
Większość z nas pamięta swój pierwszy raz. Magiczny, niepowtarzalny, z nutką dreszczyku. W domu pod nieobecność rodziców albo podczas wizyty u szkolnych znajomych. Zawsze jednak z uczuciem i pasją. Nic później nie było już takie samo. Ziarno zostało zasiane, by móc kiełkować i rozrastać się, z uczuciem i pasją…
Mam na myśli, rzecz jasna, pierwszy filmowy seans grozy, który dla wielu stał się zarzewiem życiowej namiętności. Zależnie od pokolenia, będzie to zapewne zupełnie inny przykład, ale niektóre klasyki gatunku są ponadczasowe i nieśmiertelne. Dlatego dzisiaj, w ramach mikołajkowego prezentu, na Kinomisji postanowiliśmy cofnąć się do czasów dzieciństwa, podzielić swoimi wspomnieniami i opowiedzieć, jak wyglądały nasze pierwsze spotkania z filmowym horrorem.
Caligula von Kömuda
PS. Kadr zdobiący dzisiejszy tekst pochodzi ze słynnego Lśnienia Stanleya Kubricka (1980).
Oskar Dziki

Teksańska masakra piłą mechaniczną reż. Marcus Nispel, 2003
W 2004 roku, kiedy polską premierę miał remake Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, cała moja szkoła i podwórko żyło tylko tym jednym, głośnym wówczas filmem. Na długo, zanim dane mi było obejrzeć samą produkcję oraz zrozumieć, że jest to przetworzenie na współczesną modłę klasycznego filmu Hoopera, mój umysł totalnie zawładnęła wizja zdeformowanego, maniakalnego mordercy polującego na niczego nieświadomych turystów. Bo co może być bardziej przerażające dla ucznia czwartej klasy podstawowej niż wielki facet uzbrojony w jeszcze większą piłę mechaniczną? A jeśli dodamy do tego fakt, że swoje zniekształcone oblicze skrywa pod maską zrobioną ze skór swoich ofiar? Majestatu filmu w oczach dzieciaków dodawała również popularna plotka, że film został w całości oparty na prawdziwych wydarzeniach, a otwierające nagranie skrojone pod policyjne akta jest prawdziwe. Teksańska masakra piłą mechaniczną AD 2003 była obrazem, który szczerze bałem się obejrzeć, a którym żyłem, chłonąłem wszystkie informacje – prawdziwe bądź nie – jakie płynęły do mnie z otoczenia. Po przeżyciu kilku kolejnych lat i obejrzeniu większej ilości filmów grozy w końcu dane mi było zobaczyć omawiany tutaj film. I do dzisiaj uważam, że jest to jeden z najlepszych przykładów rzemieślniczego remaku, jaki kino grozy mogło dać publice! A wspomnienia z 2004 roku tylko utwierdziły mnie, że dla mnie horror to przede wszystkim nastolatki, odludzie i charakterystyczny morderca. Zgadnijcie, jaki jest mój ulubiony nurt filmowy?
Caligula von Kömuda

?
Końcówka lat 80. Mam trzy lata i znajduję się na wakacjach w małej nadmorskiej miejscowości. Na dworzu leje jak z cebra, więc matka zabiera mnie i mojego brata do kina. Jest to zapewne mój pierwszy raz w kinie (tak przynajmniej wynika z moich ustaleń). Na sali gasną światła, rozpoczyna się film. Na ekranie wesoła rodzinka jedzie samochodem leśną drogą. Nagle coś wpada na maskę auta, po czym – staranowane – leży bezwładnie na szosie. Coś wielkiego i owłosionego. Radośni do tej pory wycieczkowicze wpadają w popłoch, ja siedzę wbity w fotel z szeroko otwartymi oczami. Potwór!!! Nie, lepiej: to Wielka Stopa!!! Familia postanawia zaopiekować się poturbowanym stworzeniem i… kończy się cała zabawa, bo Sasquatch okazuje się być nieszkodliwym przyjemniaczkiem, który muchy by nie skrzywdził. Rzeczony film to rzecz jasna Harry i Hendersonowie (1987), poczciwa komedia dla całej rodziny i z horrorem nie ma nic wspólnego. Dla mnie jednak ta otwierająca scena była pierwszym tak intensywnym momentem celuloidowej grozy, który wrył mi się w pamięć na zawsze. Film emitowano zresztą później wielokrotnie w telewizji, a ja zawsze – jakby nieświadomy dalszego rozwoju wypadków – z nabożną czcią chłonąłem tę czołówkę, która w moim odczuciu zapowiadała zupełnie inną, znacznie ciekawszą historię. Tym samym, przyznaję ze smutkiem, że tak naprawdę nie pamiętam jaki był mój pierwszy prawdziwy horror, choć posiadam kilku dość „mocnych” kandydatów z kablówki i osiedlowej wypożyczalni kaset z okresu zbliżonego do pamiętnej wyprawy do kina. Gremliny rozrabiają (1984), Critters (1986), Sok z żuka (1988) – to najbardziej prawdopodobni pretendenci. Mogło to również być kubrickowskie Lśnienie (1980), film który pasjami oglądała moja matka, a który ja z przerażeniem śledziłem spod kołdry (do dziś jest to zresztą jeden z nielicznych przypadków filmowych horrorów, które na pewnym etapie wywołały we mnie autentyczny strach, za co dozgonna mu chwała!). Pewności jednak nie mam, pozostaje mi więc pielęgnowanie wspomnień tego niezwykłego seansu kinowego, który rozgrzał moją wyobraźnię do czerwoności, po czym niemile ją ostudził. Faktem jednak jest, że już od małego dzieciaka doskonale wiedziałem, jak powinien wyglądać początek filmu o morderczej Wielkiej Stopie…
Piotr Kuszyński

Złośliwy nieboszczyk 2 aka Martwe zło 2 reż. Sam Raimi, 1987
Pierwszy kontakt z horrorem przypadł mi niezwykle wcześnie. Nie mogłem mieć więcej niż sześć lat, gdy pewnego dnia do mojego domu zawitał kuzyn trzymający pod pachą dwie kasety wideo. Jedna z nich zawierała pierwsze części Władcy lalek (1989 i 1991), kolejna zaś dwie odsłony niejakiego Złośliwego nieboszczyka (1981 i 1987). Nie jestem w stanie teraz dokładnie określić, który z tych filmów był rzeczywiście tym pierwszym, bo większość dzieciństwa pamiętam jak przez mgłę. Wiem jednak, że najbardziej wrył mi się w świadomość właśnie drugi Nieboszczyk, a konkretniej sceny, gdzie główny bohater walczy z własną (lecz opętaną przez demoniczne moce!) ręką i którą to w ferworze walki dzielnie ucina sobie za pomocą piły mechanicznej. Jak można było się spodziewać, na gorącym uczynku złapała nas moja mama, która to wykazała się nadzwyczajną wręcz tolerancją. Stwierdziła bowiem, że kino, które nas tak bardzo intrygowało, nie jest w sumie aż tak szkodliwe (bo bardziej komediowe, niż rzeczywiście straszne) i raczej nie spowoduje, że będą mnie nocami nękać koszmary. Kasety te, niestety, z czasem wpadły w inne ręce, przez co przez długie lata nie miałem możliwości ponownego obejrzenia tych filmów. Nie pomagała w tym także telewizja, ponieważ, jak na złość, żadna ze stacji nie chciała wyemitować którejkolwiek części Złośliwego nieboszczyka. Całkiem możliwe, że filmy te po prostu umykały mi z powodu strasznego zamieszania z nazewnictwem. Jak później się dowiedziałem, alternatywnych tytułów serii było multum, z czego jednym z bodaj najbardziej znanych (jak poinformował mnie kiedyś ojciec) była pięknie brzmiąca Złowieszcza śmierć. Oba obrazy udało mi się ponownie obejrzeć dopiero w wieku nastoletnim, już w czasie, gdy filmy były znane jako Martwe zło.
Michał Mazgaj

The Grudge. Klątwa reż. Takashi Shimizu, 2004
Moje początki z horrorem wiążą się z latami dzieciństwa, kiedy mój ojciec rozpalał we mnie miłość do kina. Wspólnie oglądaliśmy perełki pokroju Gwiezdnych Wojen (1977) czy Terminatora (1984), a nieco później pozwolił mi obejrzeć ze sobą horror. Tym filmem okazała się Gothika (2003), film, który wtedy sprawił, że długo bałem się spać przy zgaszonym świetle. Nie jest on jednak bohaterem tego akapitu z jednego prostego powodu – odświeżony po latach okazał się tworem zatrważająco złym, a z perspektywy czasu uznałem, że nie miał na mnie jako kinomana najmniejszego wpływu. Co innego z obejrzanym niedługo potem The Grudge. Klątwa – ten film okazał się być dla mnie iście traumatycznym przeżyciem, a poszczególne obrazy i sceny z niego zapisały się w mojej pamięci na długie, długie lata i wracając do niego po dziś dzień czuję dyskomfort i ciarki na plecach. Trupio blade twarze, długie czarne włosy, wyłupiaste ślepia i odgłosy, które wydawały z siebie japońskie duchy nawet u dorosłego odbiorcy mogą wywołać uczucie szczerego niepokoju. Odświeżony po latach The Grudge nadal sprawdza się jako jako solidne kino grozy, nie mogę jednak pozostać wobec niego bezkrytyczny; cierpi bowiem z powodu dość chaotycznej narracji. Trudno jest mi też, niestety, powiedzieć, bym pałał do niego jakimś szczególnym sentymentem, zwłaszcza po nadrobieniu japońskiego pierwowzoru, który oferował mi w gruncie rzeczy to samo, podane w o wiele lepszej i bardziej uporządkowanej formie. Klasykę horroru, jak Obcy (1979) czy Omen (1976), zacząłem wyłapywać sam w telewizji dopiero później. W tym miejscu mógłbym też wymienić Koszmar z ulicy Wiązów (1984), gdyby nie fakt, że oglądając go wówczas mając te 8-9 lat byłem w stanie obejrzeć tylko jego pierwsze 20 minut. Nie mogę zatem powiedzieć, by mój pierwszy kontakt z horrorem był szczególnie udany, bo o ile swego czasu tak, The Grudge było dla mnie przerażające, tak dziś jawi mi się tylko jako rozwodniona wersja o wiele lepszego filmu.
Marta Płaza

Omen reż. Richard Donner, 1976
Lata dziewięćdziesiąte były wyjątkowo ciekawym okresem dla małoletnich miłośników horroru. Ci młodsi i bardziej strachliwi (albo bardziej pilnowani przez rodziców) dostawali odcinki Scooby Doo – bajki, która jak mało co oswajała dzieci, na długo przed wejściem w dorosłość, z myślą, że największym potworem jest drugi człowiek. Starsi i bardziej kreatywni w urabianiu rodziców, mogli ekscytować się Z archiwum X (chociaż ja akurat oglądałam do spółki z tatą), Opowieściami z krypty, albo późnonocnymi seansami Miasteczka Twin Peaks. Nie lada gratką były również seanse klasycznych horrorów, które telewizja jakby chętniej wtedy emitowała. Kiedy ostatnio mieliśmy szansę obejrzeć na małym ekranie chociażby Nieustraszonych pogromców wampirów czy Omen? Pierwszy z nich, oglądany przeze mnie po raz pierwszy w trakcie ferii zimowych, w towarzystwie ponad dwudziestostopniowego mrozu i zasp po pas, do dziś darzę wyjątkowym sentymentem. Jednak to właśnie Omen, horror o diabolicznym dzieciaku, obejrzany w wieku kilku lat, wywarł na mnie największy wpływ. Mroczna muzyka, jeszcze mroczniejsza sceneria, a do tego makabryczna historia przepełniona scenami niemal rytualnych mordów. Wystarczająco dużo, aby kilkuletni dzieciak mógł albo śnić koszmary przez najbliższych kilka nocy, albo … zakochać się w ich filmowym wyobrażeniu bez reszty, tak jak to stało się w moim przypadku, gdy początkowy lęk zaczął z czasem przeradzać się w ciekawość i chęć sięgnięcia po więcej. Ku rozpaczy mojej mamy, która kierując się rozumianą tylko przez siebie logiką, z jednej strony pozwalała na seanse filmu o diabolicznym dziecku, ale z drugiej strony tylko do momentu gdy miało zostać złożone na ołtarzu. Wtedy jej własne dziecko musiało iść spać, przez kilka lat dzieciństwa zastanawiając się, jak u licha skończył się ten Omen?!
Arek Szpak

Galaktyka grozy reż. Bruce D. Clark, 1981
Nie potrafiłbym wymienić z tytułu pierwszego obejrzanego w dzieciństwie horroru, ani pierwszych, nawet pewnie kilkunastu. Pamięć dzieciństwa jest wyrywkowa i nielinearna, a przy pytaniu o pierwszy horror pewną przeszkodą może być również terminologia. Pamięć najwcześniejszych filmowych koszmarów to dla mnie szereg pojedynczych obrazów, intensywniej odczutych i przez to zapamiętanych, ale obrazów wśród których, obok nastolatka trzymanego przez Freddy’ego Krugera za żyły i prowadzonego niby bezwolna kukiełka w trzecim Koszmarze z ulicy wiązów, jest też atak wilków w Akademii Pana Kleksa, czy żywcem wyrwane, wciąż bijące serce w Indiana Jones i świątynia zagłady – drugim filmie, jaki widziałem w kinie. Chcąc wskazać na jeden szczególny tytuł, decyduję się na Galaktykę grozy z konkretnego powodu: po seansie miałem do przepracowania nie tylko obrazy, którymi poorał w głowie, ale i ideę. W tym wyprodukowanym przez Rogera Cormana B-klasowym horrorze sci-fi, za koszmarem spotykającym bohaterów stoją ich własne, zmaterializowane lęki, wcielone choćby w monstrualną gąsienicę, która – w pewnie najsłynniejszej scenie filmu – śmiertelnie gwałci jedną z jego bohaterek. I tak jak trudno dzieciakowi o podobnym obrazie zapomnieć, tak trudno uciec od strachu, który żywi się już nie tylko szeroko rozumianą ciemnością, ale też samym sobą – strachem, myślą o strachu, uczuciem strachu, bo przecież myśli się tym bardziej, kiedy się myśli, żeby nie myśleć, żeby nie myśleć… Mój pierwszy mindfuck.
Antoni Urbanowicz

Poltergeist reż. Tobe Hooper, 1982
„Film Spielberga” – jak to rzekł mój ojciec znajdując ten film na jednym z kanałów, gdzieś na początku drugiej połowy lat 90-tych. W tym momencie wiedziałem już, że warto odłożyć Game Boya i zacząć oglądać. W tamtym okresie Spielberg był dla mnie najważniejszym reżyserem filmowym pod słońcem. Trylogia Indiany Jonesa i E.T. (1982) były dla mnie absolutną świętością. Nie wiedziałem jednak, że ojciec mnie wpuścił w maliny, bo wcale nie jest to film Spielberga, chociaż (jak głosi plotka) to właśnie on dowodził planem, podczas gdy Hooper bujał w narkomańskich obłokach. Nie wiedziałem też, że będzie to horror. Mój pierwszy horror, ten najważniejszy. Miałem już odrobinę zaprawy w temacie, bo znałem Wiedźmy (1990) i Gremliny (1984). Jednak nic nie mogło mnie przygotować na ten seans. Byłem zarówno dogłębnie przerażony, jak i zafascynowany odkryciem, że tak oto istnieją filmy, których celem jest straszenie widza. Po prostu. I mimo, że przez pewien czas po tym nie miałem zaufania do drzew za oknem, luster, szumu w telewizorze i klownów, a lampka zapalona na noc w pokoju była niezbędnością, to wiedziałem, że kiedyś będę musiał powrócić do tego filmu. I tak sobie wracam do niego co jakiś czas. Choć nie wywołuje już dreszczy, to wciąż stanowi dla mnie wzorcowy przykład popowego horroru i przynosi mi gigantyczną dawkę nostalgii, a nostalgia to potężny narkotyk. Jeśli kiedyś doczekam się latorośli, to chciałbym, żeby ich pierwszym horrorem był Poltergeist, gdyż jest to absolutna gwarancja wspaniałego startu z tym gatunkiem.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis