
[Tekst pierwotnie opublikowany 01/01/2017]
Po trzech tygodniach przerwy – powiedzmy, że świątecznej – przyszła pora na pobudkę. Wraz z pierwszym dniem nowego roku Kinomisja rusza do dalszej eksploracji filmowego kosmosu. Zaczynamy zaś od trzeciej edycji Wielogłosu, tym razem na temat westernu Ti Westa, czyli gościa, który dotychczas specjalizował się w kinie grozy. O jego najnowszym obrazie uzbieraliśmy sześć opinii (dwie pozytywne, dwie umiarkowanie pozytywne i dwie negatywne), a wśród piszących o nim osób znalazła się dwójka gości: Dorota Jędrzejewska (Superchrupka) i Patryk Karwowski (Po napisach). Oby lektura umiliła Wam (ewentualnego) sylwestrowego kaca!

Nie jestem wielkim fanem horrorów Ti Westa, bo mam wrażenie, że za hipsterską otoczką retro nie kryje się w nich nic poza nudą. Pierwszy western w karierze reżysera – okrutnie niskobudżetowe, ale umiejętnie przekuwające tę wadę w zaletę In a Valley of Violence – to jednak zupełnie inna bajka. West stosuje tu przedziwną strategię – każdą scenę przeciąga w nieskończoność, a na siłę szpanerskie dialogi doprowadza momentami do absurdu, przez co bohaterowie zachowują się niekiedy tak, jakby czuli się nieswojo w odgrywanych na potrzeby fabuły westernowych figurach, a do przyjmowania typowych dla gatunku ról zmuszał ich jakiś odgórnie narzucony, rewolwerowy savoir-vivre. Dzięki tej taktyce (a także dzięki świetnemu aktorstwu; w szczególności w przypadku Johna Travolty, który ma tu najlepszą rolę od czasu Pulp Fiction) bohaterowie wydają się zaskakująco bliscy i nadspodziewanie ludzcy, a oglądanie ich pojedynków – na które żaden z nich nie ma chyba ochoty – jest o wiele ciekawsze, niż mogłoby się wydawać.

In the Valley of Violence to film, który cierpi na coś w rodzaju kryzysu tożsamości. Jakby reżyser nie mógł się zdecydować, czy chce zrobić uchachany pastisz spaghetti westernów czy całkiem na serio oddać im swój hołd. Ostatecznie otrzymujemy film-niedoróbkę, nerwowo rozkraczoną między śmiechem a powagą, ale niespełnioną w żadnej z tych strategii. Niestety to niejedyny jego problem. Wielką dolegliwością In the Valley of Violence są bardzo złe dialogi. Ti West nie ma ucha do języka. W usta bohaterów wciska przedobrzone, sztuczne i nieznośnie długie tyrady, którym – mimo starań – brakuje błysku i smaku, niezbędnych do pogrywania sobie z konwencją i przerabiania klisz. Postaci na każdym kroku przerzucają się nadętymi kwestiami (przoduje w tym męcząco groteskowy Gilly), jakby głównie dla szpanu, przez co spada zarówno ich wiarygodność, jak i napięcie filmu. Spójrzmy prawdzie w oczy – nieustannie pajacując, trudno zbudować sieć żywych interakcji. W filmie Westa są one ledwie pozorowane, pokraczne i nieudolne, jak relacja ojca z synem czy mężczyzny z kobietą, a nawet mężczyzny z psem, choć w pewien sposób sympatyczna, ale ostatecznie zbyt kuglarska i pod publiczkę. Nie ma w tych popisach miejsca na westernową poezję – na gładkie opowiedzenie w gruncie rzeczy romantycznej historii o zemście człowieka z popapraną przeszłością. Nie pomaga w tym papierowa, bezduszna dekoracja i nudna realizacja, wyzbyta przestrzeni Dzikiego Zachodu, w której elementy westernowej mitologii duszą się i raz po raz gasną jak nadzieje na dobry film. Tylko świetnej muzyki żal. I niezłej roli (i postaci) Johna Travolty.

Ti West, filmowiec, który tak dobrze czuje się w kinie grozy, postanowił tym razem zabrać ekipę na Dziki Zachód. I chociaż lekcje odrobił znakomicie, to chyba ktoś mu pomagał. W historii Paula (Ethan Hawke) i psa, a raczej suki, Abby (Jumpy) na pierwszy rzut oka powinno zagrać wszystko. Jak w filmie Chłopiec i jego pies (1975) bohaterowie wspólnie jedzą, śpią, ufają sobie, pilnują się nawzajem. Niestety na drodze do wymarzonego Meksyku stoi miasteczko Denton, gdzie władzę trzyma szeryf Clyd Martin (John Travolta) i jego nadpobudliwy przełożony, własny pierworodny Gilly (James Ransone). Od słowa do słowa, przechodzimy z kina drogi do kina zemsty, czyli tytułowej Doliny Przemocy. Reżyser powinien całować po rękach członków ekipy, bo bez świetnego Jumpy’ego, bardzo dobrych zdjęć Erica Robbinsa, a przede wszystkim genialnej muzyki Jeffa Grace’a wyszłoby to wszystko średnio. Niestety większość scen kładzie Ethan Hawke, gdyż aktor ostatnimi czasy coraz częściej gra tą swoją twarzą na granicy załamania nerwowego. Rozumiem rozedrganego człowieka i rozumiem dlaczego tak jest (co przeszedł), jednak gdy bohaterowie biegną już w dół ścieżką zbroczoną krwią aż do piekielnego ujścia, Hawke ani myśli się zmienić. I co gorsze, wcale na to nie czekałem, bo jako aktorowi już mu nie wierzę. Znacznie lepiej wyszedł pierwszy taniec Travolty z tym gatunkiem. Wpisany w sytuację między młotem (Paul) a kowadłem (Gilly) spisał się nad wyraz dobrze. Odpowiednio ucharakteryzowany nie wygląda już jak nabotoskowany celebryta, a jak facet, który siedzi na ganku z wciśniętą gwiazdą szeryfa za pazuchę. Ten film ma wiele świetnych elementów. Brutalne fragmenty, pejzaże, muzyka, finał w miasteczku i kilka fajnych patentów (większość z udziałem Jumpy’ego). Niestety jest również przegadany. Do tego dochodzi ogólna „bieda” na planie filmowym. To niby jedno miasteczko i kilka miejscówek wokół, a jednak w owym miasteczku za bardzo pachnie współczesnością, a najlepszym tego przykładem jest pierwsza scena konfrontacji z Gilly’m w miejscowym barze. Ja jednak dobrze czułem się w tej dolinie. Polubiłem tą surowość i nieokrzesaną stylistykę. Właśnie przez to seans przebiegał w co nieco niechlujnej i brudnej atmosferze, ale… taki chyba powinien być western.

Oglądając film Ti Westa czasem trudno określić, na ile kolejne sceny traktowane są tu poważnie, a na ile jako żart, pastiszowa zgrywa ze (spaghetti) westernowej konwencji, przypisanych jej konfliktów i typów postaci. Oczywiście tego rodzaju niejasna dwoistość równie dobrze może stanowić atut filmu, jednak nie w przypadku takim jak ten, gdy western, pozbawiony rdzennie mu przypisanego oddechu przestrzeni, rozegrany jest w scenerii tak sztucznej i statycznej, że bardziej niż jaki taki Dziki Zachód przypomina jego tyleż minimalistyczną, co niezdarną kopię: skleconą na szybko, na ranczu znajomego, scenę w „westernowych klimatach”, na której grupa lekko już wstawionych kolegów urządziła zabawę w kowboi dobrych i niedobrych. Bo właśnie tak wygląda w In a Valley of Violence ujęcie gatunku i przypisany całości dowcip. Wyłączając Johna Travoltę i Toby’ego Hussa, aktorzy przede wszystkim nieznośnie i głupio szarżują, zwykle wygłaszając przy tym pozbawione polotu, suche i przydługie kwestie (w czym prym wiodą, fatalni tu, James Ransone i Karen Gillan). Niefajną – żeby nie napisać: szczeniacką – pozą razi również sposób, w jaki Ti West podchodzi w swoim filmie do zarzewia ekranowego konfliktu. Motyw zemsty za psa, niosący sobą duży dramaturgiczny potencjał, a przy tym nie mniejszy ładunek jakiejś przekornej bezczelności, potraktowany jest jeszcze gorzej niż w Johnie Wicku (2014). Tam był po prostu pretekstowy, u Westa, choć udaje powagę, jest pożywką dla nieśmiesznego dowcipu stanowiącego clou filmu. Bo owszem, grany przez Ethana Hawke’a bohater cierpi po stracie ukochanego zwierzaka, robi to jednak w sposób tak przerysowany i nieszczery, a w późniejszych partiach In a Valley of Violence tak niepotrzebnie często i znacząco wygłasza kwestie w rodzaju: „They killed my dog!”, „You killed my dog!”, „Why did you kill my dog?!”, że nie ma wątpliwości: robimy sobie jaja. Hehe.

Ostatnimi czasy western zdaje się przeżywać pewien renesans, co cieszy tym bardziej, że po ów „królewski gatunek” sięgają twórcy niezależni, dodatkowo śmiało czerpiący z jego „cesarskiej” (czytaj: włoskiej) odmiany, czy też nawet szerzej odwołujący się do dokonań makaroniarskiej pulpy (vide: inspirowany kinem kanibalistycznym Bone Tomahawk, 2015). Z drugiej jednak strony, prócz wspomnianego filmu S. Craiga Zahlera, żadna ze świeższych rzeczy (przynajmniej z tych, które dotąd obejrzałem) nie zdołała skopać mi tyłka ani skraść (pożreć!) serducha. Takoż najnowszy film Ti Westa nie całkiem spełnił pokładane w nim nadzieje, ale okazał się być dziełkiem sympatycznym – szczerym, choć niedoskonałym, niskobudżetowym hołdem złożonym jeszcze tańszym produkcjom kręconym ongiś masowo w plenerach Almerii (gdyby rzecz powstała w epoce, to główną rolę zapewne zagrałby Anthony Steffen, a zamiast Travolty wystąpiłby Eduardo Fajardo!), przywołującym też na myśl ducha skażonej makaronem amerykańskiej obskury z lat siedemdziesiątych (w jakimś zapyziałym grindhousie wyświetlano by to po Mścicielu Eastwooda), do tego – w najlepszej tradycji eksploatacyjnego recyklingu – biorącym na ruszt pomysł z hollywoodzkiego hiciora (John Wick – nie polecam!). Reżyser bawi się gatunkiem (już napisy początkowe stanowią mały pastiszowy majstersztyk, gdy w plansze rodem ze spag-westowych czołówek zostaje dowcipnie wpleciona sylwetka towarzyszącego protagoniście psa), to znów nie szczędzi mięsa – że wyróżnię dwie sceny: nocną napaść na bohatera z następującą po niej oniryczną retrospekcją oraz krwawy mord w wannie. Nie da się ukryć, że jest to nierówne, dopominające się o większego bigla, ale stworzone przez gościa, z którym chętnie pogadałbym przy piwie. O kinie, rzecz jasna!

Jasne, oto przykład filmu, któremu niski budżet ewidentnie szkodzi, tyle że ma on zarazem coś, czego wielu lepiej wyprodukowanym tytułom tak bardzo brakuje – serce i (pewną) oryginalność. Całość stanowi mieszankę, z której zapewne dumny byłby Duccio Tessari spod znaku Pistoletu dla Ringa (1965). Z jednej strony mamy tutaj bowiem dosyć lekką tonację, przepełnione ironią dialogi i całkiem sporo prześmiewczości, a z drugiej nie lada okrucieństwo (śmierć psiaka to prawdziwy nokaut), niskie ukłony w stronę klasyki (muzyczny motyw przewodni to parafraza głównej kompozycji z Death Rides a Horse [1967] Giulio Petroniego) i wreszcie niemało empatii. Najbardziej podobała mi się przewrotność, z jaką potraktowano gatunkowe archetypy, począwszy od nazwania głównego miejsca akcji „Doliną przemocy”, mimo że jest to w gruncie rzeczy miasteczko raczej przeciętne, określone tak tylko przez pewnego cwaniaka, zresztą niezbyt groźnego, lecz mającego pod sobą kilkuosobową bandę matołów i/lub konformistów. Ludzi, którzy sami w sobie nie są wcale westernowymi szwarccharakterami, podobnie jak ten, który ma być głównym złym – znakomicie grany przez Travoltę, kontrolujący miasteczko podstarzały szeryf i ojciec wspomnianego cwaniaka, choć do mięczaków zdecydowanie nie należy, szybko okazuje się personą, która za słuszniejsze uważa unikanie przemocy niż jej stosowanie. No i wreszcie główny bohater – na pierwszy rzut oka standardowy jeździec znikąd, co wchodzi do baru i weź z nim lepiej nie zaczynaj, a w rzeczywistości całkiem sympatyczny outsider. Jego pies to z kolei ukłon w stronę nieco zapomnianego wzorca, wedle którego zwierzak bohatera opowieści musiał być nad wyraz inteligentny i doskonale swojego pana rozumiejący. Tyle że zwykle rozchodziło się, oczywiście, o konia, zaś West sięgnął raczej do prawie-westernów w stylu Białego kła (1973) Lucio Fulciego. Motyw tejże nietypowej przyjaźni został tu naprawdę ładnie ujęty szczególnie w jednej scenie, uwypuklającej to, jak dobrze West rozumie outsiderstwo. Oto po ok. 30 minutach filmu, po tych wszystkich fragmentach, w których protagonista milczał i unikał kontaktu z innymi, niedługo przed położeniem się spać gdzieś na odludziu zaczyna zwierzać się swojemu pupilowi. I nie może się zamknąć. Nawija jak katarynka, bo ma dlaczego i – przede wszystkim – ma do kogo. Nie w sensie kogokolwiek, rzecz jasna, lecz kogoś bliskiego. Po prostu.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis