Sexploitation, mon amour Vol. 3

Kochani pulpożercy i zwolennicy celuloidowej miłości! Walentynki już wprawdzie za nami, jednak bynajmniej nie zrezygnowaliśmy z opublikowania naszej corocznej już wyliczanki rozmaitych filmów (s)eksploatacji, jakie z tej okazji gorąco polecamy! Tym razem mamy dla Was opisy dwunastu mniej czy bardziej sympatycznych obrazów reprezentujących ten martwy śmieciowy gatunek z epoki kin grindhouse’owych, a wraz z kinomisyjną ekipą wystąpiła tu gościnnie Karolina Graczyk z bloga Mors Dicit. Liczymy, że znajdziecie tu coś dla siebie, niezależnie od Waszej orientacji, statusu związku czy łóżkowych upodobań. Smacznego!

PS. Główny kadr zdobiący niniejszy tekst to fragment plakatu do Tender Loving Care (1973).


1964 – Lorna (reż. Russ Meyer) – Marcin Mess

W 1964 roku grindhouse’owa publika była już mocno znudzona kolejnymi erotycznymi komedyjkami ze stworzonego przez Russa Meyera nurtu nudie cutie. Mistrz sexploitation zrobił więc krok w inną stronę i zapoczątkował (sic!) kontrowersyjne roughie, gdzie humor zastąpiony został przemocą. Lorna to też pierwszy dialogowy i stricte fabularny (tj. faktycznie przedstawiający jakąś konkretną historię) film Meyera, który choć od początku kariery prezentował bogatą wyobraźnię i sprawnie żonglował rozmaitymi gatunkami – od slapsticku przez kryminał po western – długo nie potrafił opowiadać fabuły, prezentując dosyć kulawe rzemiosło. Nie, żeby Lorna miała od razu oferować szczyt jego możliwości, jednak jest to bardzo wyraźne przejście na poziom wyżej. Czerpiąc z konwencji southern gothic, rzecz rozgrywa się gdzieś na dzikim zadupiu USA i ukazuje losy tytułowej seksbomby – blondwłosej właścicielki gigantycznego biustu (odgrywająca ją striptizerka Lorna Maitland była akurat w ciąży), która spędza całe dni w samotności, czekając na powrót szczerze kochającego ją, ale kompletnie jej nierozumiejącego męża, oraz marząc o życiu w wielkim mieście. Szansę na ratunek bohaterka widzi w nagłej, do bólu pikantnej znajomości ze świeżo zbiegłym z więzienia brutalnym kryminalistą. Lorna planuje z nim ucieczkę z zapadłej dziury, w której jest niewolona, jednak przeszkodę stanowi nie tylko jej mąż, ale też paru lokalnych rednecków nie stroniących od alkoholu i przemocy. Rzecz jasna, tragedia jest nieunikniona. Co być może najbardziej rzuca się w oczy – i zarazem zwiastuje najlepsze dokonania reżysera – film oparty jest na pewnych paradoksach. Z jednej strony scenariusz i kamera bardziej skupiają się na ciele protagonistki niż na jej portrecie, z drugiej jednak nie brakuje tu szczerości w ukazaniu jej samotności i smutku; z jednej fabuła bywa zwyczajnie błaha, z drugiej odnaleźć można w niej bardzo pomysłowe elementy (pojawiający się w kilku scenach, niewidzialny dla pozostałych postaci, ksiądz dający widowni kazania na temat moralności); wreszcie technicznie film jest dosyć surowy i obskurny, lecz Meyer niejednokrotnie ozdabia go nietuzinkowymi rozwiązaniami formalnymi (żeby tylko wymienić scenę smutnego seksu, w której zamiast nudzącej się w łóżku pary oglądamy poruszaną wiatrem firankę). Innymi słowy, to tutaj zaczyna się właściwa filmografia mistrza niskobudżetówek. Sam film, zaznaczmy, śmiało łącząc przemoc i seks, wywołał w USA skandal i odniósł sukces komercyjny. Rezultatem czego kina grindhouse’owe szybko zalała prawdziwa fala roughies.


1964 – My Tale Is Hot (reż. Peter Perry Jr.) – Karolina Graczyk

Anton LaVey dopiero stał u progu założenia Kościoła Szatana, kiedy światło dzienne ujrzał My Tale Is Hot, rozbierana opowiastka o kuszeniu „najwierniejszego mężczyzny świata”. Ów szlachetny śmiertelnik okazuje się krępym, przyziemnym człowieczkiem o nieskalanej myślą twarzy (i arabskim szejkiem – końcowy plot twist zostaje zatem spalony już w pierwszej scenie), faktycznie wyjątkowo opornym na diabelskie mamienie. Lubieżnie pochrumkujący lucyfer w tandetnym, połyskliwym kostiumie będzie wychodził ze skóry, żeby tylko przeciągnąć szczęśliwego męża na stronę grzechu (zaniepokojonych uspokajam: delikwent znalazł sposób, by mieć ciastko i zjeść ciastko). Jak przystało na film z nurtu nudie cutie, niezawodna formuła trzyma się mocno – przed naszymi oczami przewija się korowód uwodzicielskich pań, podczas gdy diabeł wyciąga z rękawa kolejne sztuczki. Twórca nie narzekał chyba na brak pomysłów: do piekielnych wybiegów należą m.in. Sinnervision – przenośny telewizor do oglądania grzeszniczek (z kolei sam film, jak reklamuje plakat, nakręcono w nieistniejącej, ale efektownie brzmiącej technologii „Skin-A-Scope”), magiczny sos do hot dogów czy pigułka Sexlax, która pozwala widzieć przez ściany, ziać ogniem i halucynować jeszcze więcej gołych bab. Z kłębów dymu wyłaniają się kolejne „towary”, które diabeł reklamuje jak rasowy salesman; jednym z jaśniejszych punktów programu jest około dziesięcioletni wówczas klip z występu Candy Barr, słynnej tancerki burleski i striptizerki, której gwiazda zdążyła już nieco przygasnąć – w roku kręcenia My Tale Is Hot odsiadywała wyrok za posiadanie marihuany. Tanizna okrutna, do tego aż chrzęści od żartów z brodą, ale spomiędzy tego zalewu sucharów raz na jakiś czas wypływają gry słowne, które wciąż potrafią wywołać uśmieszek, wyciągając tym samym film ze śmietnika brzydkiej starości. Jakimś cudem udało się też uniknąć zabójczej monotonii – największego przewinienia nudie cuties. Cwaniacki wysłannik piekieł w smutnej charakteryzacji wprowadza nieco retro-satanistycznego kolorytu i chociaż rewelacji tu nie znajdziecie, na godzinkę diabelskiego oprowadzania po świecie pełnym grzechu będzie w sam raz.


1965 – Bad Girls go to Hell (reż. Doris Wishman) – Oskar Dziki

Doris Wishman to naprawdę ciekawa osoba. Zaczynała w latach 60. od kręcenia obrazów nudie cutie, lecz po kilku latach skręciła w stronę brutalniejszych fabuł, gdzie kobiety najczęściej stawały się ofiarami apodyktycznych i skłonnych do przemocy mężczyzn. I właśnie sztandarowym przykładem tego konkretnego okresu twórczego Wishman jest Bad Girls go to Hell. Historia może wydawać się szokująca, bo to praktycznie spirala gwałtów dokonywanych przez przypadkowych ludzi na biednej kurze domowej Meg (Gigi Darlene). Gdy jeden z takich incydentów kończy się śmiercią oprawcy, kobieta ucieka do Nowego Jorku, by tam rozpocząć nowe życie, a finalnie powtórnie popaść w niekończącą się seksualną spiralę. Na całe szczęście seks u Wishman nakręcony jest w tak pomysłowy sposób, że mimo kontekstu wydarzeń nie jesteśmy atakowani wizualną brutalnością. Częste zabawy montażem i ujęciami sprawiają, że Bad Girls go to Hell dalekie jest o technicznego rynsztoku, jakim zazwyczaj charakteryzuje się kino klasy C. Zaskakujący zwrot akcji daje nam jasno do zrozumienia, że film mówi o przemocy wobec kobiet jako o zjawisku nie do uniknięcia. I choć sama reżyserka nigdy nie mówiła, że tworzy kino feministyczne, nietrudno doszukać się w jej filmach próby wykrzyczenia wszystkim wokoło tego, w jak bardzo zdominowanym przez facetów świecie żyjemy. Nawet, jeśli robi to pod płaszczykiem kina przeznaczonego głównie dla męskiej części widowni!


1965 – One Shocking Moment (reż. Ted V. Mikels) – Marta Płaza

Mindy i Cliff niedawno wzięli ślub. W poszukiwaniu lepszego życia, postanawiają opuścić niewielką mieścinę gdzieś w Michigan i przeprowadzić się do Los Angeles. Miasta, które nie bez powodu jest nazywane Miastem Grzechu! Młode małżeństwo błyskawicznie zostaje wciągnięte w wir zepsucia: bezpruderyjna sąsiadka Joanie rozbiera się na oczach Cliffa, a następnie nawiązuje z nim przelotny romans; Tanya, właścicielka klubu z tańcem brzucha i nienawidząca mężczyzn twarda lesbijka, ma romans z Joanie, a jednocześnie próbuje uwodzić Mindy; po godzinach bawi się w dominę bijącą pejczem swoich klientów. To tylko jedne z wielu intrygujących osobistości światka, który zaczyna pochłaniać młode małżeństwo. Ted V. Mikels – legenda amerykańskiego kina klasy C – postanowił połączyć wątki kina sexploitation z prawdziwą b-klasową psychodramą o młodym małżeństwie stojącym u progu pierwszego kryzysu. Wszak Los Angeles pełne jest pokus! Film nie bez powodu kończy się bardzo wyszukaną wypowiedzią narratora, który stwierdza, że „Cliff i Mindy znaleźli nowy i być może bardziej znaczący kurs w życiu. Tylko dlatego, że byli w stanie przezwyciężyć pokusy, które zagrażały ich związkowi. Pokusy, które nadal trwają i są stale obecne w ich życiu. Bohaterowie mogą być jednak naprawdę szczęśliwi, będąc w stanie je rozpoznać, a tym samym pokonać. Chociaż może woleliby nie?”. Warstwa dramaturgiczna to największy atut filmu Mikelsa. Finałowe pytanie retoryczne zmusza nas do poddania w wątpliwość tego, czy związek głównych bohaterów ma sens. Historia Tani to zaś prawdziwie psychodeliczna podróż przez wszystkie największe fiksacje wczesnego kina sexploitation. Ostatecznie, całość wspomagana przez klimatyczną muzykę i świetne aktorki odgrywające role Joanie i Tani, wygląda niezwykle stylowo. Nagie sceny zostały nakręcone w stosunkowo powściągliwy sposób, chociaż gdy trzeba, nie brak im pazura. Mikels estetyką swojego filmu ostatecznie waha się gdzieś pomiędzy roughie a nudie cutie, chociaż trzeba przyznać, że sprawnie inspiruje się każdym z tych nurtów.


1966 – Mondo Keyhole (reż. Jack Hill) – Marcin Mess

Jeden z mniej znanych filmów kojarzonego głównie z blaxploitation Jacka Hilla jest jednocześnie jednym z jego najciekawszych dokonań. Zrealizowany prowizorycznie i wyłącznie w celach finansowych jako akt swoistej desperacji (reżyser był niedługo po debiutanckim komedio-horrorze Spider Baby (1968) – który pierwotnie nie otrzymał dystrybucji kinowej – i rzucił się w wir kręcenia tanich filmów erotycznych, które mogłyby przynieść jakikolwiek zysk) charakteryzuje się chaotyczną narracją i z reguły niezbyt inteligentnymi dialogami i monologami. I, wbrew swojemu tytułowi, nie ma zbyt wiele wspólnego z popularnym wówczas dokumentalizmem mondo (o którym więcej pisałem przy okazji Sexploitation, mon amour vol. 2). Zarazem jednak pełen jest ciekawych rozwiązań i jako całość stanowi intrygującą mieszankę gatunkową. Hill, zaczytując się wówczas w pracach Junga, a film otwierając cytatem z Freuda, zespolił tu bowiem ostre roughie z oniryzmem, elementami psychoanalizy i horroru oraz drugsploitation. Rzecz prezentuje losy bardzo osobliwej pary – impotenta imieniem Howard, który pracuje w branży soft porn specjalizując się w tematyce nudystów oraz BDSM, a przy okazji jest również seryjnym gwałcicielem (!), oraz jego żony Vicky, uzależnionej od heroiny samotniczce, która cierpi z powodu braku jakiegokolwiek zainteresowania z jego strony. Początkowo film stanowi jeszcze w miarę standardowe sexploitation, choć oczywiście z tłumu szybko wyróżnia go przynoszące relatywnie mroczną atmosferę zamiłowanie jego antybohatera do gwałtu, w połowie lat 60. ciągle ryzykowny element fabuły. Jednak po ok. 30 minutach zaczyna atakować scenami snów, w ten sposób zacierając granice między rzeczywistością a fantazją, i częstując coraz większymi dawkami psychodelii, aby wreszcie wybuchnąć rewelacyjnym, prawdziwie frenetycznym finałem. Ten rozgrywa się dwutorowo: z jednej strony mamy Vicky, która trafia na bal maskowy, gdzie do ponczu dodane zostaje LSD, co przynosi dziką imprezę pięknie kłaniającą się kinu grozy (dość powiedzieć, że na plan pierwszy wychodzi postać przebrana za Drakulę, która staje się też narratorem opowieści), a z drugiej jedną z ofiar Howarda, która postanawia się brutalnie zemścić (co z kolei przynosi tak element wywrotowy względem ówczesnego roughie, jak i wyraźną zapowiedź kina rape’n’revenge!). Jeden z najlepszych dowodów na to, że sexploitation potrafiło być naprawdę kreatywne.


1968 – Necronomicon – Geträumte Sünden a.k.a. Succubus (reż. Jesús Franco) – Karolina Graczyk

Nakręcony w złotym okresie twórczości reżysera, Necronomicon zdaje się potwierdzać tezę, że to właśnie przenosząc na ekran tytułowe „wyśnione grzechy” Franco mógł najbardziej popuścić wodze fantazji. Film spowija aura dekadenckich przyjęć, komunii z zaprawionych LSD kostek cukru i sennych zmyłek, spotkań z ludźmi jakby skądś kojarzonymi, ale nie do końca, z przesączającą się powoli jawą. Do tego część scen nakręcono przy bardzo mocnym rozproszeniu światła, które kładzie się grubą poświatą na postaciach i otoczeniu, tylko wzmagając efekt odrealnienia. A w tej onirycznej zupie pływa Janine Reynaud, somnambuliczna domina w zjawiskowej czerwonej sukni z dekoltem do pępka, odpowiadająca na pytania, czy boi się ptaków, ssaków gruboskórnych, noży, ołówków, dzwonków i armat (!). Z Franco wychodzi niepoprawny kinofil i jazzman – skojarzeniowe, nonsensowe dialogi, w których zostają przywołani zarówno wielcy reżyserzy, filozofowie czy kompozytorzy, jak i potwory Universalu, mogłyby ostro zajeżdżać pretensją, gdyby nie doprawiono ich poczuciem humoru. Zresztą już pierwsza erotyczna scena z udziałem naszej bohaterki pogrywa sobie z oczekiwaniami (na rynku amerykańskim film ukazał się pod tytułem Succubus) – uwodzenie idzie kiepsko, wstawiony mężczyzna zamiast oddać się rozkoszy, drażni się z kochanką, po czym zasypia. Ale poza tym początkowym wybrykiem seks jest już satysfakcjonująco teatralny, tanatyczny, z charakterystycznymi dla tego reżysera wstawkami sado-maso. Piękny mokry sen i poetycki erotyzm w najlepszym wydaniu.


1972 – Byleth: The Demon of Incest (reż. Leopoldo Savona) – Caligula von Kömuda

Lionello (Mark Damon) ma fizia na punkcie swojej siostry Barbary (Marie-Claude Perin). Ta wprawdzie kocha swego brata, ale miłością siostrzaną, co wcale przecie nie stoi na przeszkodzie, by wzięła ślub z Giordano (Aldo Bufi Landi). Lionello godnie podejmuje nowożeńców w rodzinnej rezydencji, tlą się w nim jednak gniew i zazdrość. Wkrótce w okolicy dochodzi do serii morderstw… Gotycki horror suto podlany erotyką. Leopoldo Savona, twórca który wcześniej specjalizował się w spaghetti westernach, tutaj sięgnął po kolejny wymierający w tamtym czasie włoski gatunek i dla „lepszego” efektu dodał elementy giallo. Niestety, sceny zabójstw zostały zrealizowanie nieporadnie, a kryminalna intryga w zasadzie nie istnieje: nawet średnio rozgarnięty widz szybko zorientuje się, kto jest mordercą. Pozostaje więc jedynie gotycki sztafaż i „rozbieranki”. Akcja toczy się w starym zamczysku, co miłośnicy konwencji poczytają zapewne na plus, ale klimat raczej nie porywa: Byleth to klasyczny snuj, z bohaterem biegającym po korytarzach, po łące i cholera jeszcze wie gdzie, a przy tym cierpiącym, jak cierpieć potrafiłby tylko Werter (powiedzmy sobie szczerze: Lionello to po prostu wyjątkowo wkurzająca postać). Ciekawiej robi się z kolei, gdy przejdziemy do kwestii golizny. Wprawdzie tytułowy „kazirodczy demon” wcale nie jest takim świntuchem, jak można by sądzić, ale i tak kobiety w jego otoczeniu nader ochoczo zrzucają odzienie. A że przy okazji są urodziwe… Warto w tym miejscu odnotować, że w wersji na rynek niemiecki film został przemontowany: czas trwania skrócono z 95 na 81 minut. Usunięto przy tym sporą część dialogów, ale… dodano nieco więcej erotyki. Co wyszło tylko na dobre, bo dzieło Savony zadatków na horror wybitny nie ma, za to jako niezobowiązujący sleazefest sprawdza się całkiem nieźle.


1972 – The Pigkeeper’s Daughter (reż. Bethel Buckalew) – Wongo

Wyjątkowo sprośne hicksploitation, wprost spod lepkiej dłoni autora takich dzieł, jak Midnite Plowboy (1971) czy Southern Comforts (z tego samego roku, nie mylić z wiadomym filmem Waltera Hilla). W odróżnieniu od innych twórców tej odmiany kina grindhouse’owego, Bethel Buckalew nie przejawiał zainteresowania mrocznym i okrutnym obliczem amerykańskiej prowincji. Ponad pełne zezwierzęcenia obrazy, jakimi szczodrze obrodziła kinematografia owego okresu, przedkładał swawolne i pieprzne fantazje na temat życia erotycznego stereotypowych rednecków. I trzeba przyznać, że śmiało poczynał sobie w tej materii. The Pigkeeper’s Daughter to – wbrew obiegowej łatce – bynajmniej nie komedia erotyczna, a pospolite soft porno doprawione szczyptą przaśnego humoru. Fabuła jest wybitnie pretekstowa i ciężko przypuszczać, by scenariusz mógł zająć więcej niż parę kartek upaćkanego papieru. Po dość pomysłowej i okraszonej chwytliwą piosenką czołówce (którą można uznać za najbardziej kreatywny element tej groszowej produkcji), poznajemy dojrzewającą na świńskiej farmie nastolatkę. Moonbeam, bo takie imię nosi owo hojnie obdarzone przez naturę dziewczę, większość czasu spędza jeszcze na zabawie ze swoim prosiaczkiem, Lordem Hamiltonem. Jednak wkrótce w okolicy pojawi się jurny komiwojażer, który będzie miał przyjemność zarówno z ową rudowłosą ślicznotką, jak również jej niezwykle biuściastą matką. Do akcji wkroczy także młodsza siostrzyczka, o nieco voyeurystycznych upodobaniach. Słowem: ekran zaparuje od hożej golizny, a lubieżne oko kamery co rusz zawiśnie nad bujnymi kształtami wiejskich dziewuch. Liczne macano-ślizgane sekwencje cechuje niestety pewna doza monotonii; nie trudno też odnotować, że długie sceny stosunków są ewidentnie markowane. Całość realizacji ma za to niepowtarzalny, pszenno-buraczany posmak; wręcz bije duszną wonią zapoconego Południa. Nie jest to więc film, który każdego wprawi w figlarny nastrój, ale po jego obejrzeniu łatwo nabrać ochoty na porządny prysznic! Gdyby jednak komuś było mało tego typu rustykalnych atrakcji, to może sięgnąć po kolejny obraz Buckalewa – Sassy Sue (1973), tym razem opowiadający o młodzieńcu pałającym uczuciem do tytułowej dorodnej jałówki.


1973 – The Devil’s Plaything (reż. Joseph W. Sarno) – Oskar Dziki

Znany również pod nazwą Vampire’s Ecstasy, film niezwykle płodnego, kojarzonego głównie z erotyką, Josepha W. Sarno to obraz wyjątkowy. Jego niecodzienność polega na tym, że świecie wystylizowanym na homoseksualny pokaz mody z epoki, praktycznie nie istnieją mężczyźni. Praktycznie cała pikanteria skumulowana jest tutaj do lesbijskich orgii ku chwale uwiecznionej na płótnie XVII wiecznej arystokratki Danielle Vaga. Film rozpoczyna mrocznie ukazane zamczysko oraz taniec nagich kobiet do plemiennej przygrywki na perkusji. Tajemniczym rytuałem kieruje czarnowłosa Wanda – węgierska aktorka Nadia Henkowa. Pod jej bacznym okiem obserwujemy więc spazmatycznie wijące się kobiety zabawiające się różnymi, fallicznymi obiektami. Ze strukturalnego punktu widzenia, rozpoczęcie filmu od 6-minutowej sceny pozbawionej dialogu, w której grupa kobiet oddaje się homoerotycznym zabawom, jest zabiegiem dość bezczelnym. Pomimo niskiego budżetu i dość ciężkiej ręki Sarno, The Devil’s Plaything za sprawą fantastycznych zdjęć ma w sobie nutę poetyckiej melancholii i surrealizmu. To drugie uwypukla również fakt, że film ma dźwięki i dialogi nałożone na obraz w post-produkcji! Według producenta, Chrisa B. Nebe, owe dzieło jest pierwszym filmem nakręconym w języku angielskim na terenie Niemiec. Czy to prawda? Nie wiem, ale pewne jest, że na poziomie fabuły przypomina taśmowy produkt ze stajni Hammera zmieszanego z wizualną paletą wampirycznych opowieści Jesusa Franco. Warto więc poszukać niepociętej nożycami cenzorów wersji i poświęcić te 103 minuty Walentynek na znajdowaniu różnic pomiędzy sztucznymi a naturalnymi cyckami.


1973 – War Goddess (reż. Terence Young) – Wongo

Dość osobliwe peplum erotyczne wypełniane zastępami zgrabnych dziewcząt w kusych tunikach, zrzucanych zresztą pod byle pretekstem. Lista płac może wywołać pewne zdziwienie: owo totalnie zapomniane dziś widowisko – zrealizowane w czasie, gdy dawno już przebrzmiała moda na kino sandałowe –  podpisał Terence Young. Twórca pierwszych odsłon Bonda, czy choćby Doczekać zmroku (1967) i Samuraja i kowboi (1971), więc generalnie markowy reżyser. Za podstawę scenariusza odpowiadał Robert Graves, autor cenionych powieści historycznych, takich jak słynny również za sprawą serialu BBC Ja, Klaudiusz. Muzykę skomponował sam Riz Ortolani, a w epizodach pojawiły się znane miłośnikom włoszczyzny Helga Liné i Luciana Paluzzi. Fabuła tej nakręconej w hiszpańskich plenerach opowieści rozgrywa się w królestwie Amazonek. W pozbawionej mężczyzn społeczności odbywają się właśnie zawody sportowe, które mają wyłonić nową królową. Zwyciężczyni będzie mogła udać się do świata mężczyzn, by tam dopełnić prokreacyjnych powinności i tym samym przedłużyć byt plemienia. Twórcy z podziwu godnym pietyzmem starają się oddać wizję mitycznej cywilizacji przedstawiając obowiązuje w niej zwyczaje: czy to ceremonialne nacieranie świętym olejem nagich biustów, czy znów religijne tańce w półprzeźroczystych szatach, czy wreszcie lesbijskie stosunki społeczne. Narracja jest utrzymana w dość ironicznym tonie, który wprowadzają już napisy początkowe. Humor sytuacyjny wnosi zaś głównie pewna gwardzistka z alergią na mężczyzn – to znaczy dosłownie kichająca, gdy tylko wyczuje w pobliżu testosteron. To zarówno pozwoli ujść protagonistkom z urządzonej przez barbarzyńskie plemię zasadzki, jak i niefortunnie pokrzyżuje przebieg pewnej schadzki… Nie zabrakło też sekwencji batalistycznych i nagich pojedynków toczonych pomiędzy seksownymi wojowniczkami. Ale jak rzekł jeden z greckich wieszczów – a przynajmniej twórcy twierdzą, że to cytat z antycznego poety  – „lepiej uprawiać miłość niż wojnę”, więc śmiertelne zapasy (rozegrane przy grzmocie piorunów!) ostatecznie przemienią się w namiętne lesbijskie uściski.  Jako ciekawostkę można jeszcze odnotować, że w tym samym roku Alfonso Brescia wyreżyserował „konkurencyjny” i rzecz jasna dużo tańszy obraz o podobnym temacie – Battle of the Amazons.


1974 – The Swinging Cheerleaders (reż. Jack Hill) – Marta Płaza

Główną bohaterką filmu jest niejaka Kate, reporterka uniwersyteckiej gazety. Pewnego dnia wpada na pomysł napisania artykułu o tym, jak cheerleading upokarza młode dziewczęta. Aby zdobyć materiały, bohaterka postanawia sięgnąć do źródeł – infiltrując grupę cheerleaderek z lokalnego liceum. Film Jacka Hilla stanowił swoistego rodzaju kontynuację filmu The Cheerleaders z 1973 roku w reżyserii Paula Glicklera. Hill postawił jednak na historię nieco bardziej soft. Złagodził eksploatacyjne elementy z filmu Glicklera, które sprawiły, że historia dostała kategorię X, stawiając bardziej na rozwój fabuły i postaci. W efekcie, na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że The Swinging Cheerleaders to nic więcej, jak tylko jeden z wielu teen movies, które wówczas tak chętnie były wyświetlane w kinach samochodowych. Nic bardziej mylnego. Hill, umieszczając akcję filmu w liceum z lat siedemdziesiątych, chętnie korzystał z dobrodziejstw epoki. Całość wzbogacił o frywolną atmosferę, atrakcyjne dziewczęta na pierwszym planie i dużo seksualnych fantazji. Młodzież jest samoświadoma i otwarta. Erotyka przy tym nie dominuje nad fabułą, ale jest jej zgrabnym uzupełnieniem. Sceny seksualnych inicjacji przeplatają się tutaj z wątkiem kryminalnym! A nad wszystkim czuwa duch wolnej miłości. Hill nie byłby jednak sobą, gdyby nawet w tak lekkiej wersji kina sexploitation nie zawarł swojego niepokornego ducha. Popiera nieposłuszeństwo wobec władzy i kwestionuje ideały miłości i dziewictwa. Wątki erotyczne traktuje nie tylko jako wabik na widza, ale i sposób na … komentarz społeczny. W przeciwieństwie do wielu filmów sexploitation wykorzystujących wątek cheerleaderek, Hill swoich postaci nie fetyszyzuje. Każda z nich jest bohaterką z krwi i kości. Każda z ich historii może zostać odniesiona do rzeczywistego problemu, nie służąc jedynie cielesnym przyjemnościom. Zaangażowane społecznie sexploitation? Czemu nie?!


1976 – Black Cobra Woman (reż. Joe D’Amato) – Caligula von Kömuda

Laura Gemser jeszcze raz na egzotycznych wojażach, tym razem jednak nie jako Czarna Emanuelle, a… Czarna Eva (oryginalny włoski tytuł filmu to właśnie Eva nera). Indonezyjsko-holenderska piękność wciela się tutaj w tancerkę z nocnego klubu, której specjalnością są pląsy z wężami (dość niezgrabne, mówiąc szczerze, ale najwyraźniej aktorka nie czuła się zbyt komfortowo w towarzystwie gadów). Pewnego wieczoru dziewczynę dostrzega Judas Carmichael (Jack Palance), nieco ekscentryczny bogacz, który namawia ją by wprowadziła się do jego domu. Jak się okazuje, milioner ma fioła na punkcie węży, ale że chętnie zasypuje Evę różnej maści prezentami, ta przyjmuje ofertę przeprowadzki. Ponętne dziewczę o skłonnościach biseksualnych nie daje się jednak ot tak zamknąć w złotej klatce i chętnie folguje targającym nią namiętnościom. Niestety, kolejne jej kochanki giną od ukąszeń jadowitych gadów, co oficjalnie raportowane jest jako nieszczęśliwe wypadki, nietrudno jednak się domyśleć, że za tymi „wypadkami” stoi ludzkie działanie… Black Cobra Woman to zaledwie drugi film w trakcie owocnej, wieloletniej współpracy Joe’ego D’Amato i Gemser. Kręcony był w jednym pakiecie z Emanuelle na wschodzie, co pozwoliło producentom powetować koszty wyprawy do Hongkongu (2 filmy w cenie 1 – częsty chwyt u zmyślnych Włochów). Poza tym, że aktorka gra tutaj tancerkę, a nie napaloną dziennikarkę różnic wielkich nie ma (czyt. jest tak samo napalona jak zwykle). Fabuła jest szczątkowa i służy głównie jako pretekst do kokietowania golizną w egzotycznych dekoracjach. To, co wydaje się kompletnie bez sensu przez cały film, zostaje wytłumaczone w kuriozalnym finale. D’Amato dba jednak, aby upchnąć tu i ówdzie porcję sleazu (wąż wpełzający do odbytu – oryginalne, nieprawdaż?), a patrzenie na Gemser jak zwykle jest czystą przyjemnością, zwłaszcza gdy zrzuca z siebie skąpe odzienie. Ci, którzy widzieli choćby jeden film z serii o Czarnej Emanuelle, wiedzą doskonale czego się spodziewać – to świat nieskrępowanej swobody seksualnej, gdzie zwykła wymiana spojrzeń jest zaproszeniem do alkowy. Ten wakacyjny klimat szybko udziela się widzowi, nawet jeśli ciężko miejscami oprzeć się wrażeniu, że intrygę zaimportowano z pierwszej lepszej mydlanej opery. Na marginesie warto wspomnieć, że D’Amato wrócił do tematu cztery lata później w Porno Esotic Love, które spokojnie można uznać za remake omawianej pozycji, tyle że z dodatkowymi wstawkami XXX.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*