Ciężko jest być żołnierzem w Wietnamie. W dżungli czai się Charlie (potoczne określenie Vietcongu), gotowy zaatakować w najmniej spodziewanym momencie. Zdarza się, że śpisz z otwartymi oczami. W wolnej chwili można zajarać trawę lub zarzucić pigułę, żeby dodać sobie odwagi i choć na chwilę zapomnieć obraz kolegi rozerwanego granatem. Lub zbombardowanej wioski czy nastoletnich żołnierzy o oczach starców. Ciągły strach i oczekiwanie. Guns’n’drugs. Zapach napalmu o poranku i biel fosforu.
Obraz wojny wietnamskiej jako piekła na ziemi zakorzenił się głęboko w świadomości amerykańskiego społeczeństwa, odciskając na nim ogromne piętno. Dużą rolę odegrały tu media, których obszerne sprawozdania sprawiły, że konflikt ten stał się najdokładniej relacjonowaną wojną w historii. Pojawienie się tego egzotycznego kraju w świadomości Amerykanów znalazło swoje odbicie także na ekranie. W latach 70. prowojenne propagandówki (np. Zielone Berety, 1968) odeszły do lamusa, masową wyobraźnią zawładnęły za to filmy głęboko antywojenne, takie jak Łowca jeleni (1978), Czas apokalipsy (1979), Pluton (1986) czy Full Metal Jacket (1987). Swoje trzy grosze w temacie postanowili dorzucić także twórcy kina gatunków i eksploatacji. Na scenę wstąpili m.in. Włosi, którzy zaczęli przenosić akcję swoich macaroni combat do Wietnamu.
Widoczny trend rodzący się w grindhousowych kinach nie wyewoluował co prawda w oficjalnie uznany podgatunek, wśród widzów zyskał jednak miano namsploitation. Jeżeli przyjrzymy się temu zjawisku bliżej, zauważymy, że w jego ramach wyróżnić można dwa rodzaje filmów. Pierwsze to akcyjniaki toczące się podczas wojny w Wietnamie i/lub podczas kolejnej misji weteranów z Namu. Pełne wybuchów, przemocy i twardych komandosów kopiących tyłki wszystkim dookoła. Drugie z nich skupiają się na psychicznej traumie, z którą musieli zmagać się żołnierze po powrocie do domów. Na miejscu zamiast sławy i chwały czekały ich problemy życia codziennego, alienacja, PTSD i brak specjalistycznej pomocy. Największy wysyp tego rodzaju “post-namsploitation“ nastąpił po premierze takich hitów, jak Rambo: Pierwsza krew (1982) czy Taksówkarz (1976). W dzisiejszym mon amour postanowiliśmy przyjrzeć się temu zjawisku w całości. Nocnym zwiadowcom z Kinomisji towarzyszy jednostka żołnierzy do zadań specjalnych z The Blog That Screamed (Simply, Haku oraz Wongo). Zapraszamy w podróż do jądra ciemności.
Justyna Wróblewska
1969 – Nie ma powrotu Johnny (reż. Kaveh Pur Rahnama) – Wongo
Zapomniane kuriozum z annałów kinematografii PRL-u, czyli zrealizowana pod opieką Wandy Jakubowskiej praca dyplomowa absolwenta łódzkiej filmówki, Kawego Pur Rahnamy. Cenionego później orientalisty i autora podręczników do nauki perskiego, w ojczystym Iranie skazanego zaocznie na karę śmierci za wywrotową działalność komunistyczną. Dzieło wybitnie antywojenne i przygnębiające niczym Płacz wietnamskich dzieci – protest song wyśpiewany przez bigbeatowych Następców Tronów. Reżyser nie mógł sobie pozwolić na ekskursję, jaką odbył po latach tworzący Klątwę Doliny Węży (1987) Marek Piestrak, więc całość nakręcono w zastępczych plenerach „wietnamopodobnych”. A za te posłużyły… okolice Zalewu Szczecińskiego.
Dźwięki stylizowanej melodii, w połączeniu z obrazem egzotycznego połowu, przekształcają pejzaż swojskich sitowi w dalekowschodnie wybrzeże. Wtem, z eksplodującej motorówki uchodzi z życiem para nieprzyjaciół: sierżant John William Scott (Jacek Recknitz vel Hans-Joachim Recknitz, etatowy odtwórca cudzoziemców w peerelowskich produkcjach) oraz skośnooki jeniec, Hue (naturszczyk-student Nguyen Van Quynh). Skuci ze sobą łańcuchem rozpoczynają survivalową przeprawę przez szuwary i zdradliwe błota. Jankes próbuje złamać kompana, wygłasza butne kwestie („Cieszę się, że jestem cząstką USA. Mamy najwyższy poziom życia, najlepszą armię…”), Wietnamczyk wymownie milczy – odezwie się dopiero w finale. Warto przy tym zaznaczyć, że film zawiera wyłącznie zagraniczne dialogi. Śladem zaginionych podąża odział US Army, desantowany z radzieckiego Mi-4 (śmigłowiec zaadaptowano malując na burcie wielki napis „Marines”). Amerykanie, w tym jeden czarnoskóry, zostali ukazani w jednoznacznie negatywnym świetle – jako zabijający dla żołdu rasiści. Tytułują torturowanego „ryżojadem”, deklarują, że „dobry żółtek to martwy żółtek” i wcielają w czyn powyższą maksymę, gdy tylko natkną się na miejscową parę. Na widok okrucieństwa rodaków Johnny przeżyje głęboki wstrząs psychiczny…
Szczątkowa fabuła wydaje się być inspirowana Ucieczką w kajdanach (1958), choć klasyk Stanleya Kramera trafił u nas do dystrybucji dopiero na początku lat 70. Spolonizowany Pers wyprzedził falę późniejszych produkcji z Hollywood, obrazujących amerykańską interwencję w negatywny sposób – odmienny, niż wczesne, propagandowe Zielone berety Johna Wayne’a. Antycypująco wypada scena pacyfikacji, zainscenizowana przy chatce, przed którą posadzono pojedynczą palemkę. Pojawiają się nawet zabójcze pułapki (vide: naszpikowana kolcami kłoda na linie), w jakich rozmiłują się twórcy namsploitation. Na szczególną pochwałę zasługują czarno-białe kadry autorstwa Kazimierza Wawrzyniaka oraz Sławomira Idziaka. Wykorzystując w kompozycji przedplan z rozmaitych gałęzi i chaszczy przemieniają pospolite zarośla w nieprzebytą dżunglę, ponurą „jak cmentarz o północy”. Ta metoda kadrowania również doskonale buduje napięcie, gdy obserwujemy zbliżający się pluton oczami zaszczutych wieśniaków. Największe wrażenie wywiera jednak widok powieszonego pod helikopterem rybaka – głową w dół, w pozycji przypominającej odwróconego Chrystusa. Towarzysz Kaweh, walcząc z wrażym imperializmem, nie zawahał się sięgnąć po tęgą symbolikę „na pełnym Wajdzie”.
1972 – Welcome Home, Soldier Boys (reż. Richard Compton) – Justyna Wróblewska
Jeżeli myślicie, że Rambo: Pierwsza krew był pierwszym filmem traktującym o weteranie doprowadzonym do granic wytrzymałości, to jesteście w błędzie. Na długo przed nim powstało dzieło Richarda Comptona, które, choć godne odnotowania, nigdy nie osiągnęło sukcesu na miarę serii ze Stallonem. Czterech żołnierzy Zielonych Beretów powraca z Wietnamu. Postanawiają kupić cadillaca i udać się na wycieczkę w stronę Kalifornii. Marzenia o wielkiej przygodzie rozwieją się, gdy na drodze staną przeciwności losu, takie jak wrogość ze strony lokalsów czy brak pieniędzy. Pierwsza tragedia przydarzy się zresztą bardzo szybko – podczas zabawiania się z autostopowiczką, która w wyniku kłótni wypadnie z samochodu ze skutkiem śmiertelnym. Po tym wydarzeniu film na jakiś czas zwolni, zamieniając się w kino drogi podbudowujące tło do wielkiego finału. Podróż po amerykańskich pustkowiach i opustoszałych miasteczkach, podczas której przygrywać będzie bluegrassowa ścieżka dźwiękowa, okaże się trudną lekcją odzierającą ze złudzeń. Obraz Comptona ukazuje smutną rzeczywistość i alienację, z jakimi przyjdzie mierzyć się weteranom. Zamiast gorącego powitania na miejscu czeka ich zimny prysznic. Gdy po drodze zatrzymują się w domu rodzinnym Danny’ego (Joe Don Baker) w oczy widza rzucą się chłodne i napięte relacje między nim a rodzicami. Nawet starzy znajomi potraktują go z dystansem, unikając tematu wojny i nie wychodząc poza kurtuazyjną pogawędkę. Kolejne mijane przez nich małe miasteczka to kolejne rozczarowania. Napotkani w barze weterani wojny koreańskiej rzucają kąśliwymi uwagami na temat braku poświęcenia u dzisiejszych żołnierzy, lokalni szeryfowie nieustannie mają na nich oko, a gdy psuje im się samochód, mechanik wykorzystuje sytuację i zdziera z nich ogromną kwotę, pozostawiając mężczyzn niemal bez grosza. Compton rozprawia się z mitem American Dream ukazując panującą wszędzie biedę i ludzi pozbawionych nadziei na lepsze jutro. W jednej ze scen weterani trafiają do motelu, którego właściciel zdradza, że są tu jedynymi klientami. Okazuje się, że żaden z biznesów nie przynosi mężczyźnie zysku, w związku z czym musi kombinować. Proponuje więc gościom skorzystanie z usług “pań do towarzystwa”, które za dnia pracują jako kelnerki w jego restauracji. W innej scenie nasi bohaterowie trafiają do baru, w którym wygrywają 50 dolarów. Pozbawieni większości pieniędzy cieszą się, że los się do nich uśmiechnął. Okazuje się jednak, że barowa kasa świeci pustkami. Film Comptona powoli, lecz stopniowo buduje napięcie, które znajdzie ujście w szokującym zakończeniu. Finalną destynacją spłukanych i zrezygnowanych żołnierzy będzie miasteczko o ironicznej nazwie – Hope. Narastające rozczarowanie sięgnie zenitu, a marzenia o Kalifornii prysną jak bańka mydlana, czego efektem będzie nagły wybuch przemocy jakiej nie uświadczymy nawet w pierwszej części przygód Johna Rambo. Gorzki finał pokazuje nam, że świat nie jest czarno-biały, nie ma bohaterów ani złoczyńców, są tylko ludzie, którzy przyparci do muru, mogą posunąć się do ekstremalnych czynów.
1973 – Forced Entry (reż. Shaun Costello) – Caligula
Wyjątkowo paskudne porno roughie, w którym Harry Reems wciela się w cierpiącego na PTSD weterana z Wietnamu. Mężczyzna na co dzień pracuje na stacji benzynowej, gdzie bez trudu udaje mu się pozyskiwać dane adresowe co atrakcyjniejszych klientek. Zwichrowany osobnik wykorzystuje tę wiedzę, by nachodzić niczego nie podejrzewające niewiasty, gwałcić je i mordować. Shaun Costello to twórca, który ma na swoim koncie dziesiątki „niegrzecznych” pornosów przełamujących rozmaite tabu i atakujących widza obrazami przemocy seksualnej, w tym m.in. osławione Water Power (1977), w którym Jamie Gillis przymuszał dziewczęta do lewatywy jako Enema Bandit. Żadne jednak, najbardziej nawet pokręcone dokonanie Costello nie może się równać z siłą uderzenia Forced Entry. To nihilistyczny, wypełniony po brzegi mizoginią młot, którego cios widz odczuwać będzie jeszcze długo po seansie. Mimo ewidentnie niskiego budżetu, pod względem wykonania – pomijając drobne wpadki typu przypadkowego członka ekipy odbijającego się lustrze – mamy tu de facto do czynienia z naprawdę imponującą technicznie robotą. Morderczej odysei bohatera towarzyszą wplatane do narracji fragmenty kronik wojennych: zdjęcia uciekających cywili, bombardowań, egzekucji, masowych grobów. Wrażenie robi ścieżka dźwiękowa, na którą składają się muzyka klasyczna, ambientowe pasaże, wietnamskie pieśni ludowe, odgłosy latającego śmigłowca, zrzucanych bomb, wystrzałów, terkoczącej maszyny projekcyjnej. Owe zabiegi realizacyjne tworzą niezwykle gęstą atmosferę paranoi, obłędu i wszechobecnego brudu. Swoje robi także gra aktorska Reemsa, który doskonale sprawdza się jako pałający nienawiścią do kobiet psychol w nieodłącznej, zmiętoszonej czapce z daszkiem, na której z dumą nosi flagę Stanów Zjednoczonych. Wiecznie mamroczący pod nosem, złorzeczący swym ofiarom, Reems wydaje się faktycznie balansować na granicy szaleństwa. Szczyt zdegenerowania, a zarazem swoistą kulminację dźwiękowo-montażowego inferno, które towarzyszy nam przez cały seans, obraz osiąga w scenie gwałtu analnego, którą wieńczy obfita ejakulacja z montażowymi przebitkami na ujęcia zamordowanych wietnamskich dzieci. Forced Entry to festiwal zepsucia i upodlenia, ekstremalny koktajl, który smakuje jak mieszanka spermy, krwi i zaschniętego, tygodniowego potu. Jeśli piekło naprawdę istnieje w sensie niemetaforycznym, a nie jest tylko miejscem na ziemi, parafrazując słowa utworu w wykonaniu Belindy Carlisle, to twórcy tego filmu z pewnością właśnie tam wylądowali.
1976 – The Zebra Force (reż. Joe Tornatore) – Caligula
Oddział złożony z weteranów z Namu pod wodzą swojego oszpeconego i okaleczonego dowódcy wypowiada wojnę mafii z Los Angeles. Wojaki mają podwójny cel: rozsadzić przestępczą organizację od środka i przy okazji uciułać pokaźną emeryturę ze zrabowanych jej pieniędzy… Film Joe’go Tornatore wątek wietnamski traktuje trochę instrumentalnie i po macoszemu (zaledwie jedna retrospekcja), jednak wart jest odnotowania jako B-klasowe kino akcji, które nad wyraz udanie eksploatuje motyw wojennych więzi braterskich przeniesionych na cywilny grunt. Dowodzący zgrają pułkownik Dan (Glenn R. Wilder) to kawał badassa, który pomimo zdeformowanej twarzy i posiadania tylko jednej ręki (efekt obrażeń odniesionych w boju) potrafi zrobić niezły rozpierdol, o czym przekonujemy się w jednej scen, gdy osłania podopiecznych ogniem z karabinu. Jednocześnie pozostaje ojcowską figurą dla podwładnych i jest wręcz skarbnicą mądrości. W przypadku członków jego plutonu przydałoby się wprawdzie nieco większe zróżnicowanie charakterów, ale… wszelkie niedostatki w tej kwestii scenariusz nadrabia świetnie naszkicowanymi postaciami zbirów. Trzymający w garści większość L.A. boss Salvatore (Anthony Caruso) na przestrzeni lat wyraźnie „sflaczał”, więc potrzebne jest mu wsparcie „z góry”. Wysłany przez kierownictwo z Chicago Carmine (Mike Lane) to człowiek do tzw. zadań specjalnych, rozwiązujący problemy organizacji za pomocą agresywnych, ale i dogłębnie przemyślanych posunięć. Obserwujemy zatem konflikt z dwóch stron, przy czym oba wątki wydają się być równorzędne, co dodatkowo podnosi napięcie w przerwach między kolejnymi starciami. A skoro o tych mowa, to Tornatore ma kapitalny dryg do inscenizowania sceny akcji: a to zaserwuje peckinpahowski montaż i slo-mo, a to uraczy świetnie wykonaną sceną śmierci przez porażenie prądem. Sekwencje potyczek zarówno bogate są w atrakcje, jak i odznaczają się doskonałym tempem. Klawy jest także pomysł, aby grupa samozwańczych mścicieli przebierała się za czarnoskórych oprychów, by zmylić przeciwnika i policję. Chwyt z maskami i przebierankami à la Mission: Impossible (1966-1973) zostaje zresztą wykorzystany w przewrotny sposób w finałowym twiście, który wprawdzie jest nieco nazbyt komiksowy i mało prawdopodobny, ale… działa, tj. zaskakuje i zostawia widza z poczuciem obcowania z dobrze obmyśloną układanką. Podsumowując: naprawdę porządnie sklecone kino sensacyjne, przepełnione funkującym duchem lat 70.
1979 – Night-flowers (reż. Luis San Andrés) – Justyna Wróblewska
Tommy (scenarzysta obrazu, Gabriel Walsh) i Nordi (José Pérez) to dwaj weterani, którzy wrócili z Wietnamu i próbują ułożyć sobie życie. Niestety nic nie układa się po ich myśli – mieszkają w obskurnej dziurze, by zapłacić rachunki zmuszeni są łapać się byle jakich prac, a szpital dla weteranów nie zapewnia im należytej opieki. Pozostawieni sami sobie, oddają się niepokojącym fantazjom na temat kobiet, co do których również nie mają szczęścia. Powojenne PTSD sprawia, że Tommy cierpi na nawracające flashbacki oraz zaczyna odczuwać coraz większą chęć skrzywdzenia pierwszej napotkanej przedstawicielki płci pięknej. Któregoś dnia zdesperowani mężczyźni wpadają na pomysł zamieszczenia fałszywego ogłoszenia o poszukiwaniu współlokatorki. Kiedy do ich drzwi puka młoda hipiska, cała narastająca frustracja znajduje swoje ujście w porażającym akcie gwałtu i morderstwa, których dokonuje Nordi. Wbrew pozorom Night-flowers stanowi bardziej dramat niż czystej wody eksploatację. Scena gwałtu, choć długa i nieprzyjemna, ukazana jest głównie przez statyczną, zdystansowaną kamerę w jednym długim ujęciu, nie wdając się w obrazowe szczegóły. Atmosfera beznadziei przygnębia od samego początku, dając nam wgląd w przyczyny rosnącego gniewu jaki targa weteranami. Miasto, w jakim przyszło im żyć, jest brudne i szare, bieda piszczy z każdego kąta, problemy z opłaceniem rachunków prowadzą do spędzania wieczorów przy wyłączonym świetle. Obskurny obraz otaczającego ich świata doskonale koresponduje z klimatem rezygnacji i wyalienowania. Mężczyźni pochodzą z dysfunkcyjnych rodzin, trudno im porozumieć się z kobietami, które odtrącają wszelkie ich zaloty, są pogardzani przez szefów oraz ignorowani przez instytucje, które powinny oferować im pomoc. Światełko w tunelu pojawia się w momencie, gdy Tommy poznaje zainteresowaną nim kobietę. Na krótko jednak, bowiem dręczące go myśli utrudniają komunikację, a frustracja prowadzi do kolejnej zbrodni. Interesująca jest również relacja między dwoma (anty)bohaterami. Wzajemne uzależnienie, wspólne doświadczenia oraz brak oparcia w innych ludziach sprawiają, że wyrasta między nimi źle rozumiana solidarność, która skłania Tommy’ego do pomocy Nordiemu w zatuszowaniu morderstwa. Całej tej przygnębiającej atmosferze towarzyszy ścieżka dźwiękowa Harry’ego Manfrediniego, znanego ze stworzenia kultowej muzyki do Piątku, trzynastego (1980). Warto zapoznać się z tym depresyjnym obrazem, jednym z pierwszych, które zapoczątkowały modę na poruszanie tematyki post-wietnamskiej traumy i izolacji.
1983 – Cannibal Mercenary (reż. Hong Lu Wong) – Justyna Wróblewska
Czym można zaskoczyć widzów w sytuacji, gdy wietnamskie akcyjniaki wyrastają jak grzyby po deszczu, a temat został już ugryziony z każdej możliwej strony? Można na przykład, wzorem tajskiego reżysera Hong Lu Wonga, zmieszać Czas Apokalipsy z… włoskim kinem kanibalistycznym. Taką właśnie szaloną ideą stoi pewien wybitnie porąbany tajski namsploit. Opowiada on historię sierżanta Wilsona, który po powrocie z wojny wietnamskiej dostaje kolejną misję. Jej szczegóły poznać ma dopiero po przylocie do Namu, w ramach zachęty pada jednak obietnica sporej sumy pieniędzy, której ten potrzebuje na leczenie chorej na polio córki. Grupa najemników, którymi dowodzić ma Wilson, okazuje się bandą świrów dręczonych przez PTSD oraz skorych do okrucieństwa. Ich przeprawa przez dżunglę w poszukiwaniu kontaktu, który przekaże im dokładne instrukcje, usiana będzie trupami Vietcongu. Nie oszczędzą nawet cwanej kobiety-szpiega, która w swojej pochwie ukrywa ostrze w rodzaju rapexu. “I told you, it’s either kill or be killed” – pada z ust jednego z najemników. Jednocześnie na nich samych czekać będzie spora ilość pułapek, która w widowiskowy sposób pomniejszy grupę Wilsona. To właśnie ultra-przemoc jest największym wyróżnikiem Cannibal Mercenary. Poza standardowymi seriami z karabinów i nożami przebijającymi gardła i brzuchy czekają nas o wiele bardziej krwiste atrakcje. Gwałty, kastracja, zakopanie człowieka tak, by wystawała mu tylko głowa, która ostatecznie zostanie przebita ogromnym dłutem czy wyłupywanie oczu to kilka spektakularnych przykładów tortur w stylu Lucio Fulciego. Jakby tego było mało, na kolację dostaniemy jeszcze wątek kanibalizmu. Otóż prawdziwą misją naszych dzielnych wojaków okazuje się odnalezienie i zabicie szalonego pułkownika – barona narkotykowego, który utworzył własną armię kanibali. Nasz wąsaty Kurtz 2.0 okazuje się prawdziwym sadystą noszącym rękawicę zakończoną ostrymi szponami, które chętnie wbija w oczy ofiar. Pechowcy, którzy trafią w jego ręce, zostaną ostatecznie zjedzeni przez dziką świtę pułkownika. Widzowie spragnieni krwi i obrzydliwości z pewnością docenią scenę konsumpcji mózgu czy wyjadania larw z rozkładającego się mięsa. Wszystkim tym fantazyjnym okropieństwom przygrywa muzyka Goblin podkradziona ze Świtu żywych trupów (1978), co dodaje filmowi jeszcze więcej włoszczyzno-podobnego uroku. Rzecz jasna sama realizacja filmu pozostawia wiele do życzenia – fatalny dubbing, przyciemniony obraz czy chaotyczny montaż, który ucierpiał dodatkowo na ciągłym wycinaniu i dodawaniu scen z powodu cenzury, to część niedogodności, na które należy przymknąć oko. Na osłodę czeka nas masa atrakcji z krwistym gore oraz masą strzelanek i eksplozji na czele. Wzorem Czasu Apokalipsy, z którego skopiowano zresztą sekwencję początkową filmu, Lu Wong podejmuje też próbę przemycenia antywojennego komentarza. Horror wojny ukazany jest w scenach likwidacji całych wiosek, zabijania dzieci na oczach matek czy wspomnieniach, które dokonały nieodwracalnych zmian w psychice żołnierzy. Zadziwiająco mocny i nihilistyczny jest też sam finał, który nie pozostawia złudzeń – wojna to piekło.
1983 – Tornado: The Last Blood (reż. Antonio Margheriti) – Haku
Trzecia odsłona nieoficjalnej „wojennej” trylogii Margheritiego, po Ostatnim Łowcy (1980) i Tiger Joe (1982), pozostająca w cieniu wcześniejszych produkcji, niesłusznie uznawana za najsłabszą część cyklu. Inspirowana pospołu fabułą Żelaznego Krzyża (1977) Sama Peckinpaha, jak i wspomnianego wyżej Ostatniego Łowcy, jest bardzo udanym, solidnie wykonanym namsploitem, w którym prócz dużego nagromadzenia scen akcji mamy także dosyć ciekawie poprowadzoną fabułę według scenariusza Tito Carpiego i Gianfranco Couyoumdjiana. Końcowe dni wietnamskich walk, jeden z amerykańskich obozów. Sierżant Salvatore Maggio (Giancarlo Prete) oskarża kapitana Harlowa (Antonio Marsina) o doprowadzenie do samobójczej śmierci kolegi, na skutek zaniechania dowódcy pozostawionego na placu boju. Harlow ma na swoim sumieniu więcej występków, które sierżant zaczyna wyciągać na wierzch, po czym oskarżony o niesubordynację zostaje postawiony przed sądem polowym. Podczas transportu jego pojazd zostaje zaatakowany przez oddziały wietnamskie. Maggio udaje się uciec, po czym trafia do azjatyckiej dżungli, gdzie znowu zostaje schwytany, tym razem przez żołnierzy wroga. Pomimo tortur i solidnego wpierdolu (szczury w akcji!) udaje mu się uciec i przedostać do sąsiedniej Kambodży, by dokonać zemsty na znienawidzonym kapitanie. Dochodzi do nieuniknionej konfrontacji.
Tornado miał najmniejszy budżet z całej trójki azjatyckiej trylogii Margheritiego (kręconej w dużej mierze na Filipinach), przez co duża ilość ujęć to materiały użyte (oraz te niewykorzystane) podczas tworzenia Ostatniego łowcy. Nie wpłynęło to na szczęście na jakość filmu, a dzięki natłokowi pirotechniki, strzelanin i akcji fabuła mknie do przodu niczym młodzian po odstawieniu pregabaliny. Dobrą decyzją było obsadzenie w głównej roli Giancarlo Prete, wyrobnika na polu włoskiej eksploatacji lat 70./80., którego fizyczność znakomicie pasowała do kina wojennego. Upozowany na Johna Rambo jest jak on równie twardy, bezkompromisowy i zaciekły (zwrócić należy uwagę na scenę z wypalaniem rany, która w późniejszym o 2 lata Rambo II została powtórzona!). Do postaci jego antagonisty, kapitana Harlowa nie można się także przyczepić, charakterystyczny Antonio Marsina (sławetny Rolf z wojennego flicku maestra Siciliano) świetnie odnajduje się w roli psychopatycznego zbira, który znajduje przyjemność w gnębieniu wszystkich wokół. W drugoplanowej, lecz ważnej dla fabuły roli reportera wojennego, pojawia się legenda włoskiego kina gatunkowego, Luciano Pigozzi. Margheriti poza walorami czysto rozrywkowymi stara się ukazać bezsens wojny, komentując operację w Wietnamie jako kompletnie niepotrzebną i wyniszczającą. Podkreśla ten antywojenny wydźwięk gorzki finał, w którym pozorne zwycięstwo okaże się porażką.
1985 – Stryker’s War aka Thou Shalt not Kill … Except (reż. Josh Becker) – Simply
Tania, krwawa i naszpikowana czarnym humorem grindhouse’owa ubojnia z Wietnamem w tle, po linii Rolling Thunder (1977) i Gordon’s War (1973). Kilku rozmiłowanych w zabijaniu vetów, co to w życiu nie słyszeli o żadnych stresach pourazowych ani o pregabalinie na stany lękowe, stawia czoła bestialskiej bandzie/sekcie siejącej pożogę na bogobojnym, teksańskim zatyłczu. W roli przywódcy bandy przerysowany do imentu i wystylizowany na wiejskiego Charlesa Mansona Sam Raimi odpierdala srogą trzodę, a jego brat Ted dzielnie dotrzymuje mu kroku grając jednego z podkomendnych. To wybitnie kumpelskie przedsięwzięcie jest pełnometrażowym rozwinięciem krótkometrażówki (której współautorem był Bruce Campbell), wymyślonej w vanie podczas powrotu z lasów Tennessee po zakończeniu zdjęć do Martwego zła (1981). Producentem i współscenarzystą filmu jest Scott Spiegel (Intruder, 1989) , a reżyser, Josh Becker, to ex-dźwiękowiec Evil Dead i aktor wszystkich części trylogii. Garaż Bruce’a Campbella ,,zagrał” podwójną rolę wietnamskich koszar oraz wnętrza rodzinnej, leśnej chałupy jednego z bohaterów. Przy jakże miłej fanowskiemu oku budżetowej toporności, filmidło wykonane jest lekką ręką, jak i nie pozbawione zaskakujących rozwiązań. Tak przeprowadzonej projekcji siły podczas ataku na wioskę Vietcongu jak tu w prologu, jeszcze nie było. Mało nie padłem, ze dwie takie akcje więcej i Jankesi wygraliby tę wojnę! W takich akcjach rodzą się przyjaźnie aż po grób. Sierżant Stryker (Brian Shulz) może liczyć na wsparcie frontowych kumpli, gdy w szpony bandy Raimiego wpadnie jego najdroższa Sally (Cheryl Hausen), rumiana, blond WASP-ka z zadartym noskiem, o jakiej marzy każdy szczery republikanin. Co charakterystyczne, o ile filmowi bohaterowie z wietnamskimi koneksjami na ogół po powrocie walczyli ze zorganizowaną przestępczością (jak w wymienionych w pierwszym zdaniu pozycjach, czy w Mr. Majestyku [1974]), tak tu mają za przeciwników upiorną hałastrę uformowaną na kształt prymitywnej zbitki kilku subkultur (hipisów, bikerów, freaków bez przydziału, etc). Kontrkultura już jakiś czas temu straciła mandat moralny. Gdy jej wpływowi akolici wstąpili na ścieżkę lewej ręki, kino (zwłaszcza gatunkowe) zaczęło ją ostro demonizować. Niewiele była w stanie zmienić w tej materii nostalgiczna rewitalizacja pozytywnych aspektów postaw kontestatorsko-kontrkulturalnych u schyłku ery Nowego Hollywood, co widać na przykładzie mocno przeterminowanego i jeszcze mocniej polukrowanego, hipisowskiego panegiryku Hair (1979). Z kolei obsypany nagrodami, ultra pacyfistyczny Powrót do Domu (1978) Hala Ashby’ego pewnie miałby zadatki na detonator prawdziwego trzęsienia ziemi, gdyby powstał jakiś 10 lat wcześniej, co było nierealne.
1985 – Wojenny autobus (reż. Ferdinando Baldi) – Haku
Wietnam, siedziba chrześcijańskiej misji. Oddział Wietkongu ostrzeliwuje pobliski teren, z którego cywile (m.in. australijski skazaniec pracujący przy ochronie misji, burdelmama z córką, emerytowany major) zostają wywiezieni amerykańskim autobusem szkolnym (sic!). Po drodze dołączają do nich marines, którzy przejmują pojazd dla własnych celów. Absurdalny pod wieloma względami pomysł wyjściowy z biegiem akcji jest jeszcze bardziej gmatwany konceptami rodem z nietrzeźwego umysłu: niech przykładem będzie postać głównego bohatera cierpiącego na epileptyczne napady spowodowane nie wiadomo czym, który zakochuje się w jednej z pasażerek autobusu; ta nie odwzajemnia jednak jego uczuć i idzie w tango z dziadersem w średnim wieku. Próby poważnych rozmów zwykle kończą się nonsensownymi dialogami i ckliwym sentymentalizmem i są szybko przerywane kolejnymi wybuchami akcji.
Znany w Polsce w dużej mierze dzięki obecności w wypożyczalniach VHS na przełomie lat 80./90., Wojenny autobus to eksportowy hit solidnego włoskiego rzemieślnika Ferdinando Baldiego, który stworzył kilka ciekawych spaghetti westernów (m.in. nieformalna kontynuacja Django (1966) pt. Texas Addio (1966) z Franco Nero, czy świetny Blindman (1971) z Ringo Starrem i Tonym Anthonym), gdzie pokazał swoją niebywałą sprawność realizacyjną, a także autorskie zapędy. W przypadku Wojennego autobusu Baldi ratuje nieprawdopodobieństwa fabularne doskonałą realizacją scen pirotechnicznych, zwięzłą, solidną reżyserią i zagęszczeniem akcji bez jakichkolwiek przestojów. Aktorstwo raczej kiepskie, postacie bez głębszej charakterystyki, co jednak w tym wypadku (i gatunku) nie jest ważne. Wojenny autobus to bowiem 80-minutowa jazda bez trzymanki, akcyjniak pędzący na łeb na szyję niczym tytułowy pojazd, nieprzejmujący się specjalnie logiką działań wojennych. W finale autobus trafia do samochodowego nieba, nie przeszkadza to jednak po dwóch latach nakręcić Włochom specyficznej kontynuacji, w której tytułowy pojazd z magiczny sposób przenosi się do Afganistanu, by pomóc w walce z radziecką armią.
1986 – Combat Shock (reż. Buddy Giovinazzo) – Justyna Wróblewska
Choć Troma kojarzy się raczej z bezwstydną rozrywką spod znaku kiczowatych horrorów klasy B, to właśnie z tej wytwórni wyszedł najbardziej nihilistyczny przedstawiciel kina post-wietnamskiego. Zainspirowany nagłówkami prasowymi dotyczącymi tragedii z udziałem weteranów wojennych, pełnometrażowy debiut Buddy’ego Giovinazzo został nakręcony za grosze – obsadę stanowiła rodzina i znajomi reżysera, sprzęt został pożyczony ze szkoły w której pracował Buddy, a za wietnamskie lokacje posłużyły mokradła na obrzeżach Staten Island. Historia pokazała jednak po raz kolejny, że niski budżet i niedostatki techniczne nie są w stanie poskromić kreatywność i odwagi twórców, którzy mają na siebie pomysł. Combat Shock to opowieść o niekończącym się koszmarze. Główny bohater, Frankie (w tej roli brat reżysera i twórca muzyki do filmu, Ricky Giovinazzo), to weteran wojny w Wietnamie, który przeszedł piekło oglądając zmasakrowanych kolegów, musząc mordować młodych Wietnamczyków i przebywając w niewoli przez dwa lata. Niestety, na tym jego gehenna się nie kończy, prosto z wietnamskich lasów trafia bowiem do krainy beznadziei i desperacji – amerykańskiego Staten Island. Razem z ciężarną żoną (Veronica Stork) i zmutowanym niemowlakiem – efektem działania Agent Orange – żyją w obskurnym mieszkaniu z którego grozi im eksmisja. Frankie nie może znaleźć pracy, a jego rodzina głoduje. Każdego dnia musi słuchać pretensji ze strony żony oraz mierzyć się z problemami codzienności – niedziałającym kranem, popsutą toaletą, nieustannym płaczem niedożywionego dziecka. Zatęchła dziura, w której mieszka, nie zapewnia żadnych perspektyw, pod urzędem pracy stoją długie kolejki bezrobotnych, na ulicach szerzy się narkomania, prostytucja i przestępczość. Jedynym przyjacielem weterana jest narkoman i drobny cwaniaczek Mike (Michael Tierno), który z braku igły posuwa się nawet do użycia zardzewiałego drutu by otworzyć sobie żyły przed zażyciem heroiny. Jakby tego było mało, Frankie nieustannie natyka się na gangsterów, którzy trzęsą miastem i którym wisi pieniądze. Tragiczna sytuacja życiowa, traumatyczne wspomnienia wojenne oraz obserwacja narastającej degrengolady powodują u mężczyzny coraz większą frustrację. Ta chodząca bomba będzie musiała w końcu wybuchnąć, niczym Travis Bickle z Taksówkarza, z tą że jednak różnicą, że wybuchnie dużo mocniej w finale brutalnym i nihilistycznym do bólu. Debiut Giovinazzo to film niezwykle surowy i ultra-naturalistyczny. Z ekranu sączy się brud obskurnego, rozsypującego się miasta w którym dziecięce prostytutki oferują swe wdzięki za kawałek chleba. To film całkowicie odzierający Amerykę z jej mitów – american dream okazuje się farsą, podobnie jak wdzięczność dla dzielnych weteranów, którzy po powrocie do ojczyzny zostają pozostawieni sami sobie razem ze swoją zdewastowaną psychiką. Występ Ricky’ego Giovinazzo choć daleki od profesjonalizmu, idealnie wpasowuje się w ten obraz nędzy i rozpaczy. Wystarczy samo puste spojrzenie wychudzonego, niedomytego mężczyzny, by ujrzeć ciało pozbawione duszy, żywego trupa bez celu i nadziei. Skłócony z własnym ojcem, cierpiący na silne PTSD i popadający w obłęd Frankie to widmo krążące po mieście i czekające na koniec świata. Jego zmutowane dziecko, celowo przypominające to z Głowy do wycierania (1977), wydaje się niczym wyrwane z innej rzeczywistości, nadając filmowi rys horroru. Bo w rzeczy samej, Combat Shock to horror biedy i wykluczenia, amerykański koszmar, mistrzostwo portretowania miejskiej zgnilizny i rozpaczy, w którym nie ma ani śladu radości. Po seansie nieprędko dojdziecie do siebie.
1986 – No Dead Heroes (reż. Junn P. Cabreira) – Justyna Wróblewska
The Mission: Terminate the KGB Jungle Experiments.
The Goal: Destroy the Human Killing Machines.
The Order: Leave No One Alive!
Porąbana taniocha wygrzebana prosto z filipińskiego śmietnika. Bohaterowie filmu zostają wysłani na misję do Wietnamu – oto złowieszczy generał KGB, Ivan Dimanovitch (Nick Nicholson), tworzy obóz jeniecki w samym centrum dżungli, w którym to przetrzymuje i torturuje agenta CIA. Amerykańska jednostka do zadań specjalnych ma za zadanie odbicie posiadającego cenne informacje jeńca. Niestety podczas ucieczki, jeden z żołnierzy, Harry Cotter (John Dresden ), zostaje zabity. Przenosimy się w czasie o 10 lat do przodu. Okazuje się, że Cotter przeżył, jednak stał się ofiarą radzieckiego eksperymentu – w jego głowę został wszczepiony chip zamieniający go w maszynę do zabijania. Jego dawny przyjaciel, Richard „Ric” Sanders (Max Thayer), dostaje zadanie powstrzymania go i zabicia Dimanovitcha. Już pierwsze sceny filmu, pełne wybuchów, brutalnych obrazów torturowanych jeńców oraz wszechobecnych ludzkich czaszek, zapowiadają nam, że oto rozpoczyna się jazda bez trzymanki. Główny złoczyńca, komiksowo przerysowany, radziecki generał, to sadysta lubujący się w zadawaniu cierpienia na przeróżne sposoby – od bicia, przez przypalanie cygarem, po podwieszanie jeńców za ręce czy wyrywanie paznokci. Jego ambitnym celem będzie podbój świata, a przyszłą misją użycie Cottera do zabicia amerykańskiego prezydenta oraz papieża. W jednej ze scen, Dimanovitch przy pomocy zegarka, którym kontroluje swoją maszynę do zabijania, zmusza Cottera do urządzenia strzelaniny podczas uroczystości religijnych w Ameryce Południowej. To właśnie tam, a konkretnie w Salwadorze, mieścić się będzie kolejna siedziba generała, w której rozegra się drugi akt filmu. Tam też jego pomocnikiem zostanie kolejna barwna postać – brodaty salwadorski oblech, palący cygara i przypominający coś na kształt parodii Fidela Castro, który w jednej ze scen brutalnie gwałci działającą pod przykrywką partnerkę Rica, Barbarę (Toni Nero). Sam Ric to typowy ultra-macho, twardy niczym Chuck Norris, który w pojedynkę potrafi załatwić cały oddział Vietcongu. Jego droga w poszukiwaniu Cottera usiana będzie stosem trupów, imponujący body count jest bowiem jedną z największych atrakcji filmu. Nie oczekujcie tu prawdziwych wojennych dramatów, rozbudowanej psychologii postaci ani nawet porządnej realizacji. No Dead Heroes to czysta, “serowa” radocha, fatalnie zagrana i równie fatalnie zrealizowana (ujęcia urwane zbyt wcześnie? Gwałtowne przeskoki między scenami? Fatalny dubbing? Jak najbardziej!). Znajdzie się tu nawet miejsce na wybitnie kiczowate sceny miłosne okraszone muzyką jak z taniego romansu. Wybuchy, tortury, stosy trupów, a także kilka zapadających w pamięć scen, takich jak postrzelenie kobiety prosto w sutki. Tego jeszcze nie grali. Na sam koniec dostaniemy też finał tak dramatyczny, że aż niezamierzenie (?) zabawny. To trzeba zobaczyć żeby uwierzyć.
1987 – Dog Tags aka Platoon to Hell (reż. Romano Scavolini) – Wongo
Prawdziwa perła skryta w gąszczu włosko-filipińskich exploitów. Jeden z tych skarbów, w poszukiwaniu których zaprawiony miłośnik gatunkowej obskury przerzuca zwały celuloidowego śmiecia. Już przyjęta narracja sygnalizuje, że nie będzie to szeregowy, prosty jak budowa cepa, macaroni combat ze schyłkowego okresu. Tę frenetyczną opowieść o przetrwaniu, desperacji, chciwości i smrodzie wojny podzielono na trzy osadzone na początku lat 70. akty (poprzedzone odpowiednimi tytułami) oraz rozgrywającą się w kolejnej dekadzie klamrę zamkniętą w prologu i epilogu z pozakadrową refleksją.
Grupa amerykańskich jeńców wydostaje się z wietnamskiej niewoli. Z bazy, miast ratunku, otrzymują polecenie odszukania wraku śmigłowca – rzekomo przewożącego tajne dokumenty. Wydobyte zeń skrzynie okażą się jednak zawierać złoto, na którym pragnie położyć łapę dowództwo. Bohaterów czekają survivalowe zmagania z naszpikowaną pułapkami dżunglą i kiełkującym w mózgach szaleństwem. Świetną robotę robią tu zdjęcia Johna McCalluma. Surowe, o paradokumentalnym zacięciu, ogniskujące się na spoconych i wycieńczonych twarzach. W obsadzie na szczególne wyróżnienie zasługuje Baird Stafford – aktor zaledwie dwóch kreacji, obydwu zagranych pod okiem Scavoliniego. Wcześniej wcielił się w rolę schizofrenicznego mordercy w kultowej pozycji z indeksu video nasties, czyli Koszmarze (1981). Tutaj również czyni użytek z ekspresyjnej fizjonomii i to na nim skupia się najmocarniejszy fragment: mozolna amputacja nadgryzionej gangreną nogi. Aby osiągnąć zamierzony efekt, reżyser zasugerował wykonawcy, aby traktował utratę kończyny jako metaforę kastracji. Scena cechuje się niesamowitym, wręcz seksualnym napięciem, co podkreślają wydzieliny – jak ślina ściekająca z ust pochylonego nad kamerą „chirurga”. Maestro puentuje rzecz w trudny do wyobrażenia w mainstreamie sposób: aby przynieść ulgę kalece, młoda Wietnamka przystępuje do fellatio – przy bolesnym milczeniu obecnego w izbie ojca. Szarpiących nerwy momentów znajdziemy znacznie więcej, np. przesiąknięte clouzotowskim suspensem rozbrajanie wybuchowych niespodzianek.
Romano Scavolini kojarzony bywa głównie ze wzmiankowanego studium szajby i siekiery z 1981 roku, w mniejszym stopniu z wykwintnego giallo A White Dress for Marialé (1972), lecz to niemal nieznane Dog Tags (do których napisał zresztą scenariusz), jawią się na tym tle jako projekt najbardziej osobisty. Warto bowiem mieć na uwadze dwie sprawy. Po pierwsze: Włoch pierwotnie nie planował związać się z komercyjną rozrywką, celował w art-house. Po drugie: kiedy cenzura zatrzymała jego eksperymentalny debiut The Blind Fly (1966), wyjechał do Wietnamu, gdzie pracował jako fotograf – wolny strzelec. Został ranny w terenie i przez pewien czas uchodził za zaginionego. A co widział i co przeżył, postanowił oddać na ekranie. Sama historia pozostaje fikcyjna, ale stara się być na tyle blisko brutalnych realiów i psychologicznej szczerości, na ile to możliwe.
1988 – Sajgon (reż. Christopher Crowe) – Caligula
Sierżanci Buck McGriff (Willem Dafoe) i Albaby Perkins (Gregory Hines) to duet wojskowych policjantów, który na ulicach Sajgonu tropi głównie dezerterów z amerykańskiej armii. Pewnego dnia partnerzy zostają wezwani na miejsce zbrodni: ktoś zamordował wietnamską prostytutkę i wszelkie poszlaki wskazują na to, że sprawca był wysoko postawionym oficerem. Szybko wychodzi na jaw, że nie jest to pierwsze tego typu zabójstwo, ale poprzednie śledztwo w tej sprawie zostało po cichu zamknięte… Zważywszy że film Christophera Crowe’a (scenariusze m.in. do udanej antologii grozy Koszmary [1983] oraz Ostatniego Mohikanina [1992]) rozpowszechniany był przez jedno z wielkich studiów (20th Century Fox), a w jego obsadzie znajdziemy pierwszoligowe hollywoodzkie nazwiska, podpinanie go pod etykietę „namsploitation” może wydawać się pewnym nadużyciem, niemniej zdecydowanie więcej tutaj klasycznej gatunkowości, niż nadęcia wysokobudżetowych widowisk wojennych. Wojna de facto stanowi tu jedynie tło dla kryminalnej zagadki, dzięki czemu dostajemy osadzone w egzotycznych realiach neo-noir. Intryga z marszu wciąga widza i pozytywnego wrażenia nie psuje nawet fakt, iż co bardziej przyzwyczajony do schematów jankeskiego kina odbiorca z marszu wytypuje kim tak naprawdę jest morderca. Rzecz ma po prostu zbyt dobre tempo, zbyt kozacko nakreślone postaci (Dafoe i Hines wspólnie tworzą świetny tandem zmęczonych paskudną robotą kumpli) i zbyt brudny klimat, by nie czerpać z seansu frajdy. Ulice Sajgonu to kloaka pełna dziwek, handlarzy narkotykami i znudzonych wojaków, którą co rusz wstrząsają eksplozje bomb podłożonych przez terrorystów. Ciąży nad tym jakże pożądana ambiwalencja moralna: w całej sprawie nie tyle chodzi o życia zmarłych prostytutek, co o pewnego rodzaju odkupienie. Jest też obowiązkowy, ale nienachalnie poprowadzony wątek romansowy, który niejako wbrew regułom nigdy nie znajduje rozwinięcia: bohater grany przez Dafoe naiwnie lokuje uczucia w osobie zawadiackiej zakonnicy (Amanda Pays). Wisienkę na torcie stanowi kompletnie odjechany epizod w wykonaniu Scotta Glenna, który jako szalony pułkownik i samozwańczy Bóg jawi się jako krzyżówka Kurtza i Kilgore’a z Czasu apokalipsy (1979). Eksploatacji sensu stricto zatem może tu nie uświadczymy, ale jako wietnamska przygoda detektywistyczna rzecz sprawdza się wyśmienicie.
1988 – Phantom Soldiers (reż. Teddy Page) – Wongo
Dzieło filipińskiego twórcy wyróżnia się przede wszystkim kreacją upiornego szwadronu śmierci. Zjawiają się znikąd, cali na czarno, w maskach przeciwgazowych na twarzach. Zostawiają po sobie ciała niewinnych cywili oraz swoisty „podpis” – zatknięte na kołkach czaszki z wyżłobionym symbolem skrzyżowanych szabli. Działalność widmowego oddziału, pacyfikującego kolejne wioski na pograniczu Wietnamu Północnego, niepokoi amerykańską armię. W gabinecie dowódcy lokalnej jednostki znajduje się już spora kolekcja zebranych w terenie czerepów z grawerem. Kim są owi mordercy? Używana amunicja „made in USA” zdaje się sugerować tajną operację CIA, ale może prawda okaże się inna? Porucznik Custer z Zielonych Beretów (dla fasonu przypina sobie do klapy gwiazdę teksańskiego rangera) nawiązuje kontakt z enigmatycznymi osobnikami w mundurach wojsk chemicznych… po czym przepada bez wieści. Na poszukiwania przybędzie ze Stanów starszy brat zaginionego – weteran wojny koreańskiej, a obecnie hardy Strażnik Teksasu, którego poznajemy podczas wybuchowej akcji na pustkowiu.
Teddy Page (vel Teddy Chiu) wzbogacił katalog „dżunglowych strzelanek” o całkiem odjechany pomysł, jednak nie zdołał wykorzystać pełni jego potencjału. Tytułowi żołnierze goszczą na ekranie zdecydowanie zbyt rzadko. Szczególnie spektakularnie wypada sam początek. Wielki rozpierdol w nadmorskiej osadzie, zwieńczony zagazowaniem ostatnich, zepchniętych na plażę, wieśniaków (jest to jednocześnie rzadki moment, w którym wspomniane maski ppg znajdują zastosowanie praktyczne – odmienne, niż tylko nadawanie złowróżbnego wyglądu). Uzbrojeni w ciężkie karabiny maszynowe oprawcy kroczą wówczas w slo-mo, milcząco i dostojnie – niczym nazi-zombie. Reszta sensu nie robi już tak piorunującego wrażenia, prezentuje się raczej sztampowo, niemniej wciąż zapewnia pełen pakiet atrakcji właściwych dla tej odmiany filmowego trashu, opatrzonych wartkim tempem i widowiskową pirotechniką.
W jednej ze scen-pereł, główny bohater próbuje nakłonić do współpracy wyciągniętego z jankeskiej katowni członka Vietcongu. Protagonista preferuje bardziej humanitarne metody perswazji, niż jego niechlubni rodacy: podsuwa wyposzczonemu komuniście tabliczkę czekolady oraz garść „świerszczyków”. Wietnamczyk, z rozbieganym na widok gołych panienek wzrokiem, najwyraźniej dochodzi do wniosku, iż żadna władza ludowa nie zaoferuje mu takich frykasów. Udziela więc pomocy „imperialistycznemu kapitaliście”, po czym oddala się radośnie w stronę krzaków z pisemkiem w dłoni – w nie do końca sprecyzowanym celu… Niemniej można domniemywać, że zaniecha dalszej walki, bo gdy przy powyższym przytuli w bonusie parę dolców (z poradą, aby „przestał marnować czas na durną wojenkę”), to jeszcze Amerykanina usłużnie przeprosi! Czyż da się dosadniej zilustrować przewagę „marchewki” nad „kijem?”
1989 – Nam Angels (reż. Cirio H. Santiago) – Caligula
Czwórka Hells Angels na gościnnych występach w Namie walczy z Wietkongiem… Obraz niezmordowanego przodownika pracy z Filipin Cirio H. Santiago stanowi remake klasycznego bikersploita The Losers (1970, Jack Starrett), przy czym należy nadmienić, że Santiago nie trzyma się kurczowo oryginału, bierze zeń jedynie szkielet fabularny i dodaje doń własne ozdobniki i świecidełka. Stawka toczy się tym razem o życie dwóch pojmanych żołnierzy oraz… 10 milionów dolarów w złocie. Poszczególni członkowie straceńczej ekipy wyposażeni zostali w unikalne umiejętności: przewodzący im twardziel z woja to Teksańczyk biegle władający lassem, jeden z Hells Angels świetnie posługuje się bronią białą, a inny w mgnieniu oka dokonuje skomplikowanych obliczeń matematycznych. Wesoła to zgraja, zawsze skłonna do bitki i siania zamętu, toteż większość ekranowego czasu zajmują ciągłe pościgi i strzelaniny. Od czasu do czasu trzeba kogoś pochować (tutaj pojawia się akcent „humorystyczny”, bowiem nikt z motocyklistów nie wie, co powiedzieć nad grobem zmarłego kumpla, kończy się więc prostą konstatacją, że teraz będzie mniej osób do podziału łupu), kiedy indziej – zasromać się z powodu faktu, iż Święto Dziękczynienia w tym roku obchodzi się z dala od domu, w nieprzyjaznej dżungli. Scenarzysta ma ucho do czerstwych one-linerów, czasem uraczy też piękną wymianą zdań w zawadiackim stylu, czego najlepszym przykładem niech będzie:
– Wiesz jak oni na siebie mówią? Jednoprocentowcy. Wiesz co to znaczy?
– Tak, to ten jeden procent, który ma wszystko w dupie…
Nam Angels nie jest zatem niczym więcej, jak niskobudżetowym akcyjniakiem, nieco absurdalnym, pełnym logicznych wpadek, ale dostarcza przy tym całą masę frajdy. Ejtisowy soundtrack przez większość czasu kompletnie rozmija się z dramaturgią, postaci walą testosteronem na kilometr, wyrzutnie rakiet są w ciągłym użyciu – to B–klasowy raj, w którym z marszu odnajdzie się każdy widz wychowany na imaginarium VHS-owej ery.
1989 – Szczury wojny (reż. Ben Yalung) – Caligula
Zaczynamy od mocnego pierdolnięcia: pluton amerykańskich żołnierzy wdaje się w potyczkę z partyzantami, którzy ukryli się w wozie prowadzonym przez grupę dzieciaków. W ramach odwetu za tę zasadzkę, kapitan Rosenblatt (Corwin Sperry) urządza masakrę cywili w małej wietnamskiej wiosce. Choć zginęły kobiety i dzieci, nikt nie wnosi skargi na działania dowódcy, który już wkrótce przydzielony zostaje do nowego, niezwykle istotnego zadania: wraz z grupą zebranych przez siebie śmiałków ma zejść do podziemnych tuneli zbudowanych przez Wietkong i pojmać (lub zabić) przebiegłego komandora Van Drama… Szalona, B-klasowa rozrywka na sterydach. Już sam pomysł, by akcję umieścić w podziemnym labiryncie korytarzy, gdzie na każdym kroku czai się bezszelestny wróg jest co najmniej intrygujący. I trzeba przyznać, że stojący za kamerą Ben Yalung wyciska z niego całe pokłady niskobudżetowego złota. Zacznijmy od tego, że twórcy nie patyczkują się chociażby w kwestii gore: każda wymiana ognia jest tu odpowiednio widowiskowa i krwawa, kule roztrzaskują czaszki aż miło, znajdzie się także miejsce na wydłubywanie oczu, co ponoć jest specjalnością wybrańców VC. Fabuła w wielu momentach jest tak naciągana, że aż słychać trzeszczenie sparciałego materiału, na którym została zanotowana, ale w świetle wszystkich serowych walorów filmu, również wszelkie bzdury scenariuszowe automatycznie zaczyna poczytywać się za plusy. W pakiecie dostajemy nieodzowny wątek romantyczny, który owocuje m.in. najbardziej rozlazłą i niemrawą sceną erotyczną w dziejach. Są tyleż odważni, co nierozgarnięci wojacy, którzy na tajnej misji w tunelach głośno podśpiewują – niechybnie taktyka mająca na celu zwabić przeciwnika. Jest też wyjątkowo wredny, rasistowski dowódca z obowiązkowym wąsem à la Tom Selleck: ot, budżetowa wersja Toma Berengera z Plutonu (1986). Życzliwi pośród rozgardiaszu pełnego wybuchów i rzucanych co rusz przekleństw dostrzegą niechybnie antywojenną wymowę: w zasadzie wszyscy przełożeni są tu skorumpowani i skrajnie cyniczni, a za ich decyzje nieodmiennie płacą zwykli ludzie oraz niżsi stopniem żołnierze. Tacy jak poczciwy sierżant Burns, zagrany przez ejtisowego klona Ryana Goslinga (fanki Pamiętnika [2004] – ręce na kołderkę!). Gorzki finał do eskapistycznej formuły obrazu pasuje zaś jak kolba (karabinu, nie kukurydzy) do nosa, ale też przepięknie ucina wszelkie możliwości zastosowania czającego się za rogiem patosu. Kawał VHS-owej frajdy!
1989 – Byle do jutra III: Miłość i śmierć w Sajgonie (reż. Tsui Hark) – Marcin Mess
W 1986 roku swoją premierę miało słynne Byle do jutra – niskobudżetowy film sensacyjno-kryminalny, który wprowadził hongkoński styl gun fu oraz konwencję heroic bloodshed. Zakorzeniony tak w kinie kung-fu, jak i neo-noir, klasycznym dramacie gangsterskim oraz westernie, film osiągnął gigantyczny sukces w całej wschodniej Azji, znacznie popularyzując w hongkońskim kinie postaci gangsterów oraz pechinpahowskie „balety przemocy”, czyli piękne wizualnie, często filmowane w zwolnionym tempie, sceny strzelanin. Sukces nie pozostawiał wyjścia – trzeba było nakręcić sequel. I chociaż Byle do jutra II (1987) to film jeszcze bardziej efektowny, jeszcze brutalniejszy i wreszcie jeszcze lepszy, podczas jego produkcji zaczęło dochodzić do coraz większych zgrzytów między jego dwoma najważniejszymi twórcami, reżyserem Johnem Woo i producentem Tsuiem Harkiem. Mimo zakontraktowania na jeszcze jeden film, mistrzowskiego Zabójcę (1989), panowie postanowili zakończyć współpracę. Tyle że obaj chcieli jeszcze trzecią część Byle do jutra, która byłaby prequelem rozgrywającym się podczas wojny w Wietnamie. Woo miał już zresztą napisaną przez siebie pierwszą wersję scenariusza, jednak prawa do marki należały do Harka, który postanowił zrobić rzecz zupełnie po swojemu. Film rozgrywa się w 1974 roku, głównie w Sajgonie, do którego przybywa Mark (Chow Yun-fat), czyli najpopularniejszy z bohaterów kultowej serii (tutaj jeszcze nie ten charakterny luzak, ale już na dobrej ku temu drodze). Jego celem jest przetransportowanie ukochanego wujka i kuzyna do rodzimego Hongkongu. Tuż po przybyciu do Sajgonu ma jednak kłopoty z chcącymi go zamknąć celnikami. Z opresji ratuje go poznana wcześniej tajemnicza piękność Chow (piosenkarka Anita Mui), która okazuje się być wpływową personą zajmującą się m.in. handlem bronią. Wkrótce Mark wraz ze swoim kuzynem zaczynają z nią współpracę, a ta uczy ich przestępczego fachu. Ciągle planują wyjechać do Hong Kongu, lecz po drodze robią sobie wrogów, a Wietnam, opuszczany już przez Amerykanów, popada w coraz większy chaos. Byle do jutra III stanowi świetne, bardzo ciekawe domknięcie słynnej serii. Umieszczenie fabuły pod koniec wojny dodaje jej oczywiście podtekstu politycznego – Wietnam jawi się jako złamane serce tak Wschodniej, jak i Południowo-Wschodniej Azji, definiowanej obrazami jednego wielkiego bratobójstwa. Żołnierze niczym się nie różnią od gangsterów, a szary człowiek nie ma większych szans na godne życie, jeśli nie chce wkroczyć na ścieżkę bezprawia. Co ciekawe, Amerykanie to z kolei wielcy nieobecni – ledwie wspomnieni, nigdy nie pokazani, prezentują się jako sprawcy zamieszania, którzy znikają, gdy tracą kontrolę, zostawiając kraj w ruinach. Najważniejszy jest tu jednak wątek miłosny. O ile w poprzednich odsłonach cyklu płeć piękna stanowiła najwyżej ozdobę drugiego planu, tak tutaj romantyczna femme fatale jest cały czas najsilniejszą i najciekawszą postacią. Szkoda może, że po tym, jak przez większość filmu pokazywana jest jako nie lada twardzielka (mocarne „balety przemocy” – zaznaczmy, że mniej heroiczne, a bardziej ponure i brudniejsze niż u Woo), na koniec staje się jedynie przedmiotem sporu dwóch przedstawicieli płci brzydkiej. Warto jednak przymknąć oko na jej nieprzekonującą pasywność w finale. Całość to ciągle bardzo solidny reprezentant gun fu i heroic bloodshed o gęstej atmosferze, świetnych postaciach i cudownie przerysowanym finale.
1990 – Kula w łeb (reż. John Woo) – Marcin Mess
W 1986 roku swoją premierę miało słynne Byle do jutra – niskobudżetowy film sensacyjno-kryminalny, który… Zaraz, stop. To już chyba było? Przenieśmy się więc do 1987 roku i momentu, kiedy Hark i Woo postanowili się rozdzielić. Kiedy ten pierwszy ruszył z produkcją Byle do jutra III, Woo postanowił przerobić swój scenariusz do planowanego prequela cyklu, aby uczynić go zupełnie osobnym filmem. Tak właśnie powstała Kula w łeb, najbardziej nihilistyczne i najokrutniejsze dokonanie w dorobku słynnego reżysera. Aczkolwiek bez pewnych podobieństw do wspomnianego dzieła Harka obyć się nie mogło. Kula również rozgrywa się podczas wojny w Wietnamie i częściowo w Sajgonie, do którego przybywają z Hongkongu (anty)bohaterowie, aby wkroczyć tam na ścieżkę przestępczości, cały czas planując przy tym powrót do ojczyzny. Szczegóły są zaś zgoła odmienne. Tym razem fabuła rozpoczyna się w 1967 roku, kiedy wojna się dopiero intensyfikuje. Amerykanie są stałym widokiem na sajgońskich ulicach, które są już jednak definiowane bezprawiem i przemocą – starciami domagających się pokoju studentów z siłami rządu, żołnierzami rabującymi sklepy czy wreszcie niezbyt sympatycznymi wizytami terrorystów z Vietcongu. Trójkę głównych bohaterów poznajemy, gdy stanowiąc gang na ulicach Hongkongu chętnie biorą udział w kolejnych bójkach. Co ciekawe, film stanowi bardzo atrakcyjną podróż przez różne spokrewnione gatunki. Zaczyna się od muzycznej sceny tańca, która nagle przeobraża się w uliczną bójkę, co ładnie metaforycznie wskazuje na źródła kina kung-fu. W momencie dostania się postaci do Sajgonu film staje się już kinem sensacyjno-kryminalnym, pełnym postaci gangsterów i wystrzałów broni palnej (dość powiedzieć, że nasi bohaterowie zaprzyjaźniają się z pewnym płatnym zabójcą), a w momencie ich swoistej wycieczki do pobliskiej dżungli rzecz przeobraża się w pełnokrwiste kino wojenne. Mimo że sam Woo miał powtarzać, że Kula to jego odpowiednik Czasu apokalipsy – głównie z powodów licznych problemów realizacyjnych i produkcyjnych, na jakie się natknął – fabuła była przede wszystkim inspirowana Łowcą jeleni, co najbardziej widać w mocnym skontrastowaniu jeszcze względnie beztroskiego życia bohaterów w ich domu (ze ślubem jednego z nich na czele) z okrutną rzeczywistością wojenną (świetny, rozbudowany epizod w obozie jenieckim Vietcongu, a później PTSD i szaleństwo jednego z bohaterów). Tak jak u Harka, postawiony tu zostaje znak równości między gangsteryzmem a wyniszczającą wszystko wojną. O ile jednak ten pierwszy celował głównie w ukazanie smutnego portretu rozpadającego się kraju opuszczonego przez świat, tak Woo podkręca ambiwalencję moralną do maksimum, pokazuje zbrodnie wojenne, a wreszcie wypełnia film aluzjami do masakry na placu Tiananmen, czyniąc swój obraz miejscami bardzo politycznym, ale też nieprzyjemnym. I chociaż jest to przy tym rzecz niezwykle epicka i efektowna, po brzegi wypełniona dynamiczną akcją, publiczność nie zaakceptowała jej w gruncie rzeczy bezkompromisowego charakteru, doprowadzając do sromotnej porażki komercyjnej filmu. Historia kina, całe szczęście, zapamiętała go jako jedno z wybitniejszych osiągnięć Woo.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis