Tekst został napisany jeszcze przed premierą filmu Denisa Villenueve’a.
Nakręcona przez Davida Lyncha, wkrótce po sukcesie jego Człowieka słonia (1980), pierwsza ekranizacja prozy Franka Herberta miała za sobą dość burzliwą historię powstania. Dla samego reżysera miało to być doświadczenie tak bolesne, że ten odciął się od filmu i do dziś uznaje go za swoją największą porażkę. Diuna ostatecznie poległa w kinach (obecnie istnieją jej dwie, diametralnie różne od siebie wersje – kinowa trwająca 2 godziny 16 minut i prawie 3-godzinna telewizyjna), a dla wielu miłośników oryginalnej powieści była ona wielkim rozczarowaniem; wszystko to nie przeszkodziło jej jednak wyrobić sobie pewnej pozycji wśród dzieł kultowych.
Pierwszy zaadaptować Diunę na srebrny ekran próbował Alejandro Jodorowsky; kontrowersyjny chilijski reżyser przygotowywał monumentalne, angażujące różnych wybitnych artystów dzieło i choć finalnie projekt upadł pod ciężarem własnych ambicji, stał się jednym z najbardziej nieodżałowanych filmów, które nigdy nie powstały. Po Jodorowskim Diuną przez pewien czas interesował się Ridley Scott, lecz w związku z nagłą śmiercią brata Franka, wycofał się z wszelkich planów. W 1981 roku stołek reżysera oddano Davidowi Lynchowi, który pracował nad filmem przez trzy i pół roku kręcąc ponad cztery godziny materiału, z czego prawie trzy miały zostać ostatecznie wykorzystane. Studiu zależało jednak, aby całość trwała maksymalnie dwie godziny, zarządzono zatem cięcia. Film nie poradził sobie dobrze w kinach, rozszerzona telewizyjna wersja z kolei zmontowana została bez udziału Lyncha i był on z niej tak bardzo niezadowolony, że wymusił na wytwórni usunięcie swojego nazwiska z napisów początkowych.
Fabularnie Diuna niewiele różni się od swojego protoplasty, nie licząc pewnych uproszczeń, o których powiemy sobie później. Rzecz dzieje się w bardzo odległej przyszłości – wszechświatem rządzi cesarz Shaddam IV (José Ferrer), z kolei najcenniejszą substancją jest melanż zwany także przyprawą, a który pozyskuje się tylko na jednej planecie – Arrakis, zwanej także Diuną. Pieczę nad wydobyciem przyprawy powierzono księciu Leto (Jurgen Prochnow), przywódcy rodu Atrydów. Książę wraz z synem Paulem (Kyle McLachlan) i żoną Jessicą (Francesca Annis) wyruszają w podróż nieświadomi tego, że cesarz wraz z odwiecznymi wrogami Atrydów – rodem Harkonnenów – przygotowuje zasadzkę. Leto zostaje zabity, a jego wojsko rozgromione. Ukrywający się na pustyni Paul i Jessica upatrują szansy na odzyskanie władzy nad planetą w jej mieszkańcach zwanych Fremenami.
Wbrew temu, co mogą nasuwać na myśl surrealistyczne wizje Jodorowskiego lub Lyncha, powieść Herberta jest bardzo minimalistyczna w kwestii opisów otoczenia, pojazdów czy kostiumów. Ma ona też dość irytujący zwyczaj spychania wszelkich scen batalistycznych na dalszy plan, tj. albo narracja urywa się i przenosi w zupełnie inne miejsce, albo mają one miejsce gdzieś w tle i wszystko, co otrzymujemy, to relacje innych, pomniejszych postaci. Oprócz tego, książkową Diunę charakteryzuje zatrzęsienie dialogów i wewnętrznych monologów bohaterów, którzy nieraz wprost dokonują pogłębionej analizy niedawnych wydarzeń, rozważają przeróżne możliwe scenariusze, spekulują, a także snują „plany wewnątrz planów”. Herbert pisząc powieść w zasadzie odwracał wszystkie możliwe chwyty narracyjne i droczył się z czytelnikiem, przez co jego dzieło jest dalekie od epickiej przygody i o wiele bardzie nastawione na budowanie świata, w którym prym wiedzie drobiazgowy opis przeróżnych zwyczajów wspomnianych Fremenów. Diuna do dziś uchodzi za powieść nieprzekładalną na język filmu, z czym osobiście się nie zgadzam – po mniejszych lub większych modyfikacjach przeniesienie z jednego medium w drugie jest wykonalne, tylko że efekt końcowy ani trochę nie przypominałby kasowego blockbustera, na jaki liczyłoby Hollywood. Diuna jest nie tyle nieprzekładalna, co po prostu zbyt ekscentryczna i zbyt „obca” w swoich rozwiązaniach, by w filmowej formie usatysfakcjonować przeciętnego widza.
Mając za sobą lekturę powieści zacząłem nie tylko patrzeć na dokonania Lyncha z większą pobłażliwością, ale też doceniłem je za kreatywność. Przede wszystkim, to film o zjawiskowej stronie wizualnej, po brzegi wypełniony imponującymi efektami specjalnymi (choć niektóre już się dość mocno zestarzały) i pięknymi scenografiami. Na obsadę składają się niemal same kultowe nazwiska – Max von Sydow, Jürgen Prochnow, Patrick Stewart, Freddie Jones, Dean Stockwell, Sean Young, Sting, czy debiutujący wówczas Kyle McLachlan. Oczywiście, można narzekać na to, że wiele z tych postaci służy tylko za tło, że ci wszyscy charyzmatyczni aktorzy tylko marnują się w mało wyrazistych rolach… tylko że powieść Herberta była w tym względzie jeszcze gorsza i w ogólnym rozrachunku np. campowa i przeszarżowana wersja barona Harkonnena w wykonaniu Kennetha McMillana wypada o wiele korzystniej w porównaniu z dość nijakim literackim pierwowzorem, którego jedynymi charakterystycznymi cechami jest to, że jest otyły i wiecznie głodny. Takie postacie jak siostrzeniec barona Rabban pojawiają się z kolei w książce w maksymalnie jednej scenie, we wszelkich innych przypadkach są tylko wspominane przez innych bohaterów.
Herbert komentując swoją powieść tłumaczył, że pisał ją jako przestrogę przed charyzmatycznymi przywódcami, ponieważ ci mogą w rzeczywistości nie wiedzieć do końca co robią, ani znać konsekwencji swoich czynów. Oczywiście stoi to w całkowitej sprzeczności z tym, co widzieliśmy w filmie – Diuna Lyncha jest pod tym względem dość typową historią o wybrańcu, mesjanistycznej figurze, której przeznaczeniem jest rządzić długo i szczęśliwie całym wszechświatem. W powieści wątek Paula Atrydy był bardziej skomplikowany – był on o wiele bardziej rozwiniętą istotą (Kwizatz Haderach) i posiadał dar jasnowidzenia, jednakże jego wizje były bardzo niejasne. Widział on różne warianty przyszłości, nie znał jednak dróg, które wiodą do każdej z nich. Znał skutki decyzji, nie znał jednak ich kontekstu. Jest tylko jeden problem z tym wątkiem – w ramach samej Diuny nie doczekał się on żadnej konkluzji. Herbert zapoczątkował go, podobnie jak kilka innych wątków, tylko po to, by rozwinąć je w sequelach. Dlatego też nie powinien dziwić fakt, że ta, bądź co bądź, niekompletna historia doczekała się uproszczenia, tak się złożyło, że dość schematycznego. Jak inaczej bowiem nakręcić samowystarczalny film na bazie niekompletnej powieści?
Wersja kinowa i rozszerzona Diuny Lyncha są diametralnie różne od siebie, do tego stopnia, że można je niemalże oceniać jak dwa różne dzieła. Zacznę od omówienia kinowej, która jest o wiele bliższa estetycznie innym dokonaniom ekscentrycznego reżysera – jest bliższa surrealistycznej fantazji i zawiera w sobie bardziej makabryczne momenty, jak np. scenę, w której baron Harkonnen wyciąga zatyczkę z serca swojego służącego i wykrwawia go, mażąc się przy tym jego posoką. Użycie muzyki zostało mocno ograniczone i znacznie częściej w tle słyszeć będziemy charakterystyczne industrialne buczenie i szumienie rodem z Głowy do wycierania (1977). Większa oniryczna wizyjność poskutkowała tym, że sama historia pełna jest niedomówień i niejasności, bohaterowie z kolei niejednokrotnie w sposób wręcz drażniący zepchnięci na daleki plan, zdają się być wręcz pionkami w historii; mają pewne charakterystyczne cechy, zasygnalizowane mniej lub bardziej subtelnie, jednak widz odczuwa niedosyt, bo wszyscy oni pojawiają się i znikają bardzo szybko (chociaż to akurat niewiele różni się od podejścia samego Herberta do postaci drugo- i trzecioplanowych).
Rozszerzona telewizyjna wersja Diuny różni się od kinowej układem scen, pozbawiona jest także części bardziej surrealistycznych elementów oraz wykorzystuje znacznie więcej z przygotowanego przez Toto soundtracku. Całość, choć nadal podlana oniryczną estetyką, nabiera ducha bardziej przygodowego, tempo jest wartkie i podkręcone przez miejscami energiczną ścieżkę dźwiękową. W przeciwieństwie do wersji kinowej, o wiele rzadziej widz spotyka się z niejasnościami, a i część bohaterów ma nieco więcej do roboty. Problem z tym jest jednak taki, że zrobiono to za pomocą bardzo gęstej ekspozycji, żeby nie powiedzieć – przytłaczającej. Wersję rozszerzoną otwiera ponad pięciominutowa sekwencja opowiadająca dzieje świata Diuny, z czego nielicha większość podawanych nam informacji nie ma żadnej wartości w kontekście ukazanych później wydarzeń. Starano się z pomocą narratora powiedzieć coś więcej o poszczególnych postaciach, ale wiele z tego – ponownie – niczego tak naprawdę nie wnosiło. Kinowa wersja również, co prawda, posiadała narrację z offu, jednak było jej o wiele mniej (inna sprawa, że czasem była zupełnie zbędna i niczego w gruncie rzeczy nie rozjaśniała).
Mimo szeregu narracyjnych zgrzytów trudno jest obydwu wersjom Diuny odmówić uroku, a co dopiero nazwać je złymi. To, paradoksalnie, dwa zupełnie różne podejścia do montażu jednego filmu, z czego każde zasługuje, by poświęcić mu czas, bo każde ma swoje mocne i słabe strony. W zależności od preferencji można ulec urokowi sennej fantazji wersji kinowej lub przygodowemu duchowi telewizyjnej, powstało także wiele wersji fanowskich mieszających elementy obydwu.
Mimo trudności za kulisami studio nie zapomniało o Davidzie Lynchu i niejednokrotnie proponowało mu ponowne odwiedzenie Diuny i ponowne jej przemontowanie, ten jednak nigdy się tego nie podjął i do dziś patrzy na swoje dzieło z niechęcią, twierdząc, że nie jest tym, co chciał zrobić. Patrząc jednak na obie wersje, porównując je do siebie, mając na uwadze, że nie ma tak naprawdę zbyt wiele wyciętego materiału, który nie trafił w ręce publiczności (można znaleźć kilka scen, które nie trafiły do żadnej z wersji, ale jest ich dosłownie kilka) pozostaje tylko zadać sobie pytanie – a czy Lynch sam wiedział, co chciał nakręcić? Nigdy przedtem nie obcował z kinem science fiction, ani nie operował wielkim budżetem. Nigdy też nie interesowało go opowiadanie konwencjonalnej historii, o wiele bardziej pochłaniała go gra z widzem, szokowanie go, wprawianie w poczucie zagubienia… i wszystko to widać w tym, jak napisana jest Diuna. Bo o ile Herbert drugi i trzeci plan swojej książki dość mocno zaniedbał, tak protagoniście i jego rodzinie poświęcił bardzo dużo czasu. Lynch zdawał się zachowywać zimny dystans do wszystkich swoich postaci, zupełnie jakby w ogóle go nie interesowały. Nie interesowała go też ani fabuła, ani świat, traktował je wręcz pretekstowo, co najbardziej widać w wersji kinowej, w montażu której brał udział.
Można tylko spekulować, dlaczego Lynch tak naprawdę nie cierpi swojego dzieła. Czy to urażona duma artysty, który nie dostał ostatniego słowa? Czy niemiłe przeżycia z okresu produkcji, podobnie jak Davidowi Fincherowi przy kręceniu Obcego 3 (1992), przysłoniły ogląd na ogólny efekt końcowy? Czy może reżyser-wizjoner, którego filmy zawsze są jego krystaliczną i doskonale przemyślaną wizją stara się ukryć przed nami, że ten jeden raz w swojej karierze sam nie wiedział, co robi, ani co chce osiągnąć? Niezależnie od tego wszystkiego jego Diuna pozostanie dziełem wyjątkowym, które odcisnęło swój ślad na historii kina science-fiction. Można ją nazwać błądzeniem we mgle i bałaganem, efekt zmagań Hollywood z tekstem, który robił wszystko na opak, któremu bliżej do sztuki teatralnej, niż do efekciarskiego blockbustera, ale jakże to piękny i fascynujący bałagan. Bo nawet jeśli fabularnie to dość typowa opowieść o wybrańcu, mesjanistycznej figurze, której przeznaczeniem jest wywrócić porządek świata do góry nogami, to już cała otoczka wokół niej jest czymś, czego kino nigdy nie widziało.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
„Patrząc jednak na obie wersje, porównując je do siebie, mając na uwadze, że nie ma tak naprawdę zbyt wiele wyciętego materiału, który nie trafił w ręce publiczności” – Lynch podobno przygotował 4 godziny materiału.
Już na początku postulował zrobienie dwóch części filmu dla pierwszego tomu. To co ostatecznie nakręcił pocięa mu wytwórnia.