Davida Lyncha nie trzeba nikomu przedstawiać. Dla wielu dzisiejszych 30- i 20-parolatków jego filmy były pierwszym kontaktem z surrealizmem. Nigdy nie zapomnę, jak mając 11 lat, gdzieś w pierwszym semestrze szóstej klasy podstawówki, włączyłem Zagubioną autostradę (1997) na Ale Kino. W trakcie seansu czułem się, jakby mnie ktoś bił po głowie młotkiem, jednak zamiast spodziewanego bólu, kolejne uderzenia przynosiły coraz większy odjazd. I fascynację. Wspomniana telewizja miała wówczas dosyć skromną ramówkę, więc zamiast zalewać odbiorców masą przeróżnych tytułów, oferowała sporo seansów powtórkowych. Mogłem więc oglądać Zagubioną autostradę po kilka razy w miesiącu, za każdym razem z długopisem i notesem w ręce, aby zapisywać wszelkie przemyślenia, dzięki którym być może udałoby mi się zrozumieć ten bezlitośnie zagadkowy miks neo-noir, horroru i koszmaru sennego. A już chwilę później Ale Kino atakowało moje zmysły licznymi projekcjami Diuny (1984), Blue Velvet (1986) oraz Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną (1992). Rzecz jasna, byłem w siódmym niebie. Nie sądziłem tylko, że Lynch tak bardzo spaczy mi gust i rozkocha w tym, co „inne”.
Nie, żebym się gniewał. Minęło przeszło 20 lat, a ja dalej uwielbiam obrazy tego cudaka. Jestem pewien, że wszyscy z tworzących dzisiejszy wpis mogliby napisać coś podobnego o przygodzie z jego dokonaniami. I wielu z czytających nasze wypociny również. Kontakt z Lynchem często zmienia percepcję, a jego filmografia pozostaje stale tak samo oddziałującą na wyobraźnię. Stale tak samo piękna, smutna, niepokojąca, ekscentryczna i intrygująca. Innymi słowy, wcale się nie starzeje. Ciągle odnaleźć w niej można tyle samo psychodelicznych delicji i twórczego szaleństwa, którymi nic, tylko karmić kolejne kinofilskie dusze. To też przy okazji nowego odcinka Na celowniku zrobiliśmy. Najedliśmy się Lynchem do syta, do czego też i Was zachęcamy. Do kinomisyjnego stołu tym razem zasiadło dziewięć osób – Karolina Graczyk (Mors Dicit), Piotr Kuszyński, Antoni Urbanowicz, Jakub Krysiak (Wieczorny Seans Filmowy), Oskar Dziki, Caligula von Komuda, Marta Płaza, Sara Nowicka oraz niżej podpisany – rezultatem czego poniższa laurka. Zapraszamy do lektury. I do niekończących się seansów kolejnych filmów tego jednego z najważniejszych, najciekawszych i najlepszych surrealistów w historii X Muzy.
Marcin Mess
PS. Sugerowany soundtrack do lektury.
1977 – Głowa do wycierania – Karolina Graczyk
Kochajmy dobrych producentów! Ich rola przy kształtowaniu pozycji dzieła potrafi być nieoceniona. Tak było w przypadku Bena Barenholtza, którego zawziętość i zmysł strategiczny przyczyniły się do powolnego, ale konsekwentnego wzrostu popularności pewnego filmu. Przedłużający się, wyczerpujący proces produkcji zwieńczało ostrożne wprowadzenie go na ekrany kin. Mimo negatywnych recenzji i braku zainteresowania, Barenholtz wybłagał utrzymanie tytułu w repertuarze. Reszta jest historią. Głowa do wycierania do dziś pozostaje najbardziej szorstkim, wizualnie osobnym filmem Lyncha, a przy tym jednym z bardziej klarownych. Głównym bohaterem jest Henry, niespecjalnie rozgarnięty młody człowiek, który z dnia na dzień musi odnaleźć się w roli ojca. Źródłem dramatu jest tu wpadka, zwieńczona narodzinami lepkiego, odrażającego, na poły zwierzęcego niemowlęcia. Henry, coraz bardziej osaczony sytuacją, ucieka w marzenia o pełnej słodyczy, figlarnie depczącej plemniko-płody Kobiecie z Kaloryfera – na realne wsparcie nijak liczyć nie może. Lynch z malarską pasją odmalowuje wizję człowieka spętanego więzami biologii, chaotycznego, bezsilnie przepływającego obok własnego życia. Jego domem są industrialno-organiczne przestrzenie, ponoć odzwierciedlające mentalny krajobraz twórcy (ten w trakcie pracy nad Głową do wycierania mieszkał w trzewiach Filadelfii, w dzielnicy, gdzie nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby się zapuszczać). Z perspektywy obojętnego kosmosu jednostkowe nieszczęście jest warte tyle, co pył z zatemperowanego ołówka. Kiedy dorzucić do tego śmieszno-straszną atmosferę wżeniania się w rodzinę, horror podszytego inwigilacją small-talku, wreszcie namacalną obcość bliskiej osoby, zobrzydliwiałej, wpadającej w histeryczne stany, straszącej fizjologią – mamy kino grozy pełną gębą. Początkowo debiut trzydziestojednoletniego twórcy nie spotkał się z uznaniem (delikatnie mówiąc); łatwo zrozumieć dezorientację kinomanów roku 1977. Pozostaje się cieszyć, że kapryśna publika seansów o północy w końcu poszła po rozum do (nomen omen) głowy i doceniła ten bezkompromisowy, chropowaty film, zapewniając mu miejsce wśród fenomenów kina kultowego.
1980 – Człowiek słoń – Piotr Kuszyński
Joseph Merrick był znaną figurą w wiktoriańskiej Anglii, a to za sprawą niezwykłej choroby, która znacząco zdeformowała jego ciało i przez którą przylgnął do niego przydomek “Człowiek słoń”. Merrick, podobnie jak wielu innych tego typu nieszczęśników, na życie zarabiał jako dziwadło w cyrku objazdowym. Wszystko się zmieniło, gdy został odkryty przez Fredericka Trevesa, chirurga który wziął Merricka pod swoje skrzydła i zaczął badać jego przypadek. Zapiski lekarza posłużyły jako inspiracja do zrealizowania filmu, który był pierwszym komercyjnym obrazem jeszcze młodego Lyncha. W odróżnieniu od awangardowej Głowy do wycierania, mamy tu do czynienia z bardziej standardowym obrazem, choć nadal, w niektórych scenach, uwidaczniają się surrealistyczne i industrialne zapędy reżysera. Człowiek słoń jest filmem pięknie wystylizowanym, odwołującym się w swej estetyce do wczesnych lat kina i doskonale odwzorowującym brudną i pełną biedy wiktoriańską Anglię. Wizualny aspekt dzieła zdecydowanie potęguje uczucia, jakie towarzyszą podczas seansu. To niezwykle emocjonalny film, który nieustannie porusza i przygnębia, zaś oglądanie wcielającego się w Merricka Johna Hurta jest wyjątkowo nieprzyjemne dla oka. I wcale nie piszę tutaj o niecodziennym wyglądzie jego postaci. To właśnie śledzenie problemów zdrowotnych oraz codziennych przykrości tytułowego bohatera sprawia, że na sercu robi się niezwykle ciężko. I, co chyba najważniejsze, trudno jest pozostać mu obojętnym niezależnie od tego, czy zaliczamy nasze pierwsze, drugie czy już dziesiąte spotkanie z tym filmem. I to właśnie w tym elemencie Człowieka słonia doszukiwałbym się jego największej wartości.
1984 – Diuna – Antoni Urbanowicz
Nie będę ukrywać, że uważam Diune za zarówno fatalną adaptację genialnej powieści Herberta, jak i najgorszy film Lyncha. Nie oznacza to jednak, że z tych właśnie powodów traktuję ten film jak skończonego gniota. Lynch nigdy nie powinien podejmować się tak karkołomnego przedsięwzięcia, bo nie dość, że książka jest wyjątkowo niełatwa w przekładzie, to w dodatku – jak on sam stwierdził – gatunek sci-fi nigdy go nie interesował. Jakby tego było mało, producenci postanowili wyciąć całą godzinę ze skończonego materiału. To wszystko widać i czuć, ale daje także nieoczekiwanie interesujące rezultaty. Struktura narracji jest kompletnie nieskładna, tempo nierówne, a niektóre elementy fabuły mogą się wydawać istnym bełkotem dla ludzi niezaznajomionych z literackim pierwowzorem. A jednak ciężko oderwać od tego wzrok, bo to taka piękna katastrofa. Film broni się ekstrawagancką atmosferą (co nikogo nie powinno dziwić przy Lynchu), ale i przepychem realizacyjnym. Możemy nie rozumieć zasad rządzących filmowym światem, ale jego obserwacja dostarcza zdrową dawkę wizualnej uciechy. Nie wątpię, że Denis Villeneuve lepiej poradzi sobie całościowo z nadchodzącą adaptacją, ale czy jego świat będzie obdarowany równie kreatywnym i wizjonerskim designem, scenografią i kostiumami? Tego już nie jestem taki pewien. Lynch wyraźnie męczy się kręcąc wszelkiego rodzaju sekwencje akcji, a przy herbertowskiej mitologii lekko przysypia. Jednak gdy do gry wchodzi przemoc, surrealizm czy obrzydlistwa związane z rodem Harkonnenów, tam momentalnie doznaje olśnienia i naznacza film swoim autorskim sznytem. No i ta muzyka! Epicka ścieżka dźwiękowa autorstwa zespołu Toto (tak, tych od Africa!) powinien śmiało wejść do ścisłego kanonu najlepszych soundtracków gatunku. Warto też nie zrażać się negatywnymi opiniami i przeżyć te pokraczne doświadczenie filmowe na własnej skórze. No i od razu będziecie mieli odpowiedź, jak wyglądałby Powrót Jedi (1983), jeśli Lynch przystałby na ofertę Lucasa. Czy byłby to dobry film? Zapewne nie, ale efekt byłby zapewne unikatowy.
1986 – Blue Velvet – Jakub Krysiak
Blue Velvet to obraz tyleż przystępny, co kontrowersyjny. O jego statusie niech świadczy fakt, że producent Dino De Laurentis musiał założyć własną firmę dystrybutorską (DEG), by film w ogóle mógł być wyświetlany w kinach, ponieważ żadna z firm nie chciała się podjąć tego zadania. Już 4 lata przed fenomenalnym Miasteczkiem Twin Peaks Lynch przyjrzał się małej, pozornie idyllicznej miejscowości i wyciągnął jej brudy na wierzch. Jeffrey Beaumont, student o naturze podglądacza, znajduje w trawie odcięte ludzkie ucho, które zanosi na policję. Wraz z Sandy, córką policyjnego detektywa, wszczyna on własne śledztwo, które rozpoczyna od podglądania pewnej piosenkarki. W Blue Velvet wszystko działa na zasadzie kontrastów, a każdy element ma swoje mroczne odbicie. Senne, słoneczne miasteczko Lumberton, z białymi płotami i zadbanymi rabatami nocą zamienia się w siedlisko zła i deprawacji. Niewinna i cnotliwa Sandy ma swoje mroczne odbicie w postaci wyuzdanej i udręczonej Dorothy, dobroduszny Jeff jest przeciwwagą dla zepsutego do szpiku kości Franka Bootha, a popowe ballady kontrastują z ponurymi, ale nie mniej nastrojowymi kompozycjami Angelo Badalamentiego. Obraz jest pełen seksualnej przemocy, okrucieństwa, zbrodni, dewiacji, a jednocześnie jest bardzo stylowy. McLachlan i Dern jako para detektywów-amatorów w swojej naiwności wypadli bardzo przekonująco, podobnie jak uciemiężona Isabella Rossellini w roli Dorothy. Jednak wszyscy usuwają się w cień, gdy na ekranie pojawia się demoniczny Dennis Hopper jako Frank Booth. Aktor przeszedł samego siebie i ucieleśnił wszystkie rodzaje deprawacji, jakie Lynch mógł sobie tylko wyobrazić. Frank to postać tak charyzmatyczna i fenomenalnie zagrana, że po jednym seansie już nie jest w stanie opuścić głowy widza. Cały film przybiera tu postać sennego koszmaru, atmosfera jest tak gęsta jak w Twin Peaksowej Czarnej Chacie, i można by ją było obdzielić kilka hollywoodzkich thrillerów. Lynch stworzył kryminał zgodny z regułami gatunku, nie tracąc przy tym ani grama z własnego stylu, a intrygę przefiltrował przez swój mroczny umysł.
1990-1991 – Miasteczko Twin Peaks – Marcin Mess
Wiatr delikatnie unoszący liście, ptaszki ćwierkające na pobudkę, prawdopodobnie najlepsza kawa w historii, przepyszne wiśniowe ciasto na po-śniadaniowy deser oraz zafoliowane zwłoki Laury Palmer, niezwykle popularnej wśród lokalnych nastolatków piękności, której śmierć wkrótce uwypukla jej uwikłanie w świat narkotyków, prostytucji i przemocy. Premiera Miasteczka Twin Peaks, które Lynch stworzył z Markiem Frostem, to niewątpliwie jedno z najważniejszych wydarzeń w historii amerykańskiej telewizji. Publiczność małego ekranu nigdy wcześniej nie miała do czynienia z czymś takim – podszytą surrealizmem mieszanką opery mydlanej, kryminału i horroru na temat amoralności chowającej się w cieniu wzorowych obywateli tytułowej mieściny – i z miejsca ją pokochała. Kultowy dziś serial to wszakże zarówno elementy odważne i często szokujące ówczesnych widzów, jak i cała masa przesympatycznych postaci oraz mniej czy bardziej absurdalnego humoru. Niełatwe śledztwo w sprawie śmierci pogubionej Laury, prowadzone przez ekscentrycznego Dale’a Coopera, być może najbardziej lubianego agenta FBI w dziejach telewizji, przyniosło Lynchowi i Frostowi rzesze oddanych fanów. Muszę przyznać, że kiedy po raz pierwszy zapoznawałem się z serialem, w czasach tzw. nastoletniego buntu, najbardziej interesowało mnie w nim to, co najmroczniejsze. Z wypiekami na twarzy oczekiwałem więc szalonych scen rozgrywanych w Czarnej Loży i prezentujących kolejne osobliwe, mówiące szyfrem, jednostki ze świata snów i koszmarów. Jednak kiedy odświeżyłem sobie Twin Peaks po ponad 10 latach przerwy, najbardziej podobało mi się w nim to, co słodkie i dowcipne. To, co smakuje jak prawdopodobnie najlepsza kawa w historii i przepyszne wiśniowe ciasto na po-śniadaniowy deser. Innymi słowy, z której strony by na tenże serial nie patrzeć, do zaoferowania ma sporo. Szkoda, że gdzieś po pierwszym sezonie Lynch przestał kontrolować jego przebieg i, skonfliktowany z decydentami, po prostu skupił się na realizacji Dzikości serca. Serial zaczął się fabularnie rozłazić, psuty przez scenarzystów rozwadniających główną fabułę kolejnymi wątkami pobocznymi, ale też tracąc widownię na skutek niezdecydowanej stacji telewizyjnej regularnie zmieniającej godziny jego emisji. Co prawda, pod koniec drugiego sezonu Lynch wrócił, aby wyreżyserować jedne z jego najlepszych odcinków, jednak na ratunek było już za późno i rzecz została anulowana, w możliwie najciekawszym momencie. Jak jednak dobrze wiemy, na tym wcale nie koniec tej historii.
1990 – Dzikość serca – Marcin Mess
Dzieło oparte na zaskakujących paradoksach. Z jednej strony wcale romantyczne i empatyczne, z drugiej definiowane krzykliwą umownością, kiczem i ironią; z jednej przebojowe i dowcipne, z drugiej agresywne i brutalne; z jednej obfitujące w ekscentryczne postaci i tajemnicze, gdzieniegdzie wręcz schizofreniczne wątki, z drugiej jednak, w ostatecznym rozrachunku, prezentujące banalnie prostą fabułę. Dzikość serca to raz pędząca w rytmie metalowej muzyki, a raz bujająca, rozgrywana gdzieś poza czasem, opowieść o zakazanej miłości. O związku iście rock’n’rollowego ex-kryminalisty i urokliwej, lecz niezbyt dojrzałej dziewczyny, której despotyczna matka wysyła w pościg za nimi różnorakie indywidua, uruchamiając w ten sposób ciąg prawdziwie szalonych wydarzeń. W trakcie niezwykłej podróży bohaterów – nie bez powodu porównywanej czasem do tych z Prawdziwego romansu (1993) czy Urodzonych morderców (1994) – przychodzi nam zaś oglądać jeden wielki taniec rzeczywistości i fantazji, piękna i groteski, marzeń i koszmarów, wreszcie miłości i przemocy. A w międzyczasie oglądamy też tańce sensu stricto, jak również śpiewy, gdyż Dzikość serca to także jedna wielka gatunkowa hybryda – rzecz, która w jednym momencie z poruszającego melodramatu potrafi przeobrazić się w krwawy thriller/kryminał, a za chwilę w przegięty musical. Mało tego, Lynch sięga nawet do fantasy, a dokładniej do Czarnoksiężnika z Krainy Oz, niejednokrotnie bardzo dosadnie krzyżując swoją opowieść z elementami słynnej książki dla dzieci. Pokusiłbym się o twierdzenie, że nie jest dziwnym ani to, że film otrzymał Złotą Palmę w Cannes, ani to, że po jego projekcji na tymże festiwalu odgłosom oklasków dorównywał tylko hałas buczeń i gwizdów. Sporo widzów oburzało się, że na tak prestiżowej imprezie zaczęto pokazywać takie śmieci. Cóż, jeśli o mnie chodzi, to film ten jest jednym z najsmaczniejszych śmieci, jakie moja dusza miała okazją spożywać. A spożywa go regularnie już jakieś 20 lat. I wciąż jej mało.
1992 – Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną – Antoni Urbanowicz
Lynch nigdy nie chciał wskazać winnego śmierci Laury Palmer. Niestety, Bob Iger (ten sam, który ostatnimi czasy zrezygnował z posady CEO Disneya) wymusił na nim szybkie rozwiązanie zagadki i… cały serial szlag trafił. Lynch przestał bywać na planie, a scenarzyści miotali się, co by tu teraz na szybko wymyślić. Efektem tych działań stał się mizerny poziom jakościowy drugiego sezonu serii. Jednak Lynch nie zamierzał opuścić swojego miasteczka bez powiedzenia ostatniego słowa. Tym razem miał być to pełnometrażowy film. Bez telewizyjnych ograniczeń i bez stękającego Igera za plecami. I nie chodziło tu o kontynuację, bo na rozwiązanie frustrującego cliffhangera z finału trzeba było czekać cierpliwie 25 lat, lecz o prequel opowiadający o ostatnich dniach Laury Palmer. Ogniu Krocz ze Mną zebrał wyjątkowo negatywny rozgłos w dniu swojej premiery. Rozwścieczeni byli zarówno krytycy, jak i fani. Ci pierwsi określili film mianem niepotrzebnego dodatku, co więcej – boleśnie nihilistycznego. Ci drudzy z kolei zarzucali mu brak charakterystycznego dla serialu humoru i uroczo ekscentrycznych postaci. Ale to właśnie twórcza odwaga stanowi siłę tego filmu. Lynch mógł pójść tutaj na kompletną łatwiznę i zamienić film w jeden wielki fan-service. Zamiast tego, mamy tu do czynienia z iście delirycznym horrorem opowiadającym o młodej kobiecie nieuchronnie zmierzającej na szafot. Podczas gdy serial koncentrował się na zarówno jasności, jak i mrokach małego miasteczka, film zabiera nas prosto w otchłań. Witajcie w krainie szamoczących się insektów ze wstępu do Blue Velvet. Przemoc domowa łączy się ze zjawiskami nadnaturalnymi, a jedynie śmierć może być skuteczną drogą ucieczki z tego bagna. Wyobrażacie sobie tutaj miejsce dla potykającego się o własne nogi zastępcę Andy’ego (Harry Goez) albo Nadine (Wendy Robie) obmyślającą bezszelestne zasłony? Nie dość, że film konsekwentnie poszerza uniwersum Twin Peaks, to jego nierozerwalna więź z trzecim sezonem zakańcza debatę o tym, czy film jest zbędny czy niezbędny w kontekście całości. Bowiem nawet, jeśli chcecie na to spojrzeć jedynie jak na deser po głównym daniu, to przyznajcie chociaż, że jest to deser nietuzinkowy.
1992 – Na antenie – Oskar Dziki
Po niewątpliwym sukcesie Miasteczka Twin Peaks, David Lynch i Mark Frost nie mieli problemu z uzyskaniem zielona światła dla swojej kolejnej telewizyjnej produkcji. We dwójkę napisali scenariusz do eksperymentalnego serialu, próbującego w osobliwy sposób obnażyć kulisy tworzenia na żywo produkcji telewizyjnych lat 50. Pomysł ten zyskał w 1992 roku podatny grunt w ramówce ABC, która zamówiła z miejsca siedem półgodzinnych odcinków. By jednak nie uciec zbyt daleko od swojego cudownego dziecka, Lynch wrzucił w projekt znanych z Twin Peaks aktorów, Miguela Ferrera, Iana Buchanana oraz Davida Landera, I tak jak w serialu o fikcyjnym, waszyngtońskim miasteczku, także w Na antenie twórcy w znany dla siebie sposób mieszają slapstick z dużą dozą surrealistycznego horroru. Bardziej naiwny scenariusz inspirowany programami z epoki sprawił, że Lynch miał okazję jeszcze mocniej obnażyć swoje poczucie humoru. Choć Na antenie nie jest wcale dziełem, którego nikt po jego twórcach się nie spodziewał, zapewne wiele razy został pominięty przy okazji analizy ich karier. I jest to wielki błąd! Miłość dla kultury lat 50. i 60. w twórczości Lyncha i Frosta przejawia się co prawda cyklicznie, jednak to Na antenie jest jedynym dziełem faktycznie osadzonym w tej epoce. Jeśli mam być szczery, w pełni rozumiem decyzję ABC o zaprzestaniu produkcji dalszych sezonów. Po pierwszych naprawdę komediowych odcinkach, serial poszedł w stronę nachalnego mędrkowania, które ostatecznie okazało się zwykłym, pretensjonalnym bełkotem. Warto jednak dać dzisiaj szansę Na antenie i wrócić do wspaniałych czasów, gdy na antenie telewizji publicznej mogliśmy podziwiać iguanę z doprawioną wczesnymi efektami cyfrowymi ludzką głową!
1997 – Zagubiona autostrada – Caligula von Kömuda
Mimo, że Twin Peaks: Ogniu krocz za mną okazało się być finansową klapą, a krytycy nie zostawili na filmie suchej nitki, Lynch bynajmniej nie zamierzał zmieniać kierunku, jaki raz obrał. Wypuszczona na ekrany pięć lat później Zagubiona autostrada to mroczny, surrealistyczny przekładaniec, który miesza w głowie równie mocno, co opowieść o ostatnich dniach Laury Palmer. Napisany wspólnie z Barrym Giffordem (autorem literackiego pierwowzoru Dzikości serca) scenariusz to na pierwszy rzut oka wariacja wokół klasycznych motywów z kina noir. Mamy wszak zbrodnię z pożądania, jest wodząca naiwniaka za nos femme fatale, jest wreszcie przeznaczenie, które prowadzi wprost do zguby. W praktyce dostajemy jednak wymykającą się jednoznacznej interpretacji historię, której bliżej do sennego koszmaru, aniżeli logicznej fabuły po Bożemu poprowadzonej od A do Z (w tej kwestii reżyser zresztą również płata widzowi figla, zapętlając opowieść, dzięki czemu nie ma ona w zasadzie ani początku, ani końca). Akcja zasadniczo dzieli się na dwie części: w jednej z nich bohaterem jest saksofonista jazzowy Fred Madison (Bill Pullman), który wraz z żoną otrzymuje tajemnicze taśmy video z nagraniami z ich własnego domu. W drugiej poznajemy alter ego Freda, młodego mechanika samochodowego (Balthazar Getty), który nieopatrznie zakochuje się w dziewczynie lokalnego gangstera. Obie narracje zazębiają się, tworząc ekscentryczny miks seksu, przemocy i szaleństwa. Czyli znajome, swojskie poletko Lyncha, nic dodać, nic ująć. Zagubiona autostrada spotkała się z podobnie chłodnym przyjęciem, co Ogniu krocz za mną: krytycy znów kręcili nosami, a widownia nie dopisała. Raziły głównie brak tradycyjnie pojmowanej logiki oraz zbyt mroczna, nasycona perwersją tonacja. Kultem film obrósł dopiero w drugim obiegu, podczas rozpowszechniania na rynku video. Dziś to w zasadzie „Lynch w pigułce”, idealnie wyważony zestaw ulubionych składników reżysera, audiowizualne arcydzieło. Wyprodukowany przez Trenta Reznora soundtrack dziś jest już samodzielnym klasykiem, perfekcyjnie dobraną mieszanką niepokojących dźwięków i industrialowych petard. Pokręcona fabuła z kolei jednych odrzuci, dla innych będzie niezłą zagwozdką, na pewno jednak nikogo nie pozostawi obojętnym. Świetny jest casting, ze szczególnym uwzględnieniem Patricii Arquette (Renee Madison/Alice Wakefield), Roberta Loggii (Mr. Eddy) oraz Roberta Blake’a (Mystery Man). Cholera! Tutaj nawet daleki drugi plan skrzy się od zaskakujących występów gościnnych (Gary Busey, Henry Rollins, Richard Pryor, Jack Nance, a nawet… Marilyn Manson i Twiggy Ramirez). Słowem: Lynch w swojej najlepszej, najbardziej zadziornej formie. Ale dosyć już tych zachwytów. Wróćmy do początku, który jest końcem, który jest początkiem. Noc. Mkniemy autostradą, którą oświetlają tylko lampy z naszego auta. W tle niepokojące dźwięki I’m Deranged Davida Bowie z albumu Outside. Przed nami droga przez piekło, pełna majaków, które zrodzić się mogły tylko w obłąkanym umyśle. Nie ma rozstajnych dróg, nie ma możliwości skrętu, nie możemy zawrócić, autostrada nas przyciąga, odbiera wolną wolę, w końcu pochłonie bez reszty…
1999 – Prosta historia – Marta Płaza
Co zrobić, gdy po latach kręcenia absurdalnych, zakręconych, fantasmagorycznych historii chcesz jakimś cudem znowu czymś zaskoczyć widza? Nakręć Prostą Historię! Lynchowi ta artystyczno-estetyczna wolta udała się perfekcyjnie. W 1999 roku, mając największe hity już za sobą, postanowił się wyciszyć, odchodząc od swojego zwyczajowego świata pełnego dziwów i mar, na rzecz zwyczajnej, obyczajowej historyjki, jakich teoretycznie wiele. Głównym bohaterem jest Alvin Straight, który pewnego dnia postanawia pojednać się z dawno niewidzianym bratem, gdy ten okazuje się śmiertelnie chory. Staruszek prawo jazdy stracił już dawno, podobnie jak i dobry wzrok, w podróż życia ku przebaczeniu postanawia wyruszyć więc na jedynym dostępnym mu środku transportu: ogrodowym traktorze z niewielką przyczepą. Przemierzając stany bohater kontempluje, a przede wszystkim porządkuje swoje życie, chłonie widoki i otaczający go świat. Na swojej drodze spotyka ludzi, którzy na ostatniej, życiowej prostej przypomną mu, czym jest radość, człowieczeństwo i dobroć. Prosta historia to liryczne kino drogi najwyższej jakości. Historia oparta na faktach, zaglądająca w głąb ludzkiej duszy. Opowieść o przemijaniu, istocie życia i życiu obok ludzi. Poemat o wybaczaniu drugiemu człowiekowi, ale i samemu sobie. Lynch wyciska z widza ostatnie łzy, bez uciekania się do szantażu emocjonalnego. Szczerość bije z każdej sceny i dialogów, które Roger Ebert porównać miał później do prozy Ernesta Hemingwaya. Co ciekawe, film powstawał wzdłuż faktycznej trasy Alvina Straighta, a wszystkie sceny nakręcono w kolejności chronologicznej. Sama historia była z kolei wyjątkowym doświadczeniem nie tylko dla Lyncha, ale i Richarda Farnswortha, który wcielił się w rolę głównego bohatera. W trakcie pracy na planie, mężczyzna chorował na raka prostaty, który dawał już przerzuty skutkujące paraliżem nóg. Ze względu na podziw, jaki żywił wobec prawdziwego Alvina, postanowił jednak przyjąć tę rolę, zadziwiając współpracowników swoim hartem ducha. Rok później, w wieku 80 lat, aktor popełnił samobójstwo.
2001 – Mulholland Drive – Sara Nowicka
Dla mnie Zagubiona autostrada i Mulholland Drive zawsze stanowiły dyptyk o ucieczce w sen, zazdrości i zaprzeczeniu. Lynch obie historie buduje w podobny sposób, a Mulholland Drive, podobnie jak jej poprzednika, można postawić na półce z napisem neo-noir, czy raczej psycho-noir. W drugim filmie Lynch jeszcze bardziej nagina gatunkowe schematy, m.in. w miejsce heteroseksualnego związku stawiając relację dwóch kobiet, z konwencjonalnie niebezpieczną femme fatale. Zagadka kryminalna, którą otrzymujemy na początku jest prosta – tajemnicza kobieta, przyjmująca w hołdzie dla gwiazdy Gildy (1946) imię Rita (Laura Harring), ulega wypadkowi i traci pamięć. Ma torebkę pełną pieniędzy i, jak możemy się domyślać, zna wielu niebezpiecznych ludzi. W poszukiwaniu prawdy pomaga jej nieskazitelna Betty (Naomi Watts), początkująca aktorka, która właśnie przyleciała do Los Angeles. Niewinna blondynka i zmysłowa brunetka to znane symbole ze zbioru archetypów Lyncha, podobnie jak karzeł, Pan Roque, grany przez znanego z Twin Peaks Michaela J. Andersona czy kowboj, pełniący podobną rolę, co Mystery Man w Zagubionej autostradzie. Kluczowa jest ostatnia część filmu, która uświadamia odbiorcy, że to nie tożsamość brunetki jest pytaniem, na które musi szukać odpowiedzi, ale natura przedstawionej rzeczywistości. Tak jak w Zagubionej, autor podejmuje próbę wejścia w umysł osoby po dokonaniu zbrodni, która nie mogąc pogodzić się z prawdą, we śnie kreuje idealną rzeczywistość. Lynch bardzo wiarygodnie przełożył pozornie nieistotne szczegóły ze świata Diane/Betty, takie jak szlafrok, popielniczka, klucz czy urywki zdań, do jej sennej projekcji. Wracają przypadkowe kelnerki, nieżyczliwa matka reżysera staje się wspierającą osobą, kariera nabiera rozpędu, a niewierna kochanka jest całkowicie zależna od jej dobrego serca. Mulholland Drive to też opowieść o kinie – toksycznym i niszczącym, ale też mającym ogromną emocjonalną siłę. Wyrazem tego jest genialna scena w klubie Silencio, w której iluzja i prawda zderzają się ze sobą.
2002 – The Short Films of David Lynch – Caligula von Kömuda
Zbiór wszystkich krótkometrażówek, jakie Lynch nakręcił w latach 1966-1996. Głównie są to wczesne rzeczy, które doskonale obrazują rozwój młodego filmowca, jeszcze przed powstaniem Głowy do wycierania. Każdy z filmów opatrzony został wstępem, w którym twórca objaśnia okoliczności, w jakich był kręcony, co dodatkowo pozwala je umieścić w odpowiednim kontekście. Zestaw otwiera Six Figures Getting Sick (Six Times) (1966), animacja stworzona przez Lyncha na drugim roku studiów. Pierwotnie był to rodzaj instalacji, która wchodziła w skład większej wystawy: tutaj otrzymujemy minutową „pętlę”, w której popiersia tytułowych mężczyzn – zgodnie z tytułem – sześciokrotnie wymiotują. Ot, eksperymentalna ciekawostka, która zdradza już jednak niepokorny charakter przyszłego filmowca. Na drugim miejscu jest The Alphabet (1968), czterominutowa kombinacja filmu aktorskiego i animacji. Jeśli zastanawialiście się kiedykolwiek, jak wyglądałaby nauka abecadła w formie sennego koszmaru, to jest to niepowtarzalna okazja, aby się o tym przekonać. Jeszcze ciekawiej robi się w przypadku Grandmother (1970), 33-minutowego wytworu szalonej, nieskrępowanej wyobraźni. Zgodnie ze słowami samego Lyncha, możliwość zrealizowania tego krótkiego metrażu była punktem zwrotnym w jego życiu (początkujący twórca otrzymał grant od Amerykańskiego Instytutu Filmowego na sumę 7200 dolarów). Rzecz pozbawiona jest dialogów (poza okazjonalnymi powarkiwaniami i okrzykami wydawanymi przez postacie) i opowiada o małym chłopcu z dysfunkcyjnej rodziny, który by odciąć się od rzeczywistości „wyhodowuje” sobie postać kochającej i wspierającej „babci”. Ostro pokręcona jazda, która wygląda jak wprawka do fabularnego debiutu – znajdziemy tutaj podobne tropy, co w przypadku Głowy do wycierania, bliźniaczą atmosferę i logikę. W skrócie: dla miłośników lynchowskich „odpałów” jest to rzecz obowiązkowa. The Amputee (1974) to z kolei w dużej mierze dzieło przypadku. Lynch na tamtym etapie ze względów finansowych utknął w martwym punkcie w trakcie kręcenia swego pierwszego pełnego metrażu. Pewnego dnia otrzymał możliwość przetestowania dwóch rodzajów czarno-białej taśmy. W tym celu nakręcił czterominutową improwizację w jednym ujęciu: kobieta z amputowaną kończyną siedzi w fotelu i pisze list. W pewnym momencie do pomieszczenia wchodzi pielęgniarz i zaczyna zmieniać opatrunek. I tyle. Jeszcze jedna pomniejsza ciekawostka dla zagorzałych entuzjastów lynchowskich dziwactw. Do dłuższej i bardziej rozbudowanej formy wracamy w The Cowboy and the Frenchman. Rzecz została nakręcona w 1988 roku na potrzeby francuskiej telewizji i stanowi humorystyczny zbiór stereotypów na temat Amerykanów i Francuzów. Gdzieś na teksaskiej ziemi grupa kowbojów dostrzega w oddali intruza. Pojmany osobnik nosi charakterystyczny beret, ma finezyjnie przystrzyżony wąsik, mówi w nieznanym języku, a w jego kufrze znaleźć można takie nieprzydatne rzeczy, jak ślimaki, bagietki i butelki wina. Wnet staje się jasne, że to po prostu Francuz i tak w ogóle to swój chłop… Lekka i miejscami całkiem zabawna historyjka (prym wiedzie Harry Dean Stanton jako przygłuchy kowboj), która odpowiedniego rozmachu nabiera w drugiej połowie, zamieniając się w coś w rodzaju ekscentrycznego musicalu. Na deser jest jeszcze Premonitions Following an Evil Deed, 52-sekundowy filmik, który pierwotnie wchodził w skład antologii Lumière i spółka (1995). Tutaj – ze względu na ograniczenia czasowe – nie ma się już nad czym rozpisywać, może poza faktem iż zgodnie z założeniami projektu, Lynch nakręcił swój upiorny segment za pomocą oryginalnego kinematografu wynalezionego przez braci Lumière. Całościowo The Short Films… to zbiór zarazem nierówny i fascynujący, stanowiący dowód niepowtarzalnej wyobraźni i talentu twórcy Dzikości serca. Absolutny mus dla każdego fana, bo to w gruncie rzeczy Lynch w pigułce.
2002 – Rabbits – Oskar Dziki
Składające się na trwający niecałe 50 minut internetowy serial Króliki to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy spod ręki Davida Lyncha, o której prawdopodobnie nie słyszeliście! Reżyser często krytykowany i wychwalany jest za swoje dziwaczne filmy, pełne pokręconych znaczeń i symboli. Ale – ryzykując demistyfikacją jednego z najciekawszych twórców kina, pozwolę sobie napisać, że – jest on przede wszystkim człowiekiem, który tworzy w świecie, gdzie to głównie gatunkowa struktura dyktuje poczucie „sztuki”. Dlatego też pieczołowicie wykonana w Królikach scenografia, oświetlenie czy zabawa montażem stanowią tylko uzupełnienie tej z góry narzuconej, narracyjnej struktury sitcomu. Akcja dzieje się bowiem tylko w jednym, stylizowanym na mieszkanie z lat 50. pokoju. Oświetlenie skupione jest raczej na malowaniu cieni na ścianie za postaciami niż przybliżeniu ich faktycznego oblicza. A bohaterami okazuje się trójka humanoidalnych królików. Ta przeszywająca głowę sztuczność i pełna świadomość ekranowych postaci, że grają tylko w serialu, staje się kluczowym elementem produkcji. Bardzo istotne są tu też dialogi. Trwające przez 9 krótkich epizodów rozmowy są naprawdę zgrabnie połączone i mimo panującego na pierwszy rzut oka chaosu, dają nam poczucie uporządkowania. Tak naprawdę to tylko jedna rozmowach, której poszczególna zdania rozproszone są w czasie. Trudno jest zatem nie uznać Królików jako całości, bez rozróżnienia na kolejne epizody. Sitcomy praktycznie zawsze są liniowe na poziomie fabuły, a tutaj uświadczymy narracyjną kostkę Rubika, będącą obśmianiem całego gatunku. Rozmycie przez Lyncha pojęcia czasu kwitowane jest tutaj salwą śmiechu z offu, co uświadamia nas tylko, że koncepcja chronologicznej struktury sitcomów nie ma tak naprawdę znaczenia. Liczy się przecież zabawa.
2006 – Inland Empire – Caligula von Kömuda
Lyncha łykam w całości. Nie powiem złego słowa o Diunie, Dzikość serca wielbię, Mulholland Drive mnie ekscytuje, a Prosta historia to niezwykle urokliwa, ujmująca opowieść o starości i przebaczeniu. Słowem: cała filmografia to dla mnie kult i obowiązek każdego kinomana. No, może z jednym małym wyjątkiem. Otóż bardzo chciałem polubić Inland Empire. Za pierwszym razem nie wyszło, a i przy kolejnych okazjach też mięty nie było. To David, który – parafrazując tytuł pewnego dokumentu – odleciał zdecydowanie za daleko. Opuścił ziemską orbitę i stworzył film dla… no właśnie: dla kogo? Nie zrozumcie mnie źle: są tutaj typowo lynchowskie smaczki, a pierwsza połowa filmu – ta bardziej przystępna – potrafi wciągnąć. Im dalej jednak w las, tym narracja staje się coraz bardziej chaotyczna, a ciągłe przeskoki pomiędzy różnymi płaszczyznami wystawiają cierpliwość odbiorcy na próbę. Ujmując bez ogródek: przy Inland trzeci sezon Twin Peaks ogląda się jak klarowną, poprowadzoną linearnie historię. Może rzecz w tym, że przed przystąpieniem do zdjęć nie było nawet gotowego scenariusza, co narzuciło improwizowany tryb pracy na planie. Znając te fakty trudno się dziwić, że część scen sprawia wrażenie, jakby została umieszczona w ostatecznej wersji montażowej tylko dlatego, że… zostały nakręcone. Pal licho jednak fabularny mętlik i brak „instrukcji obsługi”, która mogłaby nas jakoś oswoić z tym chaosem – do tego Lynch wszak zdążył nas przyzwyczaić i między innymi dlatego go kochamy. Dla mnie, jako estety, nie do przetrawienia jest fakt, iż twórca Blue Velvet porzucił taśmę celuloidową na rzecz ordynarnej kamery cyfrowej. W efekcie ta trzygodzinna pogoń Laury Dern za Białym Królikiem wygląda po prostu brzydko i tanio (Lynch sam przyznawał zresztą w wywiadach, że fundusze na projekt wyłożył w większości z własnej kieszeni). Nie pomaga również udział polskich aktorów, którzy z emfazą wygłaszają nadęte dialogi – dla zachodniego odbiorcy jest to jednak egzotyka, ale dla widza z Polski wprowadza nieprzyjemny dysonans, tym bardziej że większość scen z „tuzami aktorstwa znad Wisły” sprawia wrażenie, jakby została skradziona ze stołu montażowego twórcom jednej z telenowel. Efekt całościowy jest, owszem, iście surrealistyczny, ale brak w tym wszystkim spoiwa, które utrzymałoby natłok pomysłów, metafor i wizualnych odjazdów. Jeśli przyrównać rzecz do sennego koszmaru, to jest to jeden z tych, które wyczerpują, pozostawiają w rozbiciu i zdezorientowaniu. Taki też musiał być zamysł, nie przekłada się to jednak na moją miłość względem tego tytułu. Ja chcę Lyncha, który po mistrzowsku operuje obrazem, a nie flirtuje z nowinkami technologicznymi i „oszczędza” na budżecie. Zdecydowanie pozycja tylko dla hardcore’owych fanów, a i w tym przypadku nie każdemu przypadnie do gustu.
2017 – Twin Peaks: The Return – Piotr Kuszyński
“Zobaczymy się ponownie za dwadzieścia pięć lat.”
Ku uciesze fanów serialu Twin Peaks, ostatnie słowa Laury Palmer okazały się prorocze. Po dwudziestu pięciu latach Lynch powrócił do małego, spowitego aurą tajemnicy miasteczka, tym razem z całkowitą artystyczną wolnością. Tę wykorzystał jako machinę do realizacji swoich odjechanych pomysłów i, przede wszystkim, by zadowolić samego siebie. Publiczność nie ma tutaj łatwo: Lynch nie tylko stara się ograniczyć czynnik nostalgii do minimum, ale i nie brakuje mu mnóstwa przekory, której rezultatem jest chociażby to, że ukochany przez fanów agent Dale Cooper jest tutaj przez niekrótki czas zmarginalizowany do roli przerywnika komediowego. W dodatku reżyser zamiast odpowiadać na nurtujące widzów pytania, tylko mnoży kolejne. Nie ulega wątpliwości, że Twin Peaksowi z 2017 dużo bliżej do, przez wielu niezbyt lubianego, Ogniu krocz ze mną, niż do oryginalnego serialu, przez co mamy tutaj do czynienia z tworem równie, jeśli nie jeszcze bardziej, polaryzującym co kinowy prequel. I faktycznie, jeśli ktoś oczekuje bezpośredniego przedłużenia starej serii, to może się okropnie rozczarować, choć przecież stawianie Lynchowi jakichkolwiek oczekiwań (poza tymi związanymi z jakością) jest dość niepoważne. Inna sprawa, że próba odtworzenia atmosfery i estetyki wczesnych lat 90. byłaby skazana na porażkę, która w najlepszym wypadku mogła skończyć jako bezduszna, pozbawiona swojego charakteru kalka. A gdy damy nowemu Twin Peaks kredyt zaufania, to ten okazuje się naprawdę wdzięcznym tworem. Jest on niezwykle równy (w końcu wszystkie odcinki wyreżyserował David) i konsekwentny w kreowaniu artystycznej wizji, co zaczyna się doceniać po przebrnięciu przez kilka pierwszych epizodów. Później zaczyna się robić tylko bardziej intrygująco, w czym duża zasługa dużo większego, niż w oryginale natężenia Lynchowskiego surrealizmu. W rezultacie otrzymaliśmy nie tylko jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, ale i najlepszą odsłonę przygód agenta Coopera i spółki. Jeśli nowe Twin Peaks okaże się łabędzim śpiewem Davida Lyncha (a dużo sugeruje, że tak może być), to ja się w ogóle nie obrażę. Jest naprawdę godnie.
2017 – Co zrobił Jack? – Oskar Dziki
Lubię myśleć o tych wszystkich „normikach”, którzy przeglądając pewnego dnia katalog Netflixa trafili na krótkometrażowe Co zrobił Jack?. W trakcie trwającego 17 minut seansu jesteśmy świadkami przesłuchania, jakie sam Lynch prowadzi na… małpie kapucynce z paskudnie dokooptowanymi, ludzkimi ustami. Choć sama krótkometrażówka powstała już w 2017 roku, dopiero 3 lata później dobroczynny Netflix udostępnił ją fanom. Bez specjalnych zapowiedzi, fanfar ani najmniejszego kontekstu, Co zrobił Jack? wyrwało jakąś czasoprzestrzenną dziurę w naszych odtwarzaczach wrzucając nas do wymiaru, gdzie małpie-noir jest na porządku dziennym. Podobnie jak debiutancka Głowa do wycierania, tak również omawiany tutaj filmik to produkcja celowo dająca poczucie obcowania z dziełem niskiej jakości. Ziarnista, czarno-biała taśma oraz pojawiające się na niej „cigarette burns” sprawiają wrażenie oglądania materiału, który odleżał swoje w jakiejś zapomnianej kabinie projekcyjnej. Całość miejsca i akcji ograniczona jest do stołu, przy którym odbywa się rozmowa na temat przeszłości Jacka Cruza. Mała małpka jest jednak twardym i nieugiętym rozmówcą, jednak z czasem na wierzch wyjdzie wszystko, co tak bohaterowie tak bardzo starają się ukryć. Dialog prowadzony przez Jacka odbywa się poprzez usta ludzkiego aktora, dość niezgrabnie nałożone za pomocą cyfrowej obróbki na małpi pyszczek. Głos jest napięty, a wszystkie dźwięki przefiltrowano tak, by zdawały się rozbrzmiewać gdzieś daleko poza kadrem. Co zrobił Jack? to, oprócz koszmaru przeniesionego na język kina, również swoista dekonstrukcja całego filmu noir, którego Lynch jest oczywiście wielkim fanem. Tutaj tradycyjny dla tego nurtu dialog zostaje rozbity i włożony w usta małpki kapucynki. Co jednak jest tak fascynującego w tych krótkich odwiedzinach muzeum poświęconemu Lynchowi? To, że jako głupiutki dowcip dla użytkowników Netflix daje poczucie obcowania z czymś naprawdę niesamowitym!
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Odkrywam twórczość Lyncha i jestem zachwycony! Teraz wyszukuje lokowanie produktów w jego filmach, choć w wywiadach mówił, że nie lubi reklamować. Za to reklama Heinekena w Blue Velvet wyszła genialnie!