Zombie, mon amour

Zombie skupiają jak w soczewce najchodliwsze tematy kulturowych przekazów, aktualne bez względu na epokę: śmierć, przygodę, często też miłość, a konkretnie poczucie jej straty. Korzystając z rozwoju technologii, świetnie odnajdują się w historiach obwarowanych pokaźnymi budżetami, które z apokalipsy żywej śmierci wydobywają widowiskowość. Na szczęście jednak, równie często co dolarem, żywią się mocą twórczej wyobraźni, dzięki czemu nie tracą na sile rażenia także w tych niepozornych realizacjach, schowanych w cieniu mocy pieniądza. Fascynując zarówno w obskurnej pulpie sprzed kilku dekad, jak i współczesnym niskobudżetowym kinie autorskim, kinowe trupy zachęciły kinomisyjną załogę wraz z gościnią Karoliną Graczyk, przybywającą z bloga Mors Dicit i kolektywu Final Girls, do wyciągnięcia z grobu najbardziej klawych tytułów – podręcznikowych wręcz w temacie tego, co robić, a czego unikać w przypadku apokalipsy żywych trupów. Dobrze było wybudzić Kinomisję w ich towarzystwie z tej skandalicznie długiej internetowej martwoty. Zapraszamy do lektury. Witajcie z powrotem!

Marta Płaza

PS. Truposz na głównym zdjęciu zdobiącym niniejszy tekst pochodzi oczywiście z kultowych Zombi pożeraczy mięsa (1979) Lucio Fulciego!


1966 – The Frozen Dead (reż. Herbert J. Leder) – Caligula

Pamiętacie szeroko rozpowszechniony mit, zgodnie z którym Walt Disney wcale nie zmarł na raka, lecz został zamrożony, tak aby w przyszłości naukowcy mogli go przywrócić do życia i uleczyć ze śmiertelnej choroby? Kriogeniczne science-fiction okazało się być tylko chwytliwą plotką, jednak badania nad możliwościami przetrwania ludzkiego ciała w skrajnie niskich temperaturach prowadzili przecież choćby naziści w trakcie II Wojny Światowej. A stąd mamy już całkiem blisko do jakże ponętnej fantazji o elicie IV Rzeszy czekającej na powrót do ziemskiego wymiaru. Taki jest też punkt wyjścia obrazu Herberta J. Ledera, w którym mieszkający gdzieś na angielskiej prowincji, wybitny niemiecki naukowiec, prowadzi badania nad możliwością odbudowania potęgi hitlerowskiego imperium przy użyciu zamrożonych przed dwudziestu laty żołnierzy. Kolejne próby przynoszą mizerne skutki: „zmartwychwstali” wojacy okazują się być bezmózgimi kreaturami, które w najlepszym przypadku nadają się do wariatkowa. Okazja na przełom nadarza się, gdy w ręce doktorka wpada świeże truchło przyjaciółki jego bratanicy. Ku chwale rasy panów podtrzymuje przy życiu jej odciętą głowę, w czym pomagają mu wierny służący oraz amerykański kolega po fachu… The Frozen Dead najbliżej chyba do brukowych powieścideł straszących obietnicą sensacyjnych doznań wyrytą na kolorowych okładkach. Wszyscy Niemcy posługują się tutaj charakterystycznym, twardym akcentem, co w połączeniu z kwestiami typu „Nie możemy tego zrobić. To byłoby morderstwo” czy „Nie chciałem by moja bratanica żyła w poczuciu winy, dlatego wmawiałem jej że byliśmy więźniami, nie nazistowskimi oprawcami” przynosi czasem niezamierzenie komiczny efekt. W scenariuszu roi się od dziur logicznych, np. groźni przełożeni naszego doktora znikają z ekranu na dobre pół godziny, by znienacka pojawić się z powrotem w kluczowym momencie. Przedstawiany jako poczciwiec angielski naukowiec nie ma oporów przed eksperymentowaniem nad ofiarą morderstwa „w imię nauki”, a sama gadająca głowa posiada… zdolności telepatyczne. Wymowa całości jest więc cokolwiek makabryczna, nie brakuje tutaj ślepych – pod kątem moralnym – zaułków, ale w tym też cały urok biesiady: dzisiejsi filmowcy zrobiliby z tego postmodernistyczną błazenadę, co pozwoliłoby na rozgrzeszające rozmycie w kwestiach etycznych. Reżyser podchodzi tymczasem do absurdalnej i upiornej zarazem fabuły ze śmiertelną powagą i – z drugiej strony – rozwiązłym pobłażaniem. Stare dobre czasy, gdy tematyka nazizmu i zbrodni hitlerowskiego reżimu były idealną pożywką dla pulpowych fabuł, spyta ktoś? A jakże!


1971 – Blood of Ghastly Horror (reż. Al Adamson) – Caligula

Doktor Howard Vanard (John Carradine) wszczepia w mózg śmiertelnie rannego weterana z Wietnamu elektroniczne urządzenie, które ma za zadanie uratować mu życie. Joe (Roy Morton) przeżywa, jednak aparatura przemienia go w psychopatycznego mordercę i zbira. Facet dokonuje napadu na jubilera, a następnie porywa kobietę i jej córkę, po czym zostaje zastrzelony przez policję. Mijają lata i do akcji wkracza szalony naukowiec, Elton Corey (Kent Taylor), ojciec Joe’go, który podczas pobytu na Haiti poznał tajniki przywracania zmarłych do życia. Teraz szuka zemsty na osobach odpowiedzialnych za śmierć syna… Wpierw było Psycho A-Go-Go (1965), neo-noirowy thriller o szajce dokonującej zuchwałej kradzieży biżuterii – niskobudżetowy, ale wcale udany debiut fabularny Ala Adamsona. Film nie wywołał wielkiej furory i szybko popadł w zapomnienie. Po dwóch latach od jego premiery, reżyser postanowił przekształcić nakręcony materiał w film science-fiction i dodał doń nowe sceny z udziałem Carradine’a w roli bawiącego się w Boga doktorka. Nowa wersja zatytułowana została The Fiend with the Electronic Brain i… oględnie ujmując również nie rozbiła banku. Nie powstrzymało to twórcy przed kolejnymi eksperymentami (sic!): do i tak już ostro poszatkowanej historii dorzucił zombie i elementy wierzeń voo-doo, dokręcił kilka minut świeżego materiału i przechrzcił rzecz na Blood of Ghastly Horror, które z kolei spotkało się już z całkiem ciepłym – jak na realia taniej, grindhouse’owej rozrywki – przyjęciem. Paradoks sytuacji polega na tym, że Adamson wziął na warsztat przyzwoity obraz i przekształcił go w tanią, nonsensowną papkę; twór który dla widza rozpoczynającego przygodę z dorobkiem reżysera będzie wystarczającym wytłumaczeniem skąd wzięła się przypięta mu łatka „drugiego Eda Wooda”. Bo Blood to doprawdy nieporadna rzecz: chaotyczna, pełna żenujących dialogów i złego aktorstwa. Już po tak krótkim streszczeniu fabuły, jak to na wstępie, widać że historia nie trzyma się tu kupy, ale w praktyce wygląda to jeszcze gorzej. Jedno jest pewne: seans dostarczy przyjemności każdemu miłośnikowi celuloidowych kuriozów, w których chęć szybkiego zysku przeplata się z pulpową wrażliwością. Tytuł filmu w każdym razie nie kłamie: Blood of Ghastly Horror zbiera szuflą wszystkie dostępne gatunkowe schematy i tropy, które następnie przyozdobione zostają marnymi efektami i chałupniczą charakteryzacją oraz sensacyjną zachętą pod postacią chwytliwej tematyki żywych trupów. Nie okłamujmy się więc Drogi Widzu: to nie jest Twój film o zombie na wieczór… to film tylko i wyłącznie dla maniaków! Spragnionych seksu, przemocy i kompletnego braku logiki. Odważysz się?


1972 – Children Shouldn’t Play with Dead Things (reż. Bob Clark) – Caligula

Drugi pełnometrażowy film Boba Clarka (w napisach jeszcze jako „Benjamin Clark”), czyli człowieka, który wkrótce potem dostarczy proto-slasher Czarne święta (1974) oraz dwie części sprośnego Świntucha (1981-83). Trupa teatralna pod przewodnictwem reżysera imieniem Alan (Alan Ormsby) udaje się na małą wyspę gdzieś u wybrzeży Florydy. Ich celem jest znajdujący się na niej cmentarz, gdzie planują sobie urządzić – stricte dla zabawy – coś w rodzaju czarnej mszy połączonej z seansem spirytystycznym. W trakcie wieczoru nastroje wewnątrz grupy pogarszają się z minuty na minutę, czego główną przyczyną są apodyktyczne zachowania jej przywódcy. Wkrótce jednak żartownisiom bezczeszczącym zwłoki bardziej niż zły humor, doskwierać będą powstali z grobów zmarli… Children Shouldn’t Play with Dead Things wyraźnie nawiązuje do Nocy żywych trupów (1968), z tym że o ile Romero praktycznie z marszu wrzucał nas w środek obłędu, tak tutaj ekspozycja zajmuje 2/3 filmu i opiera się w dużej mierze na elementach komediowych. Tytułowe „dzieciaki” (tak naprawdę ludzie jak najbardziej dorośli, choć można odnieść wrażenie, że umysłowo cofnięci o parę dobrych lat) ochoczo dokazują, wygłupiają się, urządzają przebieranki, odgrywają scenki i obściskują się z pewnym nieboszczykiem. Dowcip nie jest tu najwyższych lotów, okazji do śmiechu wielu więc nie ma, niemniej tonacja tej „rozbiegówki” jest niemalże pogodna, o ile nie liczyć jej ponurego tła: skryte w kłębach mgły cmentarzysko to z pewnością działające na wyobraźnię miejsce akcji, wprost idealne dla gotyckiego horroru w jego najbardziej stylowej odmianie. Clark udanie łączy więc dwa gatunki, które przyniosły mu później rozgłos, najlepsze zostawiając przy tym na finisz. Końcowe pół godziny, z bohaterami zmuszonymi stanąć do walki z hordami zombie i barykadującymi się w opuszczonym domostwie, to już w zasadzie bezwstydna kalka z wspomnianego romerowskiego klasyka, ale to właśnie tutaj twórca robi największy pożytek z lokacji i kreuje przyjemnie upiorny klimat. To wciąż żywe truposze w wydaniu raczej stonowanym (gore brak, choć trafi się trochę czerwonej farby), rozgrywka jest szybka i skondensowana, a całość ciężko potraktować inaczej, niż skromną, niskobudżetową wprawkę początkującego twórcy, ale koneser znajdzie w tym miejsce na satysfakcję.


1972 – Tombs of the Blind Dead (reż. Amando de Ossorio) – Marcin Mess

Pierwsza połowa lat 70. to czas wielkiego rozkwitu hiszpańskiego horroru. Jednym z tytułów, które umocniły jego status, był kultowy dziś Tombs of the Blind Dead, pierwszy z czterech obrazów o ożywionych Templariuszach w reżyserii Armando de Ossorio. Jeśli nie liczyć skądinąd znakomitej czołówki, definiowanej mroczną muzyką oraz statycznymi kadrami ukazującymi ruiny średniowiecznej miejscowości Berzano, początkowi Tombs of the Blind Dead zaskakująco blisko do opery mydlanej. Oto bowiem oglądamy cokolwiek niedorzeczne perypetie trójkąta miłosnego – Virginia wybiera się w podróż ze swoim chłopakiem Rogerem, ale po drodze natyka się na swoją ex-kochankę Betty, przypominającą jej o jej lesbijskiej przeszłości. Niespodziewanie Roger zaprasza Betty do wspólnej wycieczki. Mało tego, otwarcie z nią flirtuje wywołując wybuch złości u swojej dziewczyny, która postanawia nagle wyskoczyć z jadącego pociągu. Włócząc się przed siebie, Virginia natyka się na wspomniane ruiny i postanawia tam zostać na noc. Nie wie, że kilkaset lat wcześniej dokonano tam makabrycznej egzekucji na niesławnych, oskarżanych o czary i herezję, rycerzach z zakonu Templariuszy, którym zdarza się wracać do świata żywych, aby szukać nowych ofiar. Trzeba przyznać, że truposze, zaprojektowane przez samego reżysera, prezentują się wspaniale. Odziane w średniowieczne szaty, zakapturzone i wyzbyte oczu (te zostały im wydłubane podczas egzekucji) poruszają się niezwykle wolno i jawią się jako niedająca się zatrzymać armia. Każde ich pojawienie się to wprowadzenie atmosfery koszmaru sennego, z którego ich ofiary nie potrafią się wybudzić (dopóki nie umrą), co uwydatnia jeszcze nocna sceneria ruin, znajdującego się obok cmentarzyska oraz opustoszałej okolicy. Najpiękniejsze fragmenty to zaś te, kiedy monstra nagle dosiadają nieumarłych koni (!!!), aby galopować na nich w zwolnionym tempie, oraz gdy odnajdują ofiarę wsłuchując się w jej bicie serca (są wszakże niewidome!). Szkoda więc, że fabuła częściej skupia się na samym śledztwie w ich sprawie niż ich demonicznych popisach, aczkolwiek cechowane ich obecnością sekwencje są zawsze pięknie upiorne i złowieszcze – prowadzą zresztą do iście apokaliptycznego finału – i dla nich właśnie warto (trzeba!) ten niskobudżetowy koszmar poznać.


1973 – A Virgin Among the Living Dead (reż. Jesús Franco) – Marcin Mess

Nietypowy przypadek filmu, który w swoim pierwotnym kształcie, stanowiącym horror erotyczno-oniryczny, pozostaje niezbyt znanym, gdyż cień rzuciły nań jego późniejsze wersje, przemontowane bez udziału kontrowersyjnego reżysera. Otóż niedługo po swojej premierze film doczekał się wariantu porno, z niechlujnie doklejonymi scenami wiadomego rodzaju, natomiast na początku lat 80., gdy coraz większą popularność zyskiwały zombie horrory, jego dystrybutor na rynek VHS zaprezentował jego bardziej gatunkową wersję, z pospiesznie dokręconymi i kompletnie bezsensownymi scenami zombie-przemocy. O ironio, właśnie te inkarnacje filmu często służą przeciwnikom Jessa Franco za dowody jego beztalencia. Tymczasem oryginał to kawał tajemniczego celuloidowego snu, mogącego się kojarzyć choćby z Lisa and the Devil (1973) Mario Bavy i Sanatorium pod Klepsydrą (1973) Wojciecha Jerzego Hasa. Bez obaw, nie znaczy to bynajmniej, że brakuje tu nieumarłych, chociaż to niekoniecznie zombie… Film przedstawia losy naiwnej studentki przebywającej do rodzinnej posiadłości, w której nigdy wcześniej nie była, aby usłyszeć odczytanie testamentu swojego ojca, którego nigdy nie poznała. Na miejscu szybko sugerowane jest, że cała jej rodzina, choć przedstawiona w normalnych codziennych sytuacjach, dawno już nie żyje. Gdy zachowanie kolejnych krewnych staje się coraz bardziej zastanawiające, dziewczyna zaczyna gubić się w świecie snów i halucynacji, gdzie regularnie natyka się na widmo swojego (prawdopodobnie zamordowanego) ojca oraz samą personifikację śmierci, nazywaną tu Królową Nocy lub Królową Ciemności (w zależności od wersji językowej filmu). Całość to wielki surrealny trip oferujący gotycką grozę, erotykę, melancholię oraz – co potrafi naprawdę zaskoczyć – komiczną groteskę. To na zmianę hipnotyzująca i zadziwiająca podróż na drugą stronę lustra, ot kończąca się nie tyle w krainie czarów, co w krainie rozkładu. Cóż, w końcu zamiast białego królika mamy upiory. Lub klasycznie pojmowane zombiaki – jeśli tylko ktoś miałby ochotę na zmasakrowaną wersję filmu, gdzie obok bohaterki podróżującej we śnie obejrzeć sobie można żywe trupy wcinające ludzkie mięso gdzieś po kątach.


1974 – Dead of Night (reż. Bob Clark) – Marcin Mess

Nakręcony pod pięknym roboczym tytułem The Night Walker jeszcze w 1972 roku, tuż po opisanym wyżej Children Shouldn’t Play With Dead Things, film stanowi jeden z najciekawszych i najlepszych przykładów zombie horroru lat 70. Przede wszystkim otrzymujemy tu tylko jednego żywego trupa, całkiem zresztą świadomego swojego stanu, a tragiczne losy jego i jego rodziny tworzą jedną wielką alegorię dotyczącą wojny w Wietnamie i wynikającego zeń rozpadu amerykańskiego społeczeństwa. Wspomnianym antybohaterem jest Andy, żołnierz ginący na wojnie już w pierwszej scenie. Jego najbliżsi nie potrafią pogodzić się z jego stratą i gdy jego matka spędza noc na maniakalnym powtarzaniu słów „Nie możesz nas zostawić, przecież obiecałeś, że wrócisz”, Andy budzi się do życia, aby nawiedzić rodzinne strony i zamienić sielankową rzeczywistość jankeskiego przedmieścia w koszmar (niedziwne, że film bywał też dystrybuowany pod tytułem Deathdream). Bardzo gęsta atmosfera znakomicie klei się z rodzinnym melodramatem oraz komentarzem społeczno-politycznym. Nie brakuje antywojennej treści i ironicznych przytyków w stronę amerykańskiej propagandy (gdy podróżujący autostopem do domu Andy morduje kierowcę, będąca świadkiem (sic!) kelnerka reaguje słowami „Przecież [nasz] żołnierz by tak nigdy nie zrobił!”) oraz poruszania istotnych tematów związanych tak z codziennością wojaków w Wietnamie (narkomania), jak i ich próbą powrotu do normalnego życia (PTSD). Wszystko to jednak opowiedziane jest wedle reguł kina gatunku, toteż ambitna treść nigdy nie staje na drodze świetnie budowanej dramaturgii i nieuniknionym wybuchom przemocy. Powoli rozkładający się i będący coraz większym zagrożeniem antybohater stanowi odbicie rodziny, która bardzo się kocha i chciałaby być wzorcowa, lecz pod wpływem kolejnych konfliktów popada tylko w desperację, naiwność i wielki żal. Te zaś przynoszą opowieści spore dozy mroku i nihilizmu, a widzom – solidne katharsis. Świetny film. Niestety, już wkrótce – po wyreżyserowaniu proto-slasherowych Czarnych świąt jeszcze w tym samym roku – Bob Clark postanowił porzucić kino grozy, aby w dekadzie kolejnej zacząć się specjalizować w komediach. Gdyby nie to, byłby pewnie dzisiaj wymieniany jednym tchem z Georgem A. Romero, Wesem Cravenem i Johnem Carpenterem.


1974 – Żywe trupy w Manchester Morgue (reż. Jorge Grau) – Piotr Kuszyński

George jest młodym motocyklistą, który wyrusza z Manchesteru do rustykalnych terenów Windermere, by spotkać się z przyjaciółmi. Niestety, splot niesprzyjających wydarzeń sprawia, że po drodze staje się świadkiem morderstwa, o które to zostaje oskarżony. Aby się oczyścić z zarzutów, postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo. Tylko jak wytłumaczyć, że za tragiczne wydarzenie odpowiada zombie? Żywe trupy w Manchester Morgue wykorzystują motyw zombie w dość nieoczywisty sposób. O ile ten zazwyczaj kojarzy nam się z walką o przetrwanie przeciwko hordom nieumarłych, tak tutaj jest ich przez większość seansu zdecydowanie niewiele. W pierwszej połowie filmu uświadczymy tylko jednego zombiaka, natomiast na ich większą liczbę musimy czekać gdzieś do pięćdziesiątej minuty filmu, co nie oznacza jednak, że możemy podczas seansu uskarżać się na nudę.  Sceny z umarlakami są tu bowiem jedynie wisienką na torcie, daniem głównym zaś jest umiejętne operowanie tajemnicą i chłodna atmosfera, którą tylko wzmacniają widoki angielskiej wsi. Co ciekawe, Żywe trupy w Manchester Morgue nie jest wcale obrazem z Wielkiej Brytanii, a koprodukcją włosko-hiszpańską, co wprawione kinofilskie oko z pewnością natychmiast dostrzeże. I jest to, rzecz jasna, jedna z zalet filmu, bowiem otrzymujemy miszmasz brytyjskiej atmosfery i włoskiej bezkompromisowości. I choć opisywany tu obraz zdecydowanie nie śpieszy się z pokazywaniem gore, to te, gdy już się pojawia, jest naprawdę smakowite. To jedna z oryginalniejszych pozycji w gatunku i w moim prywatnym rankingu zdecydowanie jedna z najlepszych.


1980 – The Night of the Hunted (reż. Jean Rollin) – Karolina Graczyk

Nakręcony w ciągu dziesięciu dni na minimalnym (nawet jak na tego twórcę) budżecie, The Night of the Hunted pierwotnie miał być produkcją porno; mimo zmiany planów reżyser i tak zatrudnił kilka osób z branży, na czele ze swoją ulubienicą, Brigitte Lahaie. Wizualnie film różni się od jego najbardziej rozpoznawalnych dokonań – jest oszczędny, sterylnie chłodny – ale motywy amnezji i nieokreślonej nostalgii to już Rollin pełną gębą. Choć Francuz nie unika gore, objawem zombifikacji czyni utratę pamięci, a nieumarłych przedstawia jako istoty piękne, świadome swego losu i dotknięte tragizmem. Wyprane z tożsamości postacie snują się po przestronnych korytarzach, obijając się o betonowe ściany z pustym wzrokiem; nawet ich ostatnie przejawy sprzeciwu śmierdzą trupem. Za wszystkim stoi wyciek radioaktywnych chemikaliów i niekompetencja rządu, który próbuje zatuszować sprawę, zmieniając surowy apartamentowiec w umieralnię. Na pierwszy plan wysuwa się jednak łapczywe chwytanie resztek człowieczeństwa. To horror buntującego się ciała, nieprzypadkowo porównywany z Dreszczami (1975) Davida Cronenberga; somnambuliczny, naznaczony wybuchami przemocy i desperackiej erotyki.


1980 – Zombie Holocaust (reż. Marino Girolami) – Caligula

Fuzja kina kanibalistycznego i zombie movie. W nowojorskiej kostnicy jeden z pracowników dopuszcza się zbezczeszczenia kilku zwłok. Ekipa śledcza w składzie: uzdolniona pani antropolog i dociekliwy doktorek, odkrywa że osobnik odpowiedzialny za te zdarzenia pochodził z jednej z indonezyjskich wysepek, której mieszkańcy wciąż praktykują kanibalizm. Duet badaczy postanawia wybrać się do głuszy, by na własne oczy przekonać się o bezbożnych zwyczajach dzikusów. Na miejscu znajdą jednak znacznie więcej, niż tylko krwiożerczych tubylców… Marino Girolami (pracowity włoski wyrobnik, ojciec Enzo Castellariego, twórca m.in. niezwykle popularnych w swym czasie poliziotteschi z Maurizio Merlim Violent Rome i Special Cop in Action) zręcznie odcina kupony od dwóch świeżych trendów włoskiego kina gatunkowego: pierwsza godzina to typowo antropofagowe klimaty (choć twórcy oszczędzili widzom niemal obowiązkowego w tym przypadku punktu programu, czyli rozparcelowywania przed kamerą braci mniejszych), potem skręcamy w wydumane rejony kina grozy. Oprócz łakomych na ludzkie podroby barbarzyńców, położoną z dala od cywilizacji wyspę zamieszkuje również niejaki doktor Obrero (nader chętnie obsadzany przez włoskich mistrzów Donald O’Brien), który w zapomnianej przez Boga i ludzi głuszy znalazł idealne miejsce dla swych nieludzkich eksperymentów i rozpoczął masową produkcję żywych trupów. Oba motywy współgrają tutaj nad wyraz dobrze i w czerpaniu przyjemności z seansu nie przeszkadza bynajmniej fakt, że fabuła nie wychodzi nawet na moment poza utarte schematy. Charakteryzacja zombiaków stoi na naprawdę porządnym poziomie i idzie w gnilne tony Fulciego (zdjęcia powstawały zresztą w tych samych lokacjach, co hit Lucia Zombi 2 [1979]). Nie zawodzą również efekty gore, które są wykonane z typowo makaroniarskim pietyzmem i których to dostaniemy pod dostatkiem: wydłubywane oczy, wyciągane bebechy, zrywane skalpy, operacje na gołych mózgach. A skoro już o goliźnie mowa, to o tę sferę dba paradująca nagminnie bez odzienia i świecąca swoją joni na prawo i lewo Alexandra Delli Colli (dwa lata później u Lucjana jako ofiara tytułowego zwyrola w New York Ripper) jako filmowa królowa kanibali importowana z Manhattanu. Girolami perfekcyjnie odmierza proporcje, jest zwięzły i konkretny, dzięki czemu w niespełna półtoragodzinnym seansie nie ma miejsca na choćby chwilę nudy. Zapomnijcie więc o lewych podróbach Zombie Flesh Eaters. Holocaust zjada je wszystkie na śniadanie i radośnie beka do podkładu Nico Fidenco.


1981 – Burial Ground (reż. Andrea Bianchi) – Piotr Kuszyński

Nie będę Wam tutaj czarować. Z kultowym w niektórych kręgach filmem Adrei Bianchiego miałem  nie lada problem. Moje pierwsze podejście do Burial Ground zakończyło się po 20 minutach, w momencie, gdy ten skutecznie ululał mnie do snu i wybudziłem się dopiero przy napisach końcowych. Za drugim razem, uzbrojony w pokaźnej wielkości zaparzacz do kawy, nie bardzo mogłem pojąć, na czym polegać miał urok tego obrazu. To paskudnie chałturniczy, ślamazarny w prowadzeniu akcji do przodu i posiadający bardzo nierówną charakteryzację (z jednej strony truposze są cudownie zmurszałe, a z drugiej rażą oczy pewne niedopracowania, takie jak to, że za zębami widać prawdziwe usta aktorów) sleaze, którego nie w sposób obiektywnie nazwać dobrym filmem. A jednak cały czas Burial Ground nie dawał mi spokoju i dopiero za trzecim seansem zrozumiałem, że ten, w jakiś pokrętny sposób, przekuwa swoją marność w zaletę. Niska jakość produkcyjna (zwłaszcza jego wypłowiała, jakby mleczna kolorystyka) oraz przedziwne wątki fabularne (motyw małego chłopca, który usilnie stara się uprawiać seks z własną matką, cały czas nie mieści mi się w głowie – nie mówiąc już o fakcie, że jest on grany przez dorosłego człowieka) wzmagają odrealnienie tego i tak onirycznego filmu, co skutkuje wyjątkowo dziwacznym kinofilskim doświadczeniem. Czy warto sprawdzić? Myślę, że tak, choć to już rekomendacja tylko dla tych, którzy w tematyce zombie siedzą nie od dziś i pragną eksplorować coraz głębsze piwnice z pulpą. 


1982 – The Living Dead Girl (reż. Jean Rollin) – Marcin Mess

Ostatni udany film w zakurzonym dorobku Jeana Rollina to jeden z najbardziej niezwykłych filmów o nieumarłych w historii. Tytułowe dziewczę, zaznaczmy jednak, jest istotą mocno niedookreśloną. Co prawda, wstaje z grobu pod wpływem odpadów toksycznych, podąża przed siebie niczym zahipnotyzowana i początkowo nic nie wskazuje na to, aby jej mózg mógł jeszcze kiedykolwiek funkcjonować. Żywi się jednak nie mięsem, lecz krwią ludzi (których tnie swoimi pazurami), a jej umysł staje się stopniowo coraz sprawniejszy. Zaczyna odzyskiwać głos, a nagłe wspomnienia nawiedzają ją, aby stała się świadoma swoich czynów i swojej nowej, odstraszającej ją samą, formy. Innymi słowy, ma ona tyle samo wspólnego z tradycyjnie pojmowanymi zombie, co z wampirami. Nie do końca dziwi więc, że w Japonii film dystrybuowany był jako Zombie Queen, a w Niemczech Zachodnich jako Lady Dracula. Jego największym plusem jest jednak jego atmosfera, pesymistyczna i romantyczna, oraz bardzo symboliczne zderzenie jej z zaskakującym, jak na Rollina, gore. The Living Dead Girl to bowiem hybryda filmu grozy i melodramatu. Świeżo ożywiona antybohaterka trafia w objęcia dawnej przyjaciółki i kochanki, która postanawia utrzymywać ją przy życiu za wszelką cenę. Co ciekawe, to nieumarła, stale cierpiąca, ubrana na biało i z piękną facjatą blondwłosej Francoise Blanchard, jawi się jako postać niewinna i tragiczna, podczas gdy jej uwodzicielska ukochana, zagrana przez czarnowłosą i nierzadko złowrogo prezentującą się Marinę Pierro (jedna z ulubionych aktorek Waleriana Borowczyka), okazuje się być swego rodzaju potworem. Ich historia trochę psuta jest raczej niepotrzebnym (lub po prostu średnio poprowadzonym) wątkiem pary turystów, którzy trafiają na ślad nieumarłej i postanawiają przeprowadzić w jej sprawie własne śledztwo. Całe szczęście finał – wstrząsający, bardzo krwawy w sposób możliwie najbardziej poetycki – wynagradza wszelkie niedociągnięcia. Na zachętę dodam jeszcze, że w trakcie jego realizacji pani Blanchard zemdlała.


1983 – Zeder (reż. Pupi Avati) – Caligula

Po sukcesie Domu śmiejących się okien (1976) Pupi Avati dorobił się w ojczyźnie łatki „włoskiego Polańskiego”. Tego typu zaszufladkowanie nie było mu w smak, toteż przy kolejnych projektach unikał tradycyjnie pojmowanej grozy, sięgając po różne konwencje i stylistyki, jak kryminał, komedia czy romans. Powrót do gatunku nastąpił dopiero po 7 latach wraz z Zederem, niekonwencjonalnym zombie movie, którym ponownie udowodnił, że znajduje się w ścisłej awangardzie twórców horroru. Bohaterem filmu jest początkujący pisarz Stefano (znany m.in. z roli Carlo w Głębokiej czerwieni [1975] Gabriele Lavia), który otrzymuje w prezencie od swojej żony rzadki model maszyny do pisania. Mężczyzna odkrywa, że na taśmie barwiącej zachowały się zapiski poprzedniego właściciela, dotyczące zagadkowych „stref K”, gdzie zmarli powracają do życia… Schemat narracyjny wywiedziony został tu wprost z gialli, z przypadkowym bohaterem zamieszanym w intrygę, który podejmuje prywatne śledztwo. Zamiast jednak zamaskowanego mordercy z nożem mamy rozszerzający swe kręgi spisek: podobnie jak Stefano, nie wiemy jak daleko sięgają macki podziemnej organizacji i komu należy ufać. Samych zombie, choć są kluczowe dla historii (wszak cały czas rozchodzi się o możliwość życia wiecznego), przez większość czasu nie widzimy na ekranie, który to chwyt idealnie podkręca napięcie. Widzowie oczekujący hord żywych trupów rozrywających ofiary na części przeżyją zawód, jako że Avati wcale nie zamierzał małpować kolegów po fachu, a motyw chodzących truposzy wykorzystał w przewrotny sposób, do stworzenia jednego z bardziej klimatycznych i oryginalnych okazów spaghetti horroru. Zeder fundamenty wylane ma tajemnicą i nawet gdy poznajemy już wszystkie niezbędne elementy układanki, wciąż nie przestaje ona przerażać i nie traci nic ze swej niesamowitej aury. Powiem więcej: końcowe kilkanaście minut, gdy pradawny sekret i jego makabryczne konsekwencje zostają spuszczone z łańcucha to istny majstersztyk celuloidowego terroru. Mimo tak ogromnego potencjału i tak istnieli marketingowcy, którym udało się zrazić widzów do filmu: wypuszczona na ekrany w USA, okrojona wersja zyskała mylący tytuł Revenge of the Dead i poległa w kinach. Tropem tym poszedł zresztą polski dystrybutor, na potrzeby wydania DVD używając tłumaczenia amerykańskiego tytułu. Chybiona strategia, która działa na szkodę dzieła wychodzącego poza klisze i konwencję, a przy tym odznaczającego się perfekcyjnie zintensyfikowaną atmosferą paranoi i autentycznej grozy.


1986 – Noc Pełzaczy (reż. Fred Dekker) – Marta Płaza

Film Dekkera to perfekcyjnie wyważone danie, łączące najlepsze smaki kina lat osiemdziesiątych: odpowiednio coolerskie, zapatrzone (ale nie przesadnie) w poprzednie epoki, umiejące w pop-narrację i młodzieżowe atrakcje. Czego tu nie mamy! Są kosmici przypadkowo zarażający studentów bractwa tajemniczą substancją, wspomnienia lat pięćdziesiątych, rock’n’roll, a nade wszystko: rozemocjonowana młodzież, przeżywająca różnego rodzaju inicjacje. Krótko mówiąc: wcale niezgorsze tło dla atakujących zombie, ubranych w otoczkę kosmicznych lęków, zaczerpniętych prosto z tak pięknie tu wyeksponowanych fiftisów. Dzięki odpowiedniej scenografii, bawiącej się sympatycznym tandeciarstwem, całość stanowi zgrabne połączenie groteski i horroru prosto z małoletnich wyobrażeń. Twórca przy tym traktuje swoich bohaterów z dużą dozą sympatii, bez pobłażliwości często przypisywanej kinu romansującym z b-klasą.  Konsekwentnie opowiada o nastoletnich przygodach, traktując żywe trupy jako wdzięczny dodatek, który uatrakcyjnia licealny etap procesu dorastania. Wszak walka z zombie może być równie uciążliwa, co próby utrzymania się na powierzchni w wymagającej grupie rówieśniczej. W tej przewrotnej opowieści zombiaki stają się niejako przyczynkiem do snucia opowieści o wzrastaniu w rodzącej się pewności siebie, łamaniu szkolnych stereotypów i wystawianiu środkowych palców kliszowym jockom. Nieśmiały geek, wciśnięty w mało wyjściowy sweter, dzięki zombie apokalipsie, dostaje jedyną w swoim rodzaju szansę na znalezienie swojego miejsca na ziemi i miłości życia, która również jest szalenie potrzebna na placu boju.


1988 – Zombi 3 (reż. Lucio Fulcio, Bruno Mattei) – Antoni Urbanowicz

Napisy początkowe informują nas, że Zombi 3 to twór Fulciego. Tutaj pojawiają się sprzeczne zeznania. Fulci twierdził, że nakręcił zaledwie część filmu, bo producenci okazali się idiotami. Producenci uważają zaś, że Fulci opuścił plan filmowy na Filipinach ze względu na nagłe zachorowanie. Bruno Mattei przypisuje sobie reżyserię 40% materiału, ale Claudio Fragasso sądzi, że nakręcił wiele scen przypisywanych Matteiemu. Twórczy chaos wskazuje na to, że finalny produkt nie może być żadnym objawieniem na miarę Zombie – Pożeracze mięsa (1979). Ciężko to nawet nazwać jakkolwiek kompetentnym filmem. Nie ma co się oszukiwać – Zombi 3 to drugorzędna włoszczyzna – pełna dziur fabularnych, kiepskiego aktorstwa i realizacyjnego partactwa. Ale nawet na moment nie odczujemy tutaj znużenia czy też zniechęcenia. Akcja od samego początku pruje na złamanie karku, a same zombiaki, mimo wyjątkowo lichej charakteryzacji, stanowią niewiarygodną atrakcję. Twórcy nie wyznaczyli zasad działania broni biologicznej o nazwie Death One (!) odpowiadającej za ich plagę, przez co dostajemy cały przekrój gatunkowy żywych trupów, w dodatku wysoce zajadłych i niebywale agresywnych. Niektóre są nad wyraz szybkie, niektóre powolne, a inne potrafią wyskoczyć znienacka z maczetą w dłoni. Cholera, jest tutaj nawet miejsce na skaczącą zombie-głowę i zombie-niemowlaka, który uczestniczy w najbardziej pomysłowej sekwencji gore w filmie. Na szczególną uwagę zasługuje również atmosferyczna ścieżka dźwiękowa autorstwa Stefano Mainettiego, Na spokojnie możemy ją położyć na tej samej półce, na której znajdują się dokonania Claudio Simonettiego w tej materii. Zombi 3 jest jakie jest, ale Fulci chyba niepotrzebnie musiał przepraszać za ten film – jego nazwisko niestety podpisywało czasem znacznie większe szroty, zwłaszcza pod koniec kariery. Jest to rozrywka zwyrolska, tania i niezamierzenie nonsensowna. Taka, jaką przecież wszyscy lubimy od czasu do czasu sobie zaserwować.


1994 – O miłości i śmierci (reż. Michele Soavi) – Marta Płaza

Gdybym miała wybrać idealny film na Halloween, to byłby to obraz Michele Soaviego. Twór idealnie ważący upiorność i wdzięk; zgrabnie balansujący na granicy humoru i horroru. Wszystko to w historii pewnego opiekuna cmentarza i jego pomocnika, którzy muszą dbać nie tylko o to aby grządki nie zarosły chwastami, ale również o zabijanie zmarłych, którzy po siedmiu dniach wstają z grobów. Jest w tym odwróceniu porządku potencjał na nielichą parodię zombiackiego nurtu, na szczęście Soavi wyraźnie kontroluje swoją historię, nie dając jej popaść w przesadną kpinę. Świetnie w roli strażnika cmentarza wypada Rupert Everett, rozpisany w romantycznym kluczu bohater o rozmarzonym spojrzeniu i malowniczo rozchełstanej koszuli, którego zaczyna męczyć fakt, iż jego życie zdominowane jest przez śmierć. Angażując się w relację z młodą wdówką, zaprosi do świata zmarłych, odrobinę miłości; ale spokojnie. Soaviego do końca interesuje przede wszystkim drugi człon tytułu filmu. Nawet gdy mówi o miłości, często jest to miłość do tego co turpistyczne. Wyśmienicie realizuje to chociażby poprzez scenografię, zdominowaną przez czaszki, żyjące swoim życiem, i nie poddające się ludzkiej ręce, pnącza, pajęczyny rozsnute po rogach. Zombie, nieco ospałe, trochę staroszkolne w atakach, są jednym z elementów tego niezwykłego kolorytu przestrzeni, która wyraźnie oddziałuje nie tylko na umarłych, ale i żywych. Stąd też finałowa przemiana głównego bohatera, nawet jeżeli przerysowana, znajduje umocowanie w fabule. Jest w tej onirycznej opowieści dużo sympatii dla zdziwaczałych indywidualistów porzuconych przez świat. Mieszanka erotyki i czarnego humoru, skutkuje scenami pokroju gadającej głowy trupa w welonie, kreacją zombie wciąż zaskakująco bliskich „żyjącym”. Soavi perfekcyjnie ogrywa schematy kina o żywych trupach, rozbijając widzowskie oczekiwania, snując wywrotową opowieść, której jakimś cudem udaje się być zarówno emocjonalnie tkliwą, jak i soczyście obrzydliwą.   


2012 – The Battery (reż. Jeremy Gardner) – Marta Płaza

Przeglądając z grubsza, najbardziej znane filmy o żywych trupach, można odnieść wrażenie, że o zombie należy opowiadać głównie językiem rozmachu i estetycznego nadmiaru, wymagającym pokaźnego budżetu. Fakt. Wyszukana charakteryzacja „potworów”, przygodowość ich historii, narzucająca dynamiczną narrację, może wiązać się z olbrzymimi kosztami. Na szczęście to nie jedyna droga, o czym przekonują nas nie tylko pulpowe perełki, ale i bardziej współczesne historie, wygrzebane gdzieś w dziesiątym obiegu, oparte raczej na mocy kreatywności i niedopowiedzeniach, aniżeli tłustym budżecie. Bateria, napędzana energią kojarzoną z filmami nurtu „buddy movies” opowiada historię dwóch kumpli, byłych bejsbolistów, przemierzających Nową Anglię, opanowaną przez zombie. Nieprzeżarte cywilizacją tereny, których potencjał chętnie wykorzystywał również Stephen King w swoich powieściach, są idealnym tłem dla postapokaliptycznej opowieści o świecie, który się wykoleił. Opuszczone domy, ledwo stojące chatki, porzucone gdzieś w gęstych lasach, a dodatkowo podbijane soczystym bluesem w tle, komponują się z niespieszną chociaż szalenie wdzięczną narracją, pobudzaną raczej słownymi przepychankami dwóch przeciwstawnych charakterów, niż gwałtowną obecnością „szwendaczy”. Ci pojawiają się jakby mimochodem, nie stanowiąc atrakcji samej w sobie. Ważniejszy zdaje się sam świat i jego nowy charakter, niż osobniki, które do takiej zmiany świata doprowadziły. Jeremy Gardner (który zagrał również jedną z głównych ról), daleki jest jednak od reżyserowania martwej rzeczywistości, definiowanej przez śmierć. Świat Baterii jest witalny, pachnie deszczem, wilgocią lasu, obecnością niewielkich organizmów, stale towarzyszących bohaterom na ich drodze. Jest w tej leniwej, niewymuszenie zabawnej opowieści dużo szczerości; obrazków bliskich temu co mogłoby nas czekać w świecie opanowanym przez żywe trupy. Świecie, gdzie równie wkurzający jak same zombie, mógłby być twój kumpel, na którego byłbyś skazany 24h/7.  

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*