Zbiry na Harleyach i ich „mamuśki”, narkotyki, przygodny seks, nazistowska symbolika, hektolitry taniego piwa i pęd ku wolności. Źródeł kina spod znaku bikersploitation upatrywać należy w latach 50., kiedy to po sukcesie Dzikiego (1953) z Marlonem Brando niezależni filmowcy coraz chętniej sięgali po figury wyrzutków na motocyklach. Prawdziwy rozkwit nastąpił jednak w następnej dekadzie, wraz z kontrkulturowym przewrotem. Gangi motocyklowe szły w awangardzie przemian wraz z kulturą hipisowską, stanowiąc jednak pod wieloma względami jej przeciwieństwo: osławieni Hell’s Angels, najbardziej znany klub tego typu, nie miłowali pokoju, przemoc stosowali chętnie i często, handlowali bronią i dragami. Podobnie jak „dzieci kwiaty” mieli w dupie rząd, ale bynajmniej nie zamierzali kłaść uszu po sobie. Szowinistyczne łajdaki przemierzały kontynent północnoamerykański (i nie tylko), kierując się – niczym więźniowie – własnym kodeksem postępowania i własnymi zasadami. Nic dziwnego, że szybko zainteresowało się nimi kino, które z kontrowersyjnej otoczki wyciskało ostatnie soki. W USA ów podgatunek – w swym podstawowym kształcie – zakończył żywot stosunkowo szybko, bo na początku lat 70., stamtąd jednak przedostał się w inne rejony świata, jak Australia, Europa czy Japonia, zyskując nowe, wyraziste oblicza.
Najsłynniejszym przedstawicielem nurtu pozostaje oczywiście reżyserski debiut Dennisa Hoppera, Easy Rider (1969), jednak bikersploitation ma do zaoferowania znacznie więcej, czego postaramy się dowieść w poniższej wyliczance, stworzonej przez kinomisyjną załogę oraz gości w składzie: Marcin Mess, Caligula, Marta Płaza, Jakub Krysiak, Wongo, Justyna Wróblewska oraz Mateusz R. Orzech.
Niniejszy tekst dedykowany jest zmarłemu 29 czerwca tego roku Sonny’emu Bargerowi, legendarnemu założycielowi Hell’s Angels z Oakland w Kalifornii. Temu samemu, który w Altamont był świadkiem jak diabeł zstępuje ze sceny w trakcie koncertu Rolling Stones. R.I.P.
1965 – Motorpsycho! (reż. Russ Meyer) – Marcin Mess
Trzeci z czterech „gotyckich” obrazów Russa Meyera to jeden z pierwszych grindhouse’owych protoplastów bikersploitation. Swoją drapieżność ma on podobno zawdzięczać obawom reżysera o cenzurę – aby uniknąć problemów z dystrybucją filmu, Meyer miał zminimalizować dozy swojej ukochanej golizny, a postawić większy nacisk na sceny akcji. Fabuła oscyluje wokół zbrodni trzyosobowego gangu motocyklowego, dowodzonego przez na poły psychopatycznego weterana wojny w Wietnamie (odpowiednio agresywny Stephen Olivier i jeden z pierwszych portretów tego typu postaci w historii amerykańskiego kina), a siejącego zniszczenie na kolejnych zadupiach amerykańskiego Południa. Wkrótce po tym, gdy wraz z kolegami maltretuje i gwałci pewną urodziwą kurę domową, w pogoń za nim rusza jej mąż Corry (Alex Rocco, najbardziej znany z roli w Ojcu chrzestnym [1972]), który nie spocznie, póki nie dokona brutalnej zemsty. Sam w sobie jest jednak raczej spokojnym człowiekiem, toteż przyda mu się pomoc. Ta zaś przychodzi za sprawą przypadkowo napotkanej piękności imieniem Ruby (charakterna striptizetka Haji, od momentu występu w Motorpsycho! jedna z ulubionych aktorek Meyera), której podstarzały mąż został wcześniej zamordowany przez motocyklistów. Dokonanie zemsty nie będzie oczywiście zbyt łatwe, a próba jej realizacji znacznie zbliży do siebie parę mścicieli (w jednej z bardziej urokliwych scen Ruby będzie zmuszona wysysać z towarzysza jad węża). Chociaż najbardziej efektowne fragmenty filmu należą do gangu, często prezentowanego z pięknie prymitywnym rock’n’rollem w tle, show kradnie z czasem Haji, właścicielka dosyć nietypowej urody, osobliwego akcentu i sporego charakteru. Jej Ruby to zresztą pierwsza z wielu typowych dla reżysera postaci „super-kobiet” – silnych i niezależnych sex-bomb, które chętnie buntują się przeciwko otoczeniu i nie boją się stosować przemocy. Można wprawdzie narzekać, że Motorpsycho! to obraz nierówny – po wysokoenergetycznej pierwszej części filmu następuje zwolnienie akcji i dramaturgia zaczyna kuleć, przynajmniej dopóki nie przychodzi czas na rozgrywający się gdzieś na środku pustyni wielki finał – jednak to ciągle jeden z najciekawszych obrazów eksploatacji połowy lat 60. Urokliwie tani i cokolwiek anty-establishmentowy (policja ukazana jako lustrzane odbicie bandytów), dał też Meyerowi pomysł na jego najsłynniejszy majstersztyk, czyli, oczywiście, Szybciej, koteczku! Zabij! Zabij! (1965), w którym postanowił odwrócić role płciowe i to kobiety uczynić członkiniami pewnego zabójczego gangu.
1966 – The Wild Angels (reż. Roger Corman) – Caligula
Film od którego zaczął się wielki boom na „motocyklowe kino” w kontrkulturowym wydaniu. Roger Corman ponoć zainteresował się tematem po tym, jak zobaczył zdjęcie z pogrzebu motocyklisty w magazynie Life. Zamówił scenariusz u swojego stałego współpracownika Charlesa B. Griffitha (wcześniej m.in. skrypty do Not of This Earth [1957] i The Little Shop of Horrors [1960]), ale niezadowolony z efektów poprosił o przeróbki innego ze swoich podopiecznych, Petera Bogdanovicha, sam zaś stanął za kamerą. Gotowy film opowiada historię gangu wzorowanego na Hells Angels (w filmie nazywają się po prostu „The Angels”), którego członkowie usiłują urządzić pogrzeb jednego ze swoich, zbira o ksywie „Loser” (Bruce Dern), zmarłego w wyniku postrzelenia w trakcie policyjnego pościgu. Luźna struktura fabularna stwarza pole do przedstawienia zwyczajów i kodeksu „wyjętych spod prawa” obwiesiów. Są głośni, zawsze skłonni do urządzania rozpierdolu, lubią imprezowanie i nie pozwalają nikomu narzucać sobie reguł. Mają głęboko w dupie społeczne normy, chcą się po prostu dobrze bawić i czerpać z życia to, co najlepsze. Na ramionach noszą przepaski ze swastykami, na szyjach – żelazne krzyże, co wypunktowuje w jednej z początkowych scen pewien weteran, złorzecząc, że „kiedyś strzelał do Szwabów obwieszonych podobnymi symbolami”. Filozofia „Aniołów” jest zatem prosta i sprowadza się do jednego wielkiego „wypierdalać!”. Prostota konstrukcyjna filmu i jego nonkonformistyczny wydźwięk nie zyskały aprobaty krytyki, ale przyniosły plon w postaci ogromnego powodzenia wśród widowni. The Wild Angels wywindowało wcielającego się w herszta klubu Petera Fondę do pozycji kontrkulturowej gwiazdy (aktorowi na ekranie towarzyszy Nancy Sinatra, która w tym samym roku odniosła swój pierwszy wielki sukces wraz z singlem These Boots Are Made for Walkin’) i przetarło drogę dla jeszcze większego hitu, jakim okazał się być 3 lata później Easy Rider. O ile jednak w tamtym filmie mieliśmy poczciwych hipisów szukających ucieczki od społeczeństwa, tak tutaj mamy do czynienia ze znacznie bardziej ambiwalentnym portretem: Aniołów ciężko byłoby nazwać miłującymi pokój palaczami gandzi, to w gruncie rzeczy przestępcy, choć poddani odpowiednio romantycznej stylizacji. Obraz Cormana nawet po latach nie traci więc wiele ze swojej wywrotowej, eksploatacyjnej mocy: to kino surowe w swej przebojowości i przebojowe w surowiźnie. W ślad za nim poszedł zaś prawdziwy wysyp outlaw biker flicków, w większości produkowanych przez American International Pictures i z tą samą szajką nowohollywoodzkich „chuliganów” przewijającą się w obsadach (Jack Nicholson, Dennis Hopper, Dern, Diane Ladd).
1967 – Hells Angels on Wheels (reż. Richard Rush) – Caligula
Jack Nicholson pracuje na stacji benzynowej. Pewnego dnia zjawiają się na niej członkowie Hells Angels, a Jack w przypływie buntu nokautuje swojego szefa strzałem z drzwi samochodowych w jaja, wsiada na swój motor i postanawia dołączyć do gangu. Jego kandydatura jako nowego członka zostaje zaaprobowana przez herszta (Adam Roarke), jednak sytuacja komplikuje się, kiedy żółtodziób zaczyna smalić cholewy do dziewczyny bossa (Sabrina Scharf)… Obraz Richarda Rusha (z eksploatacji przeniesie się z czasem do mainstreamu, by wyreżyserować Air America [1990] i Kolor nocy [1994]) to typowe dla okresu bikersploitation, z licznymi bójkami i prężeniem muskułów. Wiarygodności przydaje mu udział prawdziwych członków Hells Angels na dalszym planie oraz błogosławieństwo Sonny’ego Bargera, który pojawia się w mikroskopijnym cameo na samym początku filmu oraz pełnił na planie funkcję konsultanta. Zapewnia to pewien stopień realizmu, Hells Angels tutaj to twarde skurwysyny, które dopuszczają się morderstw, chleją na umór, a gdy trzeba terroryzują prowincjonalnego księdza, by ten udzielił ślubu jednemu z nich. Pierwsze skrzypce gra jednak wciąż dość sztampowo poprowadzony wątek rywalizacji nowicjusza i starego wyjadacza o względy manipulatorskiej flamy. Nicholson wciela się w zawsze gotowego do bójki obwiesia, który przy tym nie jest przesadnie bystry i wiecznie szuka okazji do zaliczenia jakiejś panienki. Scharf, która u boku aktora pojawi się później w epizodycznej roli w Easy Rider (1969), jest de facto tą, która rozdaje tu wszystkie karty jako znudzona panienka, napuszczająca młode byczki na siebie, by walczyli o prawo do jej łona. Rush utrzymuje przez większość czasu wartkie tempo akcji, epizodyczną strukturę ubarwia krotochwilny soundtrack Stu Phillipsa (m.in. Beyond the Valley of the Dolls [1970], wchodzące w skład tej wyliczanki The Losers [1970], Macon County Line [1974]), całość wieńczy zaś wyjątkowo niechlujny i absurdalny finał, który wygląda, jakby ktoś dopisał go na poczekaniu. Wszelkie mankamenty łatwo wszak wybaczyć ze względu na dobrze zakonserwowany na celuloidzie koloryt czasów oraz solidne aktorstwo. Dla miłośników nurtu pozycja obowiązkowa, dla reszty – ciekawostka z epoki.
1968 – She-Devils on Wheels (reż. Herschell Gordon Lewis) – Marta Płaza
„Ojciec chrzestny kina gore” tym razem w wersji light, choć z jedną wdzięczną sceną dekapitacji. Jego opowieść o dziewczyńskim gangu motocyklowym nazywanym The Man-Eaters, to trochę fantazja o klasycznym bikersploicie, podszyta dobrą zabawą i dystansem do prawideł nurtu. Na papierze jest jednak jak najbardziej w duchu klasycznych opowieści, tyle że z genderowym twistem: oto grupka charakternych motocyklistek podróżuje po amerykańskich rubieżach terroryzując bogu ducha winnych lokalsów i mężczyzn, którzy mieli pecha zbliżyć się do nich za bardzo. Gdy na ich drodze pojawi się konkurencyjny (męski) gang, sytuacja dodatkowo się zaogni. Teoretycznie, bo w praktyce wszystko, łącznie z konfliktem i obskurą, wybrzmiewa stosunkowo oszczędnie, podążając raczej w zabawowym kierunku (mimo że w obsadzie pojawiły się prawdziwe członkinie dywizji Cut-Throats z klubu motocyklowego Iron Cross). Luźna, mocno pretekstowa fabuła buja się w rytm rock’n’rolla, skupiając uwagę na sympatycznie frywolnym klimacie – gdy członkinie gangu zmęczone wyścigami spółkują z mężczyznami na imprezach, bądź też przemierzają malownicze okolice w pstrokatych outfitach, których najważniejszym elementem jest oczywiście wzorzysta gangowa kamizelka (z paszczą kota w centrum). Są twarde, bezczelne, niezależne, wyzwolone i nie wybaczają zbyt wiele: nie ważne czy jest to „zdrada” grupy poprzez zbytnie spoufalanie się z mężczyzną, czy może wprost krzywda wyrządzona jednej z nich. Śmiało wyciągają ręce po swoje, bez względu na koszty, czy ma być to seks, zemsta, czy może porzucenie mieszczańskiego dobrobytu, jak w pomysłowej scenie otwarcia. Inspiracje kultowym filmem Russa Meyera Szybciej, koteczku! Zabij! Zabij! są widoczne, czy to w prowadzeniu akcji czy stylizacji bohaterek. Stojąca na czele gangu Queen może wręcz przypominać kolorową (ale i grzeczniejszą) odpowiedź na Turę Satanę, zamieniając mocno wycięte bluzki na golfy i kamizelki w panterkę. Scenariusz po raz kolejny napisała (wówczas jeszcze żona Lewisa) Allison Louise Downe, która pracowała również na planie chociażby Święta krwi (1963). W jej rękach, jako całokształt, She-Devils on Wheels dobrze wypada jako ta bardziej przystępna i rozrywkowa odpowiedź na nurt bikersploitation. Może i mniej brudna i zakurzona, ale nadal odpowiednio nastrojowa.
1969 – The Cycle Savages (reż. Bill Brame) – Jakub Krysiak
Debiutanckie dzieło, i tak nie posiadającego bogatego dorobku reżyserskiego, Billa Brame’a to jeden z wielu filmów powstałych po sukcesie The Wild Angels, który wyróżnia się udziałem Bruce’a Derna oraz niewiarygodną fabułą, w której niezbyt lotni motocykliści przez blisko półtorej godziny seansu głowią się nad tym, jak zrobić z pewnego rysownika, który im podpadł, kalekę. Naprzemiennie irytować i bawić może kuriozalny scenariusz, głupiutki wątek miłosny oraz pewna nieudolność realizacyjna, przy czym obraz nie jest pozbawiony nutki ambicji twórczych, gdzie w kilku momentach całkiem zgrabnie prezentował się równoległy montaż, a także trafiło się kilka niebanalnych ujęć. Z drugiej strony w wielu scenach film wyglądał jakby twórców goniły terminy, a ci dogrywali (i montowali) materiał na chybcika. Najjaśniejszym punktem tego gatunkowego flicka jest występ późniejszego laureata Złotej Palmy za występ w Nebrasce (2013), Bruce’a Derna jako przywódcy motocyklowego gangu, Keega. Charyzma tego ikonicznego dla filmowej kontrkultury lat 60. aktora pozwala z uwagą śledzić fabułę, a przynajmniej te momenty, w których pojawia się on na ekranie. Nawet beznadziejne na papierze dialogi wygłaszane przez Derna brzmią w filmie naprawdę cool i zdecydowanie bez jego brawurowej kreacji produkcja wylądowałyby na marginesie gatunku. Budżetowy biker movie dla zagorzałych fanów nurtu, który poza zaliczaniem obowiązkowych elementów gatunku i kuriozalnym scenariuszem może pochwalić się niepodrabialnym klimat epoki.
1969 – Hell’s Angels ’69 (reż. Lee Madden) – Marta Płaza
Sznyt heist movie pożeniony z bikersploitem. Głównymi bohaterami są bracia, Chuck i Wes, którzy planują obrabować kasyno Caesar’s Palace w Las Vegas. Aby ułatwić sobie cały proceder przenikają do ekipy Hell’s Angels, która niczego nieświadoma, w kluczowym momencie będzie musiała robić za dywersję. Gdy po skoku, prawda wychodzi na jaw, napięcie sięga zenitu, aż do widowiskowego, finałowego pościgu na pustyni, który niewątpliwie inspirował George’a Millera przy pracy nad Mad Maxem (1979). Siłą filmu Maddena jest z jednej strony klimat (jak dobrze widzicie, tytuł nie kłamie i film rzeczywiście powstał w 1969 roku), z drugiej efektowna, jak na możliwości nurtu, realizacja. Mimo że jak zwykle w estetyce obskurnych opowieści o motocyklistach żyjących poza prawem, dominuje tu specyficzny brud, piach i zaduch, kilka scen jest nielichym popisem operatorskiej wirtuozerii. Tak więc jak zwykle atrakcjami bywają efektowne burdy pod pubami i picie gorzały, ale tym razem też widowiskowo prowadzona akcja i malownicze, pełne plany podkreślające mityczność amerykańskiego krajobrazu, który koniecznie trzeba poznawać z siedzenia opasłego motocyklu. Dodatkowego smaczku historii dodaje obecność na planie prawdziwego Anioła Piekieł – Sonny’ego Bargera, który w ostatnich latach przewijał się również w Synach Anarchii (2008-2014). Choć tak naprawdę jego udział w tym filmie może zaskakiwać. Wizji Maddena bliżej bowiem do gorzkich refleksji na temat słynnej grupy, niż mitotwórczej estetyki, czego najlepszym wyrazem jest depresyjny finał, w którym dochodzi do tragicznej śmierci jednego z głównych bohaterów, zwieńczonej kradzieżą jakiej dopuszczają się motocykliści. Bezpardonowe potraktowanie legendy dobrze wypada też w kontekście lichego wątku miłosnego, który najlepszy jest wtedy, gdy podkreśla trudy przynależenia do tej właśnie grupy. Z drugiej strony, czy próby krytycznego spojrzenia na tę (anty)legendę kontrkultury są czymś tak zaskakującym? Końcówka dekady, wiązała się z końcem również specyficznej epoki, wraz z jej ideałami, tworami i mitami.
1969 – Hell’s Belles (reż. Maury Dexter) – Wongo
Pod koniec lat 60. Maury Dexter, etatowy wyrobnik studia American International Pictures, zrealizował dwa pozornie zbliżone do siebie filmy: bikerską bagatelę The Mini-Skirt Mob (1968) oraz wieńczące jego zasadniczą działalność na dużym ekranie Hell’s Belles. Łączyła je motocyklowa tematyka, bliźniacze walory produkcyjne, a także obecność w obsadzie Jeremy’ego Slate’a i… słabość do mini-spódniczek. Przy czym pierwszy tytuł okazał się być tworem chaotycznym i nużącym, natomiast drugi do dzisiaj skrzy zadziorną energią i jawi się jako mały skarb bikersploitation. Cóż uczyniło taką różnicę? Na pewno jeden z czynników warunkujących sukces stanowił pomysłowy scenariusz. Podpisała się pod nim para nonejmów, lecz koncept wyjściowy nie był ich autorstwa – opowiadana historia stanowi luźną parafrazę klasycznego Winchesteru ’73 (1950) Anthony’ego Manna. Zabójczy wielostrzałowiec, za którym podążał James Steward, zastąpiono ryczącym jednośladem – podobnie zdobytym przez bohatera w turnieju, następnie zaś utraconym w wyniku pobicia i zmieniającym kolejnych właścicieli w dramatycznych okolicznościach. Mimo uwspółcześnionych realiów obraz łapczywie czerpie z całego dobrodziejstwa westernowego anturażu; zwłaszcza, gdy znika asfalt i akcja przenosi się na zakurzone bezdroża i w odludne wąwozy. Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc a grzechotniki syczą kołysanki, zaś gotowana na wolnym ogniu fasola smakuje najwyborniej. Slate nosi się tu iście po kowbojsku, wyglądając jakby dorabiał sobie do chudej gaży jako dubler Steve’a McQueena. Partneruje mu seksowna Jocelyn Lane, w roli podarowanej przez szefa bandy rekompensaty (sic!) za zrabowany wehikuł. Noszony przez nią ikoniczny komplet – złożony z jaskrawego sweterka, czarnej skórzanej kamizelki, wysokich kozaczków i ultra-krótkiej miniówy – to ścisły top grindhouse’owego żurnala! Naczelnego antagonistę zagrał Adam Roarke, wyrazisty jak na niegdysiejszego członka ulicznego gangu przystało, lecz nie zobaczymy w jego ręku rewolweru. Co więcej, w trakcie seansu w ogóle nie pojawia się broń palna. Czyżby w świadomej kontrze do pierwowzoru, tak pięknie fetyszyzującego „karabin, który zdobył Dziki Zachód”? W zamian otrzymujemy liczne bójki i efektowny finałowy pojedynek – zaaranżowany niczym starcie rycerzy na mechanicznych wierzchowcach, tyle że dzierżących w dłoniach grube łańcuchy zamiast lanc. Całość nie gubi tempa, pozostaje lekka, dynamiczna i przebojowa. Zdaje się wciąż bardziej przynależeć do rozbrykanych i niewinnych Swinging Sixties z połowy dekady, niż do trawionych kwasową traumą czasów kontestacji.
1970 – CC & Company (reż. Seymour Robbie) – Jakub Krysiak
CC & Company znany też pod tytułem Chrome Hearts to biker movie utrzymany w lekkim, komediowym tonie z zachowaniem anarchistycznego ducha gatunku. Wypuszczony do kin w 1970 roku obraz oswoił na potrzeby głównego nurtu bezwzględnych motocyklistów, przedstawiając ich widowni w lepszym świetle, niż robili to wcześniejsi przedstawiciele gatunku. Uprzykrzanie życia zwykłym obywatelom staje się w filmie podstawą do gagów; wystarczy spojrzeć na scenę, gdy członkowie gangu Heads zakłócają wyścig motocrossowy: to oni zaliczają więcej upadków na jednośladach niż uczestnicy zawodów. Choć nie obędzie się bez bójek, karkołomnych pościgów chopperami czy napastowania kobiet, twórcy nie demonizują gangów motocyklowych, malując ich raczej jako dzikusów, z którymi musimy koegzystować, ale którzy najbardziej niebezpieczni są sami dla siebie, tocząc wewnętrzne walki o przywództwo. Również główny bohater, tytułowy CC Ryder jawi się jako romantyczny hipis, bardziej kontrkulturowy wyrzutek, aniżeli bezwzględny nihilista, dla którego szczytem anarchistycznych działań jest zrobienie sobie kanapki w supermarkecie. Dzięki temu ma szansę na związek z urodziwą, pochodzącą z wyższych sfer dziennikarką, ale aby móc rozpocząć nowe życie u jej boku, będzie musiał odciąć się od dawnych znajomych i stoczyć pojedynek na motocyklach z przywódcą gangu, Moonem. Najmocniejszymi punktami produkcji są klimat, w którym czuć atmosferę wolności i oportunistycznej beztroski, muzyka, a zwłaszcza przewodnia piosenka, oraz występ Joe Namatha jako wyluzowanego buntownika na motorze. CC & Company to produkt swoich czasów, zarówno jeśli chodzi o formę i styl, ale także w kwestii podejmowania pewnych tematów, gdzie dziewczyny motocyklistów, aby zarobić trochę grosza z ochotą oddają się przypadkowych kierowcom. Film Seymoura Robbiego z pewnością nie jest najlepszym przedstawicielem gatunku, ale stanowi interesujący przykład lżejszego podejścia do bikersploitation.
1970 – The Losers (reż. Jack Starrett) – Caligula
Amerykańscy chłopcy zażywają relaksu z dala od frontu, brzdąkają na gitarach, patrzą na bezchmurne wietnamskie niebo. Nagle, ni stąd, ni zowąd, następuje atak Wietkongu. Nieprzygotowani wojacy padają jak muchy pod ostrzałem. Jeden z nich ciska granatem w grupkę napastników, następnie chwyta za karabin i roznosi na strzępy kilku innych. W pewnym momencie odwraca się, ujrzawszy kątem oka jakąś postać. Naciska spust, ale nie ma już naboi. Cudem nie rozstrzelał małego chłopca. Żołnierz wpada w płacz. Prosta, acz nad wyraz efektowna zagrywka, która zwiastuje późniejszy moralny kompas filmów o wojnie w Wietnamie. Obraz Starretta przez historyków przeoczony został głównie ze względu na swój B-klasowy rodowód i konotacje z eksploatacją na dwóch kółkach. Bo też wnet okazuje się, że do wietnamskiej dżungli przybyła piątka moto-diabłów znanych jako „The Devil’s Advocates”. Mają oni do wykonania tajną misję na tyłach wroga, już za kambodżańską granicą: odbić z rąk „żółtków” oficjela z Waszyngtonu. Zanim do wykonania tejże straceńczej misji przystąpią, łachudry poużywają sobie w towarzystwie prostytutek i weszczną kilka burd. Potem poprzerabiają wzgardzone Yamahy (gdzie im do Harleyów!) na mini-fortece wyposażone w działa i ruszają do akcji. Fabuła filmu zainspirowana została przez telegram, który Sonny Barger wysłał w listopadzie 1965 roku do prezydenta Johnsona, oferując udział Hells Angels jako partyzantów w wietnamskiej wojnie. Szaleńcza idea nigdy nie została wcielona w życie, prosiła się jednak wręcz o przeniesienie na ekran. Starrett poupychał w filmie dwa wątki romansowe, antyrasistowski wydźwięk (nawet brodacz ze swastyką [lewoskrętną] na czole doceni w końcu kooperację z czarnym przełożonym), krwawe rozbryzgi w slo-mo à la Peckinpah i systemowy konflikt na linii „Man” – skubańce na jednośladach. Jak bardzo to wszystko razem jest zajebiste świadczy fakt, iż z głębokim uczuciem o The Losers (aka Nam’s Angels) wypowiadał się sam John Milius, scenarzysta Czasu apokalipsy (1979). Po latach swój hołd temu wietnamskiemu bikersploitowi złożył również Quentin Tarantino w Pulp Fiction (1994): film Starretta ogląda w motelowym pokoju Fabienne (Maria de Medeiros), określając go po prostu jako „motorcycle movie”.
1971 – Jesus Trip (reż. Russ Mayberry) – Wongo
Jednorazowy autorski wyskok stachanowca telewizyjnej rutyny, Russa Mayberry’ego, łączy w sobie szorstkość niskogatunkowej realizacji z arthouse’owym afektem, inkrustując przy tym przeszczepioną ze Swobodnego jeźdźca (1969) kontrkulturową tkankę zapożyczeniami rodem ze spaghetti westernów. Oto grupa ściganych przez policję motocyklistów znajduje kryjówkę w usytuowanym na odludziu żeńskim klasztorze. Ich rannym liderem, Waco (Robert Porter, niespełniony „James Dean” pośledniejszego siewu), opiekuje się nowicjuszka, Siostra Anna (Tippy Walker, młodzieżowa gwiazdka Świata Henry’ego Orienta [1964] George’a Roya Hilla). Ona też, gdy mundurowi otoczą mury, wyjedzie wraz z kompanią w charakterze zakładniczki. Reagujący z naddatkiem maczomeni spuszczą jeszcze na odchodnym oklep niejakiemu funkcjonariuszowi Tarboro. W tej roli najbardziej doświadczony pośród całej ekipy, Billy „Green” Bush, charakterystyczny aktor przewijający się przez drugi plan kina Nowego Hollywoodu. Grany przez niego policjant, z zalepionym plastrem nosem oraz niezasklepionym wkurwem w sercu, zmieni się w nemezis prześladujące uciekinierów… Film Mayberry’ego to jedna ze słabiej znanych i zarazem mniej typowych pozycji; nigdy nie zdobył wśród fanów bikersploitation szerszej renomy, pozostając dziś w głębokim zapomnieniu. Reżyser już na wstępie mitologizuje swych bohaterów, upodabniając ich – w serii portretowych, zatopionych w sepii, stopklatek – do herosów elegijnej ballady. Tam, gdzie można spodziewać się bluźnierstwa i eksploatacyjnej dzikości, kreśli ciszą i miękkim światłem złotych godzin subtelne relacje między niepewną swej przyszłości (oraz powołania…) zakonnicą a młodym straceńcem, którego parszywy los już dawno zapisano w gwiazdach. Wrzuca dziwnie deliryczną sekwencję tańca w zasyfionej kantynie, zawiesza na niebie złowróżbny, prześladujący zbiegów śmigłowiec – jakby wprost wyjęty z wybitnych Sylwetek na horyzoncie (1970) Josepha Loseya („There’s your big bird!”). W najlepszej ze scen brawurowo tuninguje popularny w spag-westach numer z zakopanymi po szuje w piachu postaciami (upokarzająco prowadzonymi wcześniej, niczym na smyczach, z zarzuconymi na karki pętlami). Gdy wokół czerepów skaczą ryczące motory, wśród spalin i kurzu majaczy zapowiedź post-apokaliptycznego trashu spod znaku rozmaitych klonów Mad Maxa (1979). Otrzymujemy również iście westernową strzelaninę przy opuszczonym kościele, a także wizualną parafrazę ofiary Chrystusowej, tyle pasującą do przewijającej się tu religijnej symboliki, co również przywołującą na myśl kolejny z włoskich lejtmotywów. Tak naznaczony bohater, podobnie jak jego makaroniarscy poprzednicy, opuści krzyż niosąc „nie pokój, lecz miecz”. A dokładniej – i ku chwale amerykańskiej tradycji – sześciostrzałowy bębenkowiec.
1971 – The Peace Killers (reż. Douglas Schwartz) – Justyna Wróblewska
Starcia pokojowych hippisów z brutalnymi motocyklistami to dość popularny temat w bikerskim kinie przełomu dekad. Swoją cegiełkę dołożył do niego także twórca… Słonecznego patrolu (1989-1992) i Gromu w raju (1994)! Głównymi bohaterami The Peace Killers jest rodzeństwo, Kristy (Jess Walton) i Jeffrey (Michael Ontkean). Podczas zakupów na stacji benzynowej spotykają oni dawnych znajomych – motocyklistów z którymi niegdyś zadawała się dziewczyna. Znajomość ta została zerwana w momencie, gdy Kristy stała się świadkiem zbiorowego gwałtu jakiego dopuścili się jej były partner z kolegami. Przerażona dziewczyna uciekła z gangu, by wraz z bratem dołączyć do hippisowskiej komuny i zerwać z przeszłością. Niestety, nie będzie to proste. Były chłopak Kristy, przywódca gangu, Rebel (Clint Ritchie), poprzysięga zemstę i gdy tylko namierzy dziewczynę, motocykliści udadzą się na farmę zamieszkaną przez komunę. Nowi przyjaciele rodzeństwa żyją w spokoju spędzając popołudnia na słuchaniu pokojowych nauk swojego lidera, Alexa (Paul Prokop) i wystrzegając się wszelkiej przemocy. Cóż więc poczną, gdy do ich drzwi zapuka grupa redneckich brutali obwieszonych flagami konfederacji, którzy za nic mają nauki Mahatmy Gandhiego? Ostatecznie pacyfiści zawrą sojusz z innym gangiem motocyklowym i chwycą za broń! Choć symbolika użyta w filmie nie należy do najsubtelniejszych to ciężko nie uśmiechnąć się na widok naostrzonej pacyfki wbijanej w skroń napastnika. Film Schwartza nie stroni od przemocy, czy to dokonywanej ołówkiem wbijanym w rękę, czy poprzez gwałt, czy też przywiązanie ofiary pomiędzy dwoma pędzącymi motocyklami. W jednej ze scen, chrystuso-podobny lider komuny zostaje nawet ukrzyżowany na ogromnym znaku pokoju wiszącym nad farmą. Ten niepozorny obraz mieści w sobie wiele ciekawych rozwiązań oraz eksploatacyjnych tropów – poza typowo bikerskimi atrakcjami, znajdziemy tu także wątek czarnoskórego gangu rodem z blaxploitation czy motyw zemsty i obojętności władzy niczym z filmów vigilante. Ostatni akt filmu rozegra się na farmie przygotowanej do obrony przez hippisów i ich nowych sojuszników. W ruch pójdą zarówno metalowe pacyfki, sierpy jak i widły. Prawdziwie krwawa bitwa, która przypomni nam, że nawet najpiękniejsze idee nie zawsze przystają do rzeczywistości. A gdy ktoś naruszy Waszą wolność i bezpieczeństwo być może będziecie musieli wybić mu to z głowy. Dosłownie. Leżącą w pobliżu pacyfką.
1973 – Psychomania (reż. Don Sharp) – Justyna Wróblewska
Seven Suicides – and they roared back as The Living Dead! Co powstanie ze zmiksowania Mechanicznej Pomarańczy (1971), filmów bikerskich i zombie horroru? Odpowiedzi na to pytanie udzielił nam Don Sharp tworząc Psychomanię (aka The Death Wheelers). Tom (Nicky Henson) jest liderem motocyklowego gangu The Living Dead, a jego myśli owładnięte są obsesyjną ideą życia po śmierci. Dzieje się tak za sprawą jego matki – medium (Beryl Reid), która para się okultyzmem i jakiś czas temu przestała się starzeć. Podobnie zresztą jak służący rodziny, demoniczny Bertram (Roy Holder). Ojciec Toma zmarł w tajemniczych okolicznościach w pewnym zamkniętym na klucz pokoju, który skrywa w sobie sekret nieśmiertelności. Gdy klucz znajdzie się w rękach Toma, a chłopak pozna sposób na powrót z zaświatów, rozpocznie się prawdziwa zabawa. Motocykliści zaczną masowo popełniać samobójstwa po to by wrócić jako gang nieśmiertelnych bikerów z piekła rodem. Choć sama koncepcja może budzić dreszczyk grozy, a bikerskie uniformy (skórzane kurtki, kaski z namalowanymi czaszkami) robią spore wrażenie, to w rzeczywistości niewiele tu typowo horrorowych atrakcji, więcej zaś dziwactw, które niejednokrotnie wywołają uśmiech na naszych twarzach. Zombie-motocykliści prezentują się dokładnie tak jak przed śmiercią, a film jest praktycznie bezkrwawy. Choć gang nie stroni od przemocy i z chęcią morduje przypadkowych nieszczęśników, to wszystkie mocniejsze sceny rozgrywają się poza kadrem. Początkowe wyczyny ferajny prezentują się zresztą jak niegroźne wygłupy dzieciaków, zwłaszcza gdy zestawić je z dużo odważniejszymi przykładami kina eksploatacji czy nawet, starszą o 2 lata, Mechaniczną Pomarańczą do której nawiązania można zauważyć chociażby w wymyślnych wystrojach wnętrz czy zachowaniu głównego bohatera – czarującego chuligana. Dziewczyny i chłopaki z The Living Dead zajmują się głównie straszeniem przechodniów, po śmierci powrócą zaś jako bardziej zdeprawowana wersja samych siebie. Wówczas to ich ulubioną rozrywką stanie się doprowadzanie do wypadków drogowych, wodzenie za nos policji i rozjeżdżanie wózków z niemowlakami… Ain’t it fun? Pomimo niedostatków w kwestii ekranowej przemocy, Psychomania to obraz niesamowicie rozrywkowy. Doświadczymy tu okultystycznych rytuałów, dziwacznego kultu żab (sic!), szalonych jazd wokół kamiennego kręgu (à la Stonehenge) czy hippisowskiego pogrzebu podczas którego Tom grzebany będzie na swoim motorze w pozycji siedzącej (dość specyficzne ukazanie rigor mortis). Główną atrakcją seansu będą zaś sceny samobójstw – każdy z motocyklistów obmyśli swój własny sposób na chwilowe pożegnanie się ze światem dzięki czemu obejrzymy całkiem widowiskowe sceny wypadków drogowych, skoków z okna na rozkaz policjanta mówiącego “proszę tu natychmiast zejść!” czy skoku ze spadochronem… bez spadochronu. Choć niski budżet uniemożliwił realizację jeszcze bardziej szalonych pomysłów, a efekty specjalne pod koniec filmu mogą jedynie rozbawić, to ciężko nie myśleć ciepło o tym uroczo przegiętym tworze. “Only suitable for a SS reunion party” tak dzieło Sharpa podsumował krytyk z The London Times. Czy potrzeba Wam mocniejszej rekomendacji?
1974 – Stone (reż. Sandy Harbutt) – Caligula
Obiekt kultu z Australii. Członkowie gangu motocyklowego mordowani są jeden po drugim przez tajemniczego zamachowca. Sprawą zaczyna interesować się policja, która wysyła funkcjonariusza Stone’a (Ken Shorter), aby ten przedostał się do wnętrza organizacji i odkrył kto tak naprawdę eliminuje motocyklistów… Punkt wyjścia znajomy: gliniarz infiltruje grupę renegatów. Tyle, że tutaj potraktowany w dość „innowacyjny” sposób: czczący Szatana obwiesie od początku wiedzą, że mają w swych szeregach „psa”. Ba! Z czasem wręcz się z nim zaprzyjaźniają, urządzają sobie wspólne wyścigi, zażywają kąpieli w oceanie itd. Biker movie spotyka więc buddy movie, a intryga kryminalna gdzieś tam sobie nieśmiało majaczy w tle. Założenie filmu wydaje się nieco naciągane, ale z czasem przyzwyczajamy się do faktu, że te groźne, nienawidzące systemu i wszelkich autorytetów typy zwyczajnie lubią Stone’a. Przynajmniej do czasu, bo w końcu musi powrócić wątek zabójcy, który wieńczy całość w dość przewrotny sposób. Film Sandy’ego Harbutta (sam wciela się w postać herszta gangu) jest niestety mocno nierówny, za co winić należy przede wszystkim epizodyczny w swym charakterze scenariusz. Najlepsze jest pierwsze 10 minut, w trakcie których przeżywamy kwasowy trip, jesteśmy świadkami kilku całkiem efektownie przedstawionych morderstw oraz podziwiamy kondukt żałobny motocyklistów na autostradzie. To, co następuje potem to dość typowe kino policyjne, w którym trudno nie dostrzec zapatrzenia w amerykańskie wzorce, jak i też na poły amatorskiego wykonania. Nie przeszkodziło to Stone’owi w odniesieniu na kontynencie australijskim dużego sukcesu kasowego: zaglądając do sekcji komentarzy na IMDb, można wręcz nabrać wrażenia, że dzieło Harbutta było swego rodzaju doświadczeniem pokoleniowym. Poza granicami kraju jest to jednak rzecz praktycznie nieznana, a antycypująca przecież powstanie Mad Maxa (1979). Pod względem poziomu realizacji ciężko porównywać te dwa tytuły, warto jednak odnotować w ramach ciekawostki, że w Stone wystąpiła czwórka aktorów, którzy później pojawili się również – w mniejszych lub większych rolach – w filmie George’a Millera: Hugh Keays-Byrne, Roger Ward, Vincent Gil i Reg Evans.
1976 – Detonation! Violent Games (reż. Teruo Ishii) – Mateusz R. Orzech
Detonation! Violent Games jest drugą częścią luźnej serii, skupiającej się na motocyklowych gangach Japonii sprzed czterdziestu lat. Film opowiada o rywalizacji dwóch z nich. Pierwszym i tym, któremu będziemy kibicować są Czarne Koty, czyli grupa mało zamożnych przyjaciół, w motocyklach upatrujących wolności i swobody. Ich znakiem rozpoznawczym są wybuchowy temperament i czarne skóry. Choć zdarza im się brać udział w nielegalnych wyścigach, czasem bardziej niż nieco narozrabiać czy też wszcząć jakąś bójkę, widz nie ma wątpliwości, że ich młodzieńcze wygłupy są (przynajmniej częściowo) usprawiedliwione. Druga grupa to Czerwone Chili, czyli ubrani w czerwone skóry bogacze. Im przypada w udziale charakteryzowanie czysto negatywne: są zadufani w sobie, kryją swoje tchórzostwo za bogactwem i silniejszymi znajomymi, są sadystyczni i dekadenccy. Ten ostatni fakt Ishii ujawnia w charakterystycznej dla swojej twórczości scenie seksualnej orgietki, naznaczonej erotyczno-groteskowym zabarwieniem. Oto jednak, niczym w Romeo i Julii, pojawia się miłosny pomost między dwiema grupami. Siostra przywódcy Kotów zakochuje się w kierowcy Formuły 1, pochodzącym z gangu Chili. Wywołuje to zazdrość innych, konieczność ukrywania się, serię nieporozumień, motocyklowe utarczki, walki na noże, mniej lub bardziej przypadkowe zabójstwa i pstrykanie palcami. Dużo pstrykania palcami. Główna siła Detonation! leży nie tyle jednak w fabule, co w sposobie jej przedstawienia. Poszczególne sceny są ze sobą luźno połączone, za to pełne energii i niespodziewanych momentów rodem np. z West Side Story. Znajdziemy tu nagłe zrywy do tańca pozbawione muzycznego podkładu. Czasami zaś ścieżka dźwiękowa pełna gitar z typowym dla lat 70. efektem wah-wah czy klubowej muzyki jazzowej wygrywać będzie melodię zupełnie nieprzystającą do tańca. Dzięki temu wszystkiemu film nabiera nieco onirycznego czy groteskowego wymiaru.
1980 – Crazy Thunder Road (reż. Gakuryū Ishii) – Mateusz R. Orzech
Realizowany jako studencki projekt Ishiiego film – dzięki wykupieniu i dystrybucji przez Toei – stał się w Japonii kulturowym fenomenem. Ten chaotyczny i pełen nieposkromionej energii punkowy klasyk to historia młodzieńczej rebelii, połączona z wglądem w motocyklowe, punkowe subkultury Japonii przełomu lat 70. i 80. Bohaterami są członkowie bōsozoku, uwielbiający igrać z prawem i dobrym smakiem oraz pokazywać grzecznym obywatelom (jak klasycznym salarymanom), jak bardzo są oni zniewoleni pisanymi i niepisanymi prawami. Główny wątek Crazy Thunder Road kręci się jednak wokół wydarzeń związanych z planem lidera gangu Maboroshi rozwiązania motocyklowej grupy na rzecz romantycznego życia. Powoduje to rozłam i walkę o władzę w gangu. Mimo sporej agresji, ryku motocyklowych silników, obrazów młodzieńczego buntu czy namalowanych fallusów oraz punkowej muzyki Crazy Thunder Road nie jest filmem ślepo zapatrzonym w rebelię przeciw zastanemu porządkowi. Wręcz przeciwnie, Ishii odsłania każdą rebelię i każdą chęć osiągnięcia „męskości” (w tradycyjnym, stereotypowym ujęciu) jako skazane na porażki. Niektórzy motocyklowi buntownicy przechodzą na stronę „wroga” (tj. policji) i pozbawieni możliwości buntowania się zaczynają czerpać radość z pozbawiania możliwości buntu i karania innych. Niektórzy opuszczają ekstremalne życie w gangu aby się ustatkować i odkrywają swoje (tymczasowe) szczęście w związkach romantycznych. Jeszcze inni skłaniają się do zwrotu w stronę militarnego nacjonalizmu jako kolejnej wariacji na temat silnego mężczyzny, ideału, jakiego nie udało im się osiągnąć w gangu (i jakiego nie uda im się oczywiście osiągnąć w nacjonalistycznej, prawicowej fantazji). Oczywiście są też tacy, którzy nie chcą porzucić młodzieńczych ideałów i szukają możliwości realizacji buntu i odkrycia niemożliwego źródła przyjemności, co kończy się dla nich (auto)destrukcją. Szybki montaż, nadmierna liczba postaci, surowy, industrialny wręcz klimat, brak wielkich zdolności reżyserskich młodego Ishiiego składają się na bezpardonowy, jednocześnie agresywny, krytyczny, anarchiczny, romantyczny i nihilistyczny obraz motocyklowych gangów. Obraz niepodobny do żadnego innego.
1981 – Mad Foxes (reż. Paul Grau) – Caligula
Hiszpańskie cudo, pełne sleazu i degrengolady, podanych w bezpardonowo rozrywkowej manierze. Hal (José Gras) udaje się ze swą dziewczyną na miasto. Po drodze mają drobną utarczkę z gangiem motocyklistów, w wyniku której jeden z nich ponosi śmierć. Obwiesie na motorach w ramach zemsty gwałcą dziewczynę Hala, co stanie się zaczątkiem bajecznie nakręcającej się spirali przemocy i absurdów. Stworzone pod producenckim okiem Erwina C. Dietricha (m.in. rozliczne filmy Jessa Franco) arcydzieło eksploatacji, po brzegi wypełnione akcją i szaleństwem. Zaczynamy z wysokiego C: od bestialskiego gwałtu. I stojący za kamerą Paul Grau się w tej materii nie pierdoli! Motocyklistom przewodzi nędzny naśladowca Himmlera, który dziewczynie bohatera wpycha rękę do pochwy, a stwierdziwszy że jest dziewicą, wyciera krew biedaczki na jej nosie. Facet zostanie potem ukarany za swój uczynek kastracją, a jego fiut wyląduje w jego ustach. Mało? Morderstwo za pomocą sekatora, bijatyki karate, zabawy BDSM w nazistowskim umundurowaniu, seks w wannie wypełnionej dziwną, żółtą cieczą (wolę nie wiedzieć…) czy wreszcie scena, w której zbir zostaje wysadzony granatem podczas posiedzenia na kiblu. Tutaj dosłownie roi się od atrakcji, w tym także tych niekoniecznie zamierzonych. Członkowie gangu noszą na ten przykład na ramionach czerwone opaski z białym kołem, z którego ktoś podpierdolił swastykę (w ujęciach rozgrywających się w pomieszczeniach swastyka pojawia się w magiczny sposób, co pozwala domniemywać, że ekipa nie chciała drażnić potencjalnych gapiów). Główny bohater to niby taki współczesny Mad Max, ale o złamanym sercu w jego przypadku nie ma mowy: facet jest bardziej rozjuszony, że sam nie mógł zdeflorować wybranki, o której zresztą szybko zapomina i szuka następnej łatwej okazji, wiedziony przez wiecznie nienasyconą chuć. W przerwach między romansowaniem rozwala kolejnych naziolskich skurwieli z beznamiętnym wyrazem twarzy. Mad Foxes leci na złamanie karku, nie oferując widzowi praktycznie chwili wytchnienia, co czyni zeń grindhouse’owy pomiot do którego serce bije jak jebany Panzerfaust na dopalaczach. Ochraniacz na krocze i wsiadać! Następny przystanek: seks i przemoc!
1988 – Intrépidos punks (reż. Francisco Guerrero) – Justyna Wróblewska
Przed Wami gang meksykańskich punków. Wyglądają bardziej jak fani 80’sowego heavy metalu, Mad Maxa i lucha libre, a w wolnych chwilach palą, gwałcą i rabują. Obmyślają też plan jak wydostać z więzienia swojego lidera, Tarzana. Poznajemy ich w czasie jednej z akcji, w trakcie której przebrane za zakonnice członkinie gangu rabują bank. W rzeczywistości daleko im do bogobojnych dziewic. Na co dzień wolą paradować w mocnym makijażu, nabijanej ćwiekami bieliźnie, eksponującej pokaźne, silikonowe cycki, i z natapirowanymi włosami. Trochę Wendy O. Williams, trochę C.C. Catch. Rolę zastępczej liderki sprawuje Beast (Princesa Lea, czarująca performerka burleski), blondwłosa lwica, która zrobi wszystko by jej ukochany wyszedł na wolność. Pod jej dowództwem gang nie cofnie się nawet przed gwałtem i wzięciem na zakładniczki żon strażników więziennych. Gdy Tarzan w końcu opuści więzienie rozpocznie się suto zakrapiana libacja zwieńczona orgią. To jednak nie koniec problemów gangu, któremu po piętach depcze policja (machomani z obowiązkowym wąsem!). Umówmy się jednak, fabuła jest tu drugorzędna. Liczy się przede wszystkim akcja, a ta leci na łeb na szyję. Pościgi, strzelanki, seks, handel narkotykami, kobiety chętnie zrzucające ciuchy i obowiązkowa walka z przedstawicielami władzy. Sexo, drogas y violencia, jak śpiewają sami zainteresowani, którzy posiadają nawet własny punkowy zespół (i aż jeden utwór, który powtarza się przez cały film!) i urządzają prywatne koncerty nieszczęsnym zakładnikom. Intrépidos Punks ogląda się niczym jeden, długi teledysk. Skórzane fatałaszki, wymyślne, kolorowe fryzury, ćwieki, cekinowe maski, półnagie kobiety i pędzące motory. Cały urok rock’n’rollowych lat 80. zamknięty w jednym filmie. Cóż, że dialogi powodują niestrawność, a fabułę można streścić w jednym zdaniu. Toż to 90 minut czystej, pulpowej radochy!
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
1 Trackback / Pingback