Nienawistna ósemka (2015). Ostatni dyliżans do piekła

Ta historia zaczęła się pod koniec stycznia 2014 roku, gdy do sieci wyciekł scenariusz przywitany ekscytacją zaskoczonych fanów i gniewem równie zaskoczonego autora. Słychać było zachwyty, że to kolejny western reżysera oraz narzekania, że znowu „końska opera”. Tarantino postanowił odłożyć projekt na półkę, chwilę potem – puścić scenariusz do druku. Dalej, reżyser zorganizował wieczór w muzeum LACMA, podczas którego preferowana obsada dokonała odczytu scenariusza dla blisko tysiąca zebranych osób. Wtedy to QT ponownie zachwycił się swoim materiałem, postanowił doszlifować tekst i ostatecznie skierować go do produkcji. Minęły niemal 2 lata od internetowego incydentu do gotowego filmu. Jakie są tego owoce? Pozwolę sobie zacytować okrzyk z pewnego australijskiego filmu o postapokaliptycznej gonitwie: „Mediocre!”

Okolice roku 1880, Ameryka jakiś czas po wojnie secesyjnej, gdzieś w stanie Wyoming. Dyliżans drałuje przez zimowy krajobraz, chcąc zdążyć do miasteczka Red Rock, nim wszystko pochłonie śnieżna zamieć. Jego pasażerami są łowca głów John „Szubienica” Ruth (Kurt Russell) oraz pojmana przez niego Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh), dziewoja warta 10 000 dolarów. Choć aura jest sroga, a do cywilizacji daleko, na ich drodze pojawiają się dwie zbłąkane duszyczki. Wpierw major Marquis Warren (Samuel L. Jackson), kolejny łowca głów chcący wymienić trupy na dolary. Następnie Chris Mannix (Walton Goggins), który tytułuje się nowym szeryfem Red Rock, a prywatnie nie przepada za ciemniejszym odcieniem skóry. Pogarszająca się pogoda zmusza ich do postoju w Pasmanterii u Minnie. Na miejscu, zamiast gospodarzy, zastają innych strudzonych wędrowców. Są nimi kat Oswaldo Mobray (Tim Roth), Meksykanin Bob (Demián Bichir), kowboj Joe Gage (Michael Madsen) oraz generał Sandy Smithers (Bruce Dern). Lecz nie każdy jest tym, za kogo się podaje.

Nienawistna ósemka jest swego rodzaju powrotem do korzeni. Po rozbuchanych Bękartach wojny i Django, Tarantino postanowił wykorzystać formułę zastosowaną we Wściekłych psach, mianowicie zamknąć niewielką grupkę postaci w jednym pomieszczeniu i czekać, aż zaczną skakać sobie do gardeł. W tym wypadku przestrzeń została ograniczona do dyliżansu oraz przybytku Minnie, złożonego z gospody, stajni i wychodka.

Czas i miejsce dobrał idealnie, ponownie podejmując temat rasizmu i związanego z nim niewolnictwa. W przeciwieństwie do białego puchu, powojenne nastroje jeszcze nie opadły na tym górskim pustkowiu. Afroamerykanie nadal bywają traktowani jak ludzie drugiej kategorii, zaś w kwestii języka, „czarnuchy” i „białasy” swobodnie fruwają pośród innych obelg. Słyszymy o ojcu Mannixa, który toczy boje za „sprawę” (angielskie „The Cause”, krok dalej będzie Ku Klux Klan). Czarnoskóry major Warren, chełpiący się prywatną korespondencją z prezydentem Abrahamem Lincolnem, mówi o swoim pobycie w obozie dla jeńców wojennych Wellenbeck w Wirginii Zachodniej (co jest błędem historycznym). Dowiadujemy się także o udziale dwóch bohaterów w bitwie pod Baton Rouge, wygranej przez Unię. Ten moment w historii USA z rozbrajającą zgryźliwością kwituje zwolennik Konfederacji Smithers. Gdy Mannix pyta o zajęcie miejsca w fotelu naprzeciwko, generał rzuca: „To wolny kraj, według Jankesów”. W tym świecie każdy żywi do kogoś nienawiść i nie tylko biała duma odegra znaczącą rolę.

Tarantino powściągnął swe zapędy także w kwestii audiowizualnej. Świat przedstawiony odmalowany został prostym kontrastem. Plenery dominuje biel i zimne, niebieskie światło. Wnętrza i ubiór to odcienie czerni, szarości i brązów, co raz ocieplane żółto-złotym światłem lamp i płonącego kominka. Miękkie kolory magicznej godziny ujrzymy tylko przez krótką chwilę. Montaż i ruchy kamery idą w parze z powolnym tempem opowieści. Warto zaznaczyć, że duet Tarantino-Richardson bardzo dobrze rozgrywa przestrzeń, głębia obrazu jest wyraźnie odczuwalna.

Ścieżkę dźwiękową dominuje oryginalna kompozycja Morricone. Jak zwykle znakomita, odpowiednio kameralna, z bardzo klimatycznym i wpadającym w ucho motywem przewodnim. Jego nuty w równym stopniu oddają, co kreują otaczający chłód, napięcie, paranoję, obcość. Wprawdzie i tym razem nie zabrakło pożyczonej muzyki, lecz nigdy nie góruje ona nad resztą. Utwory z filmów Coś i Egzorcysta II: Heretyk oraz kawałki The White Stripes, Roya Orbisona i Davida Hessa doskonale współgrają z konwencją spaghetti westernu. Poza tym, przez cały czas możemy wsłuchiwać się w wyjący za oknami wiatr.

Świetnym dopełnieniem całości jest obsada, która już samą aparycją nadaje postaciom wiarygodność. Próżno szukać tu młodych, pięknych, wymuskanych. Każdemu z aktorów można uwierzyć „na gębę”. Wszystkie wymienione elementy składają się na prostą, skromną, klasyczną wręcz formę, która nie przekracza ram obranego gatunku. Niestety, problemy zaczynają się z chwilą wprawienia tychże cząstek w ruch. Film ma charakter sceniczny, samo przekroczenie progu gospody wprowadza akcję na deski teatru, zatem siłę filmu stanowią postaci i dialogi. Tym razem przeciętne i przeciągnięte.

W takich chwilach jeszcze łatwiej jest docenić talent zmarłej w 2010 roku montażystki Sally Menke, cichej bohaterki filmów Tarantino. Potrafiła zapanować nad materiałem, spojrzeć nań z dystansu i zaproponować inne rozwiązania. Kwestionowała wybory reżysera, odrzucała zbędne fragmenty, dzięki czemu rytm, tempo i interakcje między postaciami zyskiwały odpowiednią energię. Tutaj pełno jest pustych scen, z których niewiele wynika. Film często staje w miejscu, powtarza się, gubi dynamikę akcji.

Także znak firmowy reżysera pozbawiony jest błyskotliwości – ekran zalewa ostentacyjny potok średnich dialogów. Tarantino wyraźnie jest rozkochany w swoim dziele i nie potrafi rozstać się z choćby jednym słowem. Bohaterowie mówią dużo, a jednak trudno jest coś zacytować czy wciągnąć się w monotonną paplaninę. Co gorsze, tytułowi nienawistnicy zbyt często przemawiają głosem samego scenarzysty. Posługują się tym samym tonem, językiem i manierą właściwą Tarantino. Chwilami wręcz naśladują zachowanie reżysera (choćby szarża Tima Rotha). To już nie jest konfrontacja zniuansowanych charakterów, a teatr lalek służący zachwytowi nad własnym tekstem.

W pewnej chwili słyszymy samego autora, który podjął się roli narratora. Dziwny to zabieg, jako że przekazywane informacje wynikają z obrazu i późniejszego toku wydarzeń. Czyżby Tarantino wątpił w kompetencje widza? A może przeraża go rozmiar własnego geniuszu, za którym nikt nie jest w stanie nadążyć? Amerykanin od początku kariery uznawał siebie za powieściopisarza i mógłbym przyjąć to za dopełnienie literackiej struktury (znane już rozdziały), jednak te fragmenty są zbyt łopatologiczne i przypadkowe.

Rozczarowała mnie pierwsza para ekranu. Kurt Russell raczy nas prostoduszną parodią Johna Wayne’a, który już sam w sobie był postacią komiczną. John Ruth to głośny prostaczek, jego ciężki krok idzie w parze z nie lżejszą ręką, która często ląduje na twarzy Domergue. Z kolei ona, teoretycznie motor napędowy historii, przeważnie ogranicza się do funkcji worka treningowego. Oczywiście oskarżanie Tarantino o szowinizm jest bezsensowne (patrz: Jackie Brown, Kill Bill, Death Proof). To zwyczajnie słaba i marginalizowana postać. A szkoda, bo Jennifer Jason Leigh potrafi pokazać kły.

Za to gwiazdą filmu jest Walton Goggins. Pełnokrwisty redneck, który nie popada w autoparodię. Sama jego obecność w kadrze sprawia uciechę i każe czekać na jakąś reakcję. Obok świetnej muzyki oraz udanego otwarcia i zakończenia, to wystarczający powód, aby wytrwać do końca filmu.

Trudno mi ocenić Samuela L. Jacksona, gdyż rola nie stanowiła dla niego żadnego wyzwania. Aktor czuje się jak w domu, gra niemal instynktownie. Nawet, gdy schodzi na drugi plan, by oddać się obserwacji i dedukcji, nie pozostaje w niczyim cieniu. Chciałbym napisać, że leci na autopilocie, ale wszyscy wiemy, czym kończą się takie rzeczy.

Resztę postaci mógł zagrać ktokolwiek. Szybko giną w tle, nie zyskują szansy na wprowadzenie swojego punktu widzenia. Niewiele tutaj grupowych interakcji, które mogłyby zbudować ogólne napięcie czy pomniejsze konflikty. Częściej scenę przejmują dwie osoby, podczas gdy reszta siedzi gdzieś w kącie.

Przy każdym filmie autora Pulp Fiction powraca zagadnienie cytatów i inspiracji. Największą z nich jest Coś Johna Carpentera. Jeśli ktoś użyje słowa „remake”, nie będzie w błędzie. Samych spaghetti westernów jest tu bodaj najmniej. W pierwszej kolejności przychodzi mi na myśl Shoot the Living and Pray for the Dead Giuseppe Variego, a przynajmniej jego pierwsza połowa. Ujęcie z woźnicy na końskie zadki odsyła do Pewnego razu na Dzikim Zachodzie Sergia Leone. Widoczny na początku krzyż przypomina kadr z Vengeance is Mine Giovanniego Fago. Na tym jednak zakończę, jako że od dawna nie widziałem żadnego westernu.

Zaskakująco dużo tutaj Briana De Palmy, zresztą ulubionego reżysera twórcy Wściekłych psów. Jego warsztat, użycie podwójnej ogniskowej (split diopter), rozgrywanie kulminacji napięcia w slow motion przy akompaniamencie ostrych smyczków / ciszy. Dorzucę jeszcze krwawą Carrie. Idąc dalej, sytuacja „zgniłe jajko w koszyku” połączona z wątkiem kryminalnym może wskazywać na Agathę Christie i jej Dziesięciu małych Murzynków / I nie było już nikogo. Jeszcze nazwy i nazwiska. Maruderzy Mannixa brzmi jak Maruderzy Merrilla – film Samuela Fullera, innego ulubieńca Tarantino. Również wspominany krzyż przypomina ten z pierwszych minut Wielkiej czerwonej jedynki Fullera. Charles Marquis Warren był scenarzystą, reżyserem i producentem westernowych seriali Gunsmoke, Rawhide, The Virginian. O tym ostatnim wspominał kaskader Mike. Są też autocytaty. Tytoń marki Red Apple, poszczególne kwestie: „I realize passions are high” oraz „How the hell are you” (nawet wypowiadane przez tego samego aktora) z Django, „A bastards work is never done” z Bękartów wojny, „But it wasn’t for lack of trying” z Kill Bill. Zakładam też, że nieprzypadkowo Chris dwukrotnie przeinacza imię „Szubienicy” z John na Bob Ruth?

Może to tylko kropla w morzu, albo też błędne domysły. Doszukiwanie się nawiązań prowadzi na grząski grunt. To jak teoria spiskowa – jeśli będziesz drążył, na pewno coś znajdziesz. Tylko autor może mieć pewność ich liczebności oraz pochodzenia. Poza tym, na tle swoich poprzedników Ósemka wydaje się najmniej zapożyczona.

Nie przemawia do mnie ostateczny wydźwięk filmu. Najwyraźniej Tarantino postanowił udowodnić światu, iż niemal ćwierć wieku po swoim debiucie nadal pozostaje tym samym entuzjastycznym dzieciakiem z wypożyczalni wideo. Nadal lubuje się w kręceniu pozbawionych emocjonalnej warstwy filmów o filmach, a wybuchająca z nastoletnią histerią przemoc jest zabawna i ekscytująca. Do tego dojrzewał przez lata?

Jego największym grzechem okazuje się brak umiaru i krytycznego podejścia do własnej twórczości. Każdy pomysł jest świetny, każde zdanie na wagę złota. Nie dopuszcza możliwości, że coś może nie działać lub wymaga więcej pracy. Bez przeciwwagi do ego reżysera, częściej słyszymy szelest papieru, niż oglądamy ruch celuloidu. W efekcie ukończony film sprawia wrażenie wersji roboczej. Jakby dalej szukał własnego kierunku, czekał na dokręcenie materiału.

Quentin Tarantino to już wyrobiona marka w świecie popkultury i niezależnie od głosów krytyki, „wszyscy” ten film zobaczą. Fani zamienią wady w zalety i okrzykną arcydziełem, najlepszą rzeczą od czasu wynalezienia chleba krojonego (swoją drogą: rok 1928). Przeciwnicy będą chcieli zobaczyć, jak powija mu się noga i zyskać powody do narzekań. Mnie pozostawił obojętnym. Wspominane już Wściekłe psy i Coś mówią więcej i efektywniej w dwa razy krótszym czasie – chętniej wrócę do nich, niż do Nienawistnej ósemki.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*