
Szanowne, Szanowni! Najnowszy odcinek Wielogłosu ponownie staje się Laurką, gdyż nie znaleźliśmy w swoim redakcyjnym gronie nikogo, kto byłby w stanie napisać coś złego o najnowszym dokonaniu Quentina Tarantino. Swoje zachwyty nad jego różnorakimi aspektami opisali Oskar Dziki, Piotr Kuszyński, Marta Płaza, Antoni Urbanowicz oraz Marcin Zembrzuski. Zapraszamy do lektury!

Quentin Tarantino od jakiegoś czasu z sukcesami przypomina nam, co tak naprawdę kręci nas w kinie – a właściwie to, co według niego jest w nim takiego fajnego. Zrobił nawiązujący do kultury kina grindhouse’owego Death Proof (2007), w Nienawistnej ósemce (2015) wskrzesił panoramiczny format Ultra Panavision 70 mm i ogólnie robi za przewodniczącego klubu B-klasy w Hollywood. Pewnego razu… jest jednak jego najbardziej serdeczną i wzruszającą odą miłosną dla branży filmowej, jaką udało mu się zapisać na celuloidowej taśmie. To zbudowana z małych elementów ulotna baśń o wzlotach i upadkach Fabryki Snów. Niektóre z tych przyjemności to nostalgiczne wspominki, inne – jak przejażdżka Bulwarem Wschodzącego Słońca czy drink w Musso & Frank Grill – są wieczne. Tutaj miłość do kina jest zaraźliwa niczym rozpylony w powietrzu patogen. Kiedy w świat poszła plotka, że nowy film Tarantino kręcić się będzie wokół tragicznych wydarzeń przy 10050 Cielo Drive, łatwo było wpaść w domniemania, jaki chaos gatunkowy zostanie wpompowany w tę przełomową dla Los Angeles epokę. Jednak wątki związane z Mansonem i jego niesławną „rodziną” są tutaj zupełnym tłem. Jedyny moment, kiedy kwestie te zazębiają się z historią Cliffa (Brad Pitt) i Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio) to ten, w którym pierwszy z nich odwiedza Spahn Ranch, I jest to szczerze chyba najbardziej „horrorowy” moment w całej twórczości Quentina! Podejrzewam, że wielu fanów Tarantino będzie zaskoczonych spokojnym tempem filmu, ten nastawiony jest głównie na melancholię za starymi, dobrymi czasami. Pewnego razu to zdecydowanie najbardziej dojrzały i przemyślany film, jaki wyszedł spod ręki Tarantino. Jednak bądźcie spokojni, w odpowiednim momencie zaatakuje Was niczym górska żmija, a finał rozpali nie tylko pokłady śmiechu, ale również nadziei. Bo choć może ludzie umierają, aktorzy i filmy są wieczne.

Tarantino z wiekiem łagodnieje. W swoim najnowszym dziele nie bardzo już mu się chce nieustannie atakować widzów przegiętymi, obfitymi w przemoc scenami, ani rozpisywać dialogów, które iskrzą od ciętych ripost, idealnych do cytowania w towarzystwie na imprezach. Remiksowanie motywów i ujęć ze starego kina gatunkowego ustępuje tutaj miejsca bardziej nostalgicznej podróży w głąb dawnego Hollywoodu. Dlatego też widzowie, którzy uważają, że Tarantino to koleś od nadawania nowej, “lepszej” jakości pulpowym motywom (tego typu myślenie, tak swoją drogą, budzi we mnie spory niesmak) najpewniej z seansu Pewnego razu wyjdą z grymasem niezadowolenia. Natomiast fani, którzy nie uważają, że wiedzą, jaki “musi” być film Quentina Tarantino, raczej docenią fakt, że otrzymują od reżysera rzecz nietypową. Fabuła Pewnego razu jest dość prosta, a pojawiające się w niej zdarzenia są ze sobą powiązane w bardzo luźny sposób. Ta historia po prostu “płynie” sobie swoim spokojnym, relaksującym rytmem, a ja się w nią wciągam przede wszystkim dlatego, że Tarantino napisał niezwykle interesujących, bardziej ludzkich bohaterów, których perypetie naprzemiennie bawią i poruszają. Sam nie wierzę, że to piszę, ale ja, jako wybitnie nie serialowy widz, strasznie łaknę teraz kilku odcinkowej produkcji w klimacie tego filmu. O erze hipisów, przemyśle filmowym, a także o wzlotach i upadkach wielkich gwiazd. Bo pomimo faktu, że jest to obraz dość długi (161 minut), to odczuwam po nim straszliwy niedosyt. Co ciekawe, końcowy akt filmu jest prawdziwą orgią przemocy i tu muszę się przyznać, że nagła tranzycja z nostalgicznej laurki w makabryczną rozwałkę była dla mnie dość nieprzyjemna i początkowo uznawałem końcówkę Pewnego razu za najsłabszy element filmu. Szybko jednak zrozumiałem, że jest ona ciekawym komentarzem od reżysera i pstryczkiem w nos dla wszystkich świątobliwych, którzy na przestrzeni lat obwiniali popkulturę za obecne wokół przejawy brutalności. Tarantino w tych scenach daje jasno do zrozumienia: tak oto wygląda przemoc w kinie. Jest absurdalnie wręcz przegięta i kreskówkowa w swojej naturze, do tego stopnia, że częściej wywołuje śmiech, niż przerażenie. Czy naprawdę jesteś takim głąbem, by sądzić, że ma to coś wspólnego z przemocą w prawdziwym życiu? Pewnego razu to, być może, jeden z najlepszych filmów Tarantino (na ostateczny osąd potrzebuję jednak kolejnych seansów, a także odrobiny czasu, by “się uleżało”), jednak już teraz mogę powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z najbardziej dojrzałą pozycją w jego filmografii.

Tarantino kręci film z wątkiem mordu na Sharon Tate i jej przyjaciołach. Gdy ta wiadomość po raz pierwszy przedostała się do mediów, wszyscy zamarli. Słynący z zamiłowania do przemocy reżyser bierze na warsztat jedną z najbardziej dramatycznych historii Ameryki i to w przededniu 50. rocznicy tych wydarzeń? Niesmak i zażenowanie były pewnie najbardziej wyważonymi emocjami, jakie towarzyszyły kinomanom. Na przestrzeni miesięcy reżyser sprawnie podsycał zainteresowanie filmem poprzez różnego rodzaju zajawki, aż w końcu nadszedł dzień premiery, kiedy mogliśmy skonfrontować obawy z rzeczywistością. Rzeczywistością, która, jak to u Quentina bywa, wcale nie jest taka, jakiej wszyscy się spodziewali. Pewnego razu to prawie trzygodzinna podróż w głąb lat 60., które na ekranie błyszczą, pachną i brzmią, dzięki fantastycznej scenografii, zdjęciom i muzyce. Ta ostatnia jak zwykle jest wisienką na torcie, spajającą formalną stronę filmu. Filmu wyjątkowo wyważonego, momentami wręcz lirycznego, w którym twórca rezygnuje z typowych dla siebie słownych przepychanek, na rzecz niespiesznych rozkmin nad magią kina oraz tego, czym to medium jest zarówno dla widzów, twórców, jak i samych bohaterów. Jednym z najpiękniejszych momentów filmu jest ten, gdy stojąca u progu wielkiej kariery Sharon Tate wślizguje się na pokaz swojego najnowszego filmu, podczas którego największą radość zdają się sprawiać jej radosne reakcje widzów. Tarantino konsekwentnie realizuje wizję kina jako medium leczącego dusze, poprzez losy swoich bohaterów próbujących utrzymać się na powierzchni Fabryki Snów, nawiązania do kina gatunkowego i mistrzów z tamtych lat, aż po sam finał dekonstruujący okrutne wydarzenia, traktowane dziś jako symboliczny koniec niewinności epoki dzieci-kwiatów (znamienne, że zaledwie kilka dni później odbył się legendarny Festiwal Woodstock). Finał filmu jeszcze długo będzie wzbudzał emocje. Czy był piękną wersją wydarzeń czy może ich niesmaczną parodią? Czy bardziej etyczne byłoby pokazanie rzeczywistego przebiegu wydarzeń, czy może ich alternatywnej, pokrzepiającej, nawet jeżeli momentami zbyt przegiętej, wersji? Z perspektywy widza właściwych wersji może być wiele, a z perspektywy Tarantino? Ta finalna była najlepszą z możliwych. Reżyser postanowił całkowicie odciąć się od kultu Rodziny Mansona, w efekcie tworząc wzruszającą laurkę dla Sharon i kina, które już nie wróci. Kochajmy je, bo jeżeli rzeczywistość wiąże się z traumą, tylko kino może nas uratować.

Można by rzec, że postawiłem na Tarantino kreskę. Nie dlatego, że jego ostatnie produkcje mi się kompletnie nie podobały, ale czułem, że jako twórca nie ma już nic nowego do zaoferowania. Tym większe było moje zdziwienie w trakcie seansu Pewnego razu. Otóż Tarantino przypomniał sobie jak się kręci f i l m . Nie postmodernistyczne zlepki scenek, lecz po prostu pełny film. Taki, do którego jeszcze wielokrotnie wrócę. Po prostu nie zdążyłem się jeszcze w pełni nasycić widokiem i atmosferą Los Angeles końcówki lat 60. Tymi wszystkimi radiowymi dżinglami, kolorowymi neonami i jazdą samochodem wraz z Cliffem Boothe’m. Choć nigdy nie żyłem w tej dekadzie, to miałem wrażenie, jakby przed moimi oczami otworzył się portal czasoprzestrzenny. Realizacja wprost przytłacza swoimi detalami. Nie ma tutaj żadnej fałszywej CGI nuty, co nierzadko zdarza się przy produkcjach rozgrywających się w przeszłości. To wszystko jednak byłoby jedynie kolorową błyskotką, gdyby nie scenariusz. Tym razem Quentin przestał pocić się nad klawiszami, kombinując jak bardzo cool dialog walnąć oraz jakie nawiązanie do obskurnego filmu tutaj dać, tylko zaprezentował nam przyziemną opowieść z przyziemnymi postaciami. Takimi z krwi i kości. Nie zdarzyło się to od czasu cholernie niedocenianego Jackie Brown (1997). Rick Dalton i Cliff Booth są na tyle realni i tak idealnie wpasowani w historię ówczesnego Hollywood, że mózg wyłącza oczywistą prawdę, że są oni jedynie filmową fikcją ulepioną z biografii różnorakich autentycznych osób. Z tego stanu wyprowadza dopiero efektowna końcówka, która – oprócz charakterystycznej dawki ultra-przemocy – przynosi nam niespodziewany ładunek emocjonalny w postaci pozornego happy endu, sypiącego sól na wciąż niezagojone rany pamiętnej nocy w sierpniu 1969. Aż dziw bierze, że nie jest to finalny, dziesiąty film Tarantino. Ciężko jest sobie wyobrazić pełniejsze podsumowanie jego kinofilskiej drogi.

Pewnego razu to piękny miks rzeczywistości i fantazji. Najspokojniejszy, najwolniejszy i najprzyjemniejszy film w dorobku Tarantino, który wyrzucił samozachwyt do śmietnika, aby napisać pierwsze w swojej karierze naprawdę naturalnie brzmiące dialogi oraz postaci, które nie są po prostu cool, lecz zdają się żyć własnym życiem. Nie, żeby zabrakło tu charakterystycznej tarantinowszczyzny, jednak ta przybrała zaskakująco dojrzałą (ludzką?!) formę. W wywiadzie dla magazynu Sight and Sound, autor miał zresztą przyznać, że Pewnego razu pisane było początkowo jako powieść, jednak po trzech rozdziałach zaczął przerabiać ją na scenariusz, który tworzył ostatecznie jakieś pięć lat (pod kątem długości procesu powstawania ustępuje więc tylko Bękartom wojny (2009)). Długo nie wiedział nawet, jak zakończyć fabułę i nie bardzo się tym przejmował, skupiając się na pogłębianiu bohaterów i wymyślaniu szczegółów ich żywotów. Niedziwne więc, że konstrukcja całości jest tak luźna, a jednak opowieść prezentuje się wcale przekonująco; że pełno tu dygresji, które następują po sobie bardzo płynnie i nigdy nie odciągają nas od centrum filmu, gdyż tym, po raz pierwszy w filmografii Tarantino, jest nie sama fabuła, a właśnie postaci. Ich wiarygodność znakomicie splata się z czysto fikcyjnymi elementami świata przedstawionego. Los Angeles 1969 roku to tutaj historia Hollywood przefiltrowana przez zarówno wspomnienia reżysera (wszakże to właśnie w tym mieście przyszło mu się wychowywać), jak i jego kinofilską wyobraźnię, za sprawą której X Muza znowu może znacząco wpłynąć na rzeczywistość. Jest wreszcie kolejny tarantinowski hołd dla starej włoskiej pulpy, ze spaghetti westernem na czele (ba! główny bohater zalicza nawet główną rolę w obrazie Joaquina Luisa Romero Marchenta, czyli hiszpańskiego prekursora spag-westu!), choć najważniejsza zdaje się być ogólna „westernowość” filmu. Od strony kina gatunku Pewnego razu ciężko jednoznacznie zaszufladkować, lecz westernu jest w nim pełno – od licznych plakatów filmowych w tle, przez aktorskie występy postaci DiCapro, po neo-westernową sekwencję na ranczu mansonowych hipisów. Co prawda, miłość reżysera do X Muzy znana jest wszystkim od dawna. O ile jednak wcześniej zajmował się głośnym śpiewaniem dlań popisowych serenad, o tyle teraz przypomina raczej gościa, który po prostu trzyma ją troskliwie za rękę. Siedząc razem z nią na ławce i spokojnie wlepiając wzrok w zachodzące słońce.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Dla mnie to film od kinomana dla kinomana. Tylko tyle i aż tyle. Spotkałem się z opiniami, że jest słabo, powoli, nudno, że to film o niczym. Nie dla mnie. Ja chłonę to doświadczenie całym sobą za każdym razem kiedy oglądam (a obejrzałem już wiele razy 😉) Niby powolne tempo, niby o niczym a jednak przy każdej kolejnej projekcji czuję się jakbym przeniósł się w złotą erę. Te dialogi, ujęcia, sceny. Co tu dużo gadać 10/10.