Na celowniku: Tobe Hooper

[Pierwotna publikacja 08/10/2017]

Niedziela. Polska wygrywa z Czarnogórą 4:2 i awansuje do mundialu, a Kinomisja atakuje trzecim odcinkiem Na celowniku. Znowuż poświęcamy go niedawno zmarłemu mistrzowi kina grozy, tym razem twórcy ikonicznego Leatherface’a i jego wesołej familii. O przeróżnych dokonaniach Tobe’a Hoopera, od tych już klasycznych po te niezbyt znane, pisze dziewięć osób, w tym, tradycyjnie, czwórka gości: Kuba Haczek i Simply z The Blog That Screamed, Patryk Karwowski z Po napisach oraz Kamil Rogiński z Drugged by Movies. Zapraszamy do lektury, zachęcamy do seansów. Niech duch Hoopera nawiedza Wasze (i nasze) sny co noc.


1969 – Eggshells – Marcin Mess

Hooper zadebiutował obrazem zadziwiającym i to bynajmniej nie tylko w kontekście jego późniejszej, już stricte gatunkowej, twórczości, do której – poza kilkoma co mroczniejszymi scenami – ma się on jak pięść do nosa. Zrealizowane za ledwie 40,000 $ Eggshells to bowiem arthouse’owy eksperyment. Krzyżując ze sobą zgoła odmienne rodzaje kina, od otwierającego całość dokumentu o anty-establishmentowym proteście, przez obyczajówkę o szarej codzienności, po oniryzm, surrealizm oraz sci-fi o kontakcie z czymś paranormalnym, prezentuje losy grupki hipisów-studentów, którzy wprowadzają się do znajdującej się gdzieś na odludziu i podobno nawiedzonej posiadłości. Jeden ze studentów ma też ambicje zostania pisarzem, toteż wymyśla sobie postać outsidera, który rzekomo mieszka razem z nimi. Co w ogóle niewyjaśnione i dzięki temu szczególnie ciekawe, Hooper przedstawia tu również codzienność tego wyimaginowanego bohatera, który jednak żyje własnym życiem, bez większego związku z dokonaniami początkującego literata. Innymi słowy, reżyser czyni go równie autentycznym, co pozostałe postaci (w pewnym momencie widzimy nawet jego sny) i śmiało prezentuje ich wszystkich na zmianę. Szkoda tylko, że choć od strony narracji oraz samej formy Eggshells jest obrazem imponująco pomysłowym, fabuła jest ledwie nakreślona i mocno alegoryczna, a jej konstrukcja cokolwiek chaotyczna. Hooper sprawnie żongluje konwencjami i oferuje całkiem plastyczną stronę wizualną (sam był tu operatorem i trzeba przyznać, że wykonał kawał ładnej roboty, szczególnie jeśli chodzi o kompozycje kadrów), jednak poza stricte polityczno-ideologicznymi fragmentami, jak choćby dyskusja dwójki postaci o tym, czym właściwie jest komunizm, nie bardzo wiadomo, do czego tymże filmem zmierzał. Sprawdza się jako dokument swoich czasów i ciekawie się go ogląda – zwłaszcza mając w głowie to, co z tego rodzaju bohaterami autor zrobił w swoim drugim obrazie – jednak tutaj Hooper, choć dowodzący porządnego rzemiosła i nie lada kreatywności, trochę za bardzo chciał być Artystą. Całe szczęście, parę lat później na ratunek przyszło mu kino gatunkowe.


1974 – Teksańska masakra piłą mechaniczną – Michela Ferraro

Film, po premierze którego krytycy prześcigali się w wyszukiwaniu słów odpowiednich do opisania „krwawej łaźni”, jaka stała się ich udziałem w sali kinowej, zawiera tylko jedną scenę ukazującą tytułową piłę w kontakcie z ludzkim ciałem. A i w niej można zobaczyć tylko symboliczną ilość sztucznej (albo nie, ale o tym za chwilę) krwi. I oto właśnie jest kwintesencja geniuszu Tobe’a Hoopera – człowieka, który wmówił widzom, że oglądają horror nad wyraz brutalny, w rzeczywistości udowadniając jedynie, że prawdziwa brutalność tkwi w wyobraźni… Teksańska masakra piłą mechaniczną wyobraźni pozostawia bowiem bardzo wiele, począwszy właśnie od nieobecnego gore. Klimat, jaki będzie nam towarzyszył do końca seansu, zostaje zdefiniowany już w pierwszych jego minutach, kiedy słyszymy (oczywiście zmyślone) radiowe wiadomości – każda informacja straszniejsza od poprzedniej – a w powoli oddalającym się kadrze ukazują się zwłoki w zaawansowanym stadium rozkładu, usadowione na kamieniu nagrobnym niczym groteskowa statua. Żar, unoszony mizernym wiatrem pył i niemal namacalny, lepki brud, który bynajmniej nie ogranicza się do zwierzęcych trucheł gnijących na poboczach teksańskich wiejskich dróg; spokojne, statyczne ujęcia skąpane w ostrym słońcu aż krzyczą: cisza przed burzą. Ciszę tę w końcu przerywa wielki festiwal makabreski; najprawdziwsze szczątki bydlęce oraz krew, pozyskane przez dyrektora artystycznego Roberta A. Burnsa z rzeźni, „zdobią” już i tak obskurnie wyposażony dom na farmie, gdzie kręcono zdjęcia. W kluczowych momentach montaż robi się – adekwatnie do tempa i intensywności akcji – gorączkowy, wręcz neurotyczny, a okropieństwa, jakim poddana zostaje piątka młodych bohaterów, przechodzą ludzkie pojęcie. To, że obiecana w tytule „masakra” nie ma dosłownego charakteru, paradoksalnie potęguje towarzyszące widowisku emocje, które oscylują niebezpiecznie blisko natrętnego poczucia realizmu – jak najbardziej zgodnie z zamiarem, jaki kryje się za paradokumentalnymi trikami reżysera, polegającym na napiętnowaniu zakłamania rządu amerykańskiego, jak również mediów (nawiązując głównie do wojny w Wietnamie i afery Watergate). Choć brak formalnego rozmachu może ostudzić nieco zapał współczesnego odbiorcy, szczerze Was zapewniam: Hooper tworząc Teksańską, nie bez powodu jedno z najgłośniejszych i najbardziej cenionych jego dzieł, nie mógł wykorzystać lepiej swojego potencjału.


1976 – Zjedzeni żywcem – Simply

Jak przystało na targanego gniewem filmowego chuligana, po sukcesie Teksańskiej Tobe Hooper idzie za ciosem, chłoszcząc publiczność kolejną porcją grindhouse’owej patologii. Za inspirację posłużyło lokalne podanie o jednym typie, który w latach 30-tych miał karmić swojego aligatora zwłokami zaszlachtowanych uprzednio prostytutek. Choć film nie dorównuje poziomem poprzednikowi, warto dać szansę tej zuchwałej miksturze południowego swampy gotyku i kina hicksploitation. W Zjedzonych Żywcem reżyser wraz ze scenarzystą Kimem Henkelem niby kłaniają się nisko Psychozie, lecz jest to wyłącznie pretekst, aby Hitchcocka przepuścić przez pryzmat sklejony z okruchów krzywych zwierciadeł i flaszek po taniej whiskey. Co na ten moment nie dziwi, w końcu rok 1977 to zenit punkowej rebelii. Nieśmiały Norman Bates w beatnikowsko-modsowskim garniaczku nie rozwiązywał już sprawy, potrzeba było hotelarza na miarę czasów. Akcję po raz kolejny patriotycznie ulokowano w jakiejś teksańskiej „odbytnicy świata”, gdzie swój zafajdany hotelik prowadzi Judd (genialny Neville Brand) – überredneck, odludek i naprawdę hardkorowy spierdoleniec. Tym razem Hooper nie bawi się w budowanie nastroju, szybko i punkrockowo przechodząc do konkretów. Wylana z roboty dziwka (nie chciała dać od tyłu dobremu, wiejskiemu Robertowi Englundowi), która trafia w środku nocy do przybytku Judda, od razu zalicza parę „szybkich” widłami do gnoju i ląduje w basenie z krokodylem nilowym – pupilem szefa i adekwatną atrakcją tego chorego jak i on miejsca. Wszystko w tym filmie jest pokraczne i zdziwaczałe, niczym kosa Judda o absurdalnie pałąkowatym stylisku, z którą z kolei  zapoznają się następni klienci. Film można odebrać jako suplement do Teksańskiej, przyjmujący dla odmiany punkt widzenia oprawcy. Tempo historii  w związku z tym czasami nieco siada (lecz nieznośnie duszna atmosfera bynajmniej), gdy Hooper oddaje się klinicznej obserwacji bohatera podczas prozaicznych, domowych zachowań, jakie wypełniają mu czas pomiędzy masakrowaniem kolejnych gości. Judd snuje się po obejściu jak smród po gaciach, cały czas to charcząc, to gadając głupoty sam do siebie, wciąga prochy przeciwbólowe kiedy postrzeli się w drewnianą nogę, za obicie fotela służy mu flaga klerykalnych neonazistów z Aryan Nations, w klatce w jego mieszkaniu zdycha na naszych oczach małpa, a ustawione na Nashville country radio cały czas obśpiewuje stare dobre czasy, których i tak nigdy nie było. Neville Brand przerażająco plastycznie odegrał dewianta, któremu od lat wyparte, normalne ludzkie popędy zastąpiła żądza mordu, jedyna osłoda zjebanego życia. Oryginalną, opartą na serii elektronicznych dysonansów muzykę skomponował sam reżyser, często nakładając ją na diegetyczne country, z efektem jedynie w swoim rodzaju schizofrenicznym. Film został zjedzony żywcem przez krytyków, a Hooper nie dorobił się miana Faulknera kina eksploatacji.


1979 – Miasteczko Salem – Michał Mazgaj

Ta adaptacja prozy Stephena Kinga pierwotnie miała być filmem kinowym, jednak studio zrezygnowało z tych planów, ponieważ w tym samym roku do kin wchodził Dracula Johna Badhama oraz remake Nosferatu od Wernera Herzoga. Powieści Kinga niestety jeszcze nie czytałem, niemniej zdaję sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, był on wychowankiem horrorów lecących w telewizji w latach 50-tych, a po drugie – do napisania Miasteczka Salem zainspirował go klasyk horroru wampirycznego, czyli Dracula Brama Stokera. Mając to na uwadze nie dziwi fakt, że Hooper postanowił swój 3-godzinny film telewizyjny zrobić na modłę zarówno filmów Hammera, jak i klasyków Universala. Można to wyczuć w muzyce Harry’ego Sukmana, w olbrzymich ilościach sztucznej mgły, w kreacji Jamesa Masona, w obecności Elishy Cooka (Dom na przeklętym wzgórzu [1959], Nawiedzony pałac [1963]) czy w postaci Kurta Barlowa, którego wygląd jest oczywistym hołdem dla pierwszego Nosferatu (1922). (Swoją drogą grający Barlowa Reggie Nalder bez charakteryzacji jest podobny do Maxa Schrecka.) Miasteczko Salem jest gotyckie w tradycyjny sposób. Jeśli nie liczyć prologu, rozpoczyna się ujęciem na Księżyc i skowytem wilka. Tajemniczy Dom Marstena swoim zewnętrznym wyglądem przywodzi na myśl zamek Draculi z pierwszych odsłon Hammerowskiego cyklu, z kolei w jego wnętrzu wyczuwalne są drobne „echa” Teksańskiej masakry, a to za sprawą obecności poroży i wypchanych zwierząt. Hooper postawił także na minimalizm i prostotę, co tylko jeszcze bardziej dodało filmowi klimatu i uroku. Powieść Kinga wyznaczyła dla niego samego klisze, do których ten wracać będzie wielokrotnie, i rzecz jasna znalazły się one również w filmowej adaptacji. Nietrudno w głównym bohaterze, Benie Mearsie, doszukać się cech samego autora. Mamy w końcu do czynienia z pisarzem, który swoją kolejną powieść zamierza poświęcić traumie swojego dzieciństwa. Salem to z kolei małe miasteczko położone w Maine, w którym wszyscy znają się nawzajem, a na obcych patrzy się podejrzliwym okiem. Co ciekawe, Miasteczko doczekało się później krótszej, trwającej zaledwie 100 minut, wersji. Jest to dobrze zmontowany skrót, z którym polecałbym zapoznać się osobom, które może odstraszyć aż trzygodzinny seans. Jeśli zapragniecie więcej Hooperowskich wampirów z małego miasteczka – pełna wersja będzie na Was czekać.


1981 – Lunapark – Oskar Dziki

Lunapark był drugim dziełem Hoopera, jakie trafiło na owianą złą sławą brytyjską listę video nasties. Wydawać by się mogło, że film twórcy legendarnej Teksańskiej masakry nie obfituje w szczególnie przesadne sceny gore i golizny, a jedyną sceną mogącą stać u podstaw decyzji brytyjskich cenzorów była ta, w której to zmutowany dzieciak przedwcześnie szczytuje w towarzystwie dojrzałej prostytutki. Plotka głosi, że afera rozległa się wokół filmu The Last House on Dead End Street, nakręconemu w 1977 roku straszakowi którego jeden z tytułów brzmiał właśnie Funhouse, błędnie branego za film Hoppera. Już pierwsze minuty są ukłonem zarówno w stronę Halloween (1978) Carpentera, jak i legendarnej Psychozy (1960), a całość nakręcono w sprawdzonej konfiguracji młodzieży, odrobiny marihuany, lokalnej legendy i czającego się w mrokach tytułowego lunaparku zagrożenia. Jednak twórcy nie popadają w gatunkową sztampę, a raczej starają się połączyć znane i popularne wówczas tropy z teatralną stylistyką kina grozy jeszcze z pierwszej połowy XX wieku. Bo to właśnie scenografia w głównej mierze buduje specyficzny klimat zawieszony pomiędzy makabreską a obskurnym realizmem. Co prawda, scenariusz napędzają coraz to głupsze decyzje obierane przez zamkniętych w domu strachu nastolatków, film podejmuje również kilka ciekawych tematów jak problemy dysfunkcyjnych rodzin czy subtelnie sugerowany wątek okultyzmu. Niestety, ostatecznie Lunapark jest dziełem do bólu przewidywalnym, a rozciągnięty do granic możliwości początek siłą rzeczy wymusza przycięcie właściwej części filmu. W ten krajobraz wpisany jest morderca który jednak stoi w opozycji do panteonu nieśmiertelnych, do przesady silnych celuloidowych killerów lat 80-tych, a sama jego charakteryzacja robi niemałe wrażenie. Choć powstał on w szczytowym dla Hoopera okresie – tuż przed realizacją Ducha (1982) i po odrzuceniu reżyserii E.T. (1982) – i gdyby nie nazwisko, do dzisiaj zapewne nikt by o nim nie pamiętał. A szkoda, bo to wciąż wyjątkowo klimatyczne dzieło mające do zaoferowania coś więcej niż pieczołowicie wykonana z gumy maska zamieszkującego lunapark mutanta.


1985 – Siła witalna – Kuba Haczek

Biorąc na warsztat zwariowany (i niestety zwyczajnie niedopracowany) scenariusz Dana „Mr. Aliena” O’Bannona, Hooper musiał znów zmierzyć się z gigantycznym budżetem, tym razem największym w swojej karierze. Dzięki 25 milionom dolarów na planie obok reżysera pojawiły się ówczesne hollywoodzkie gwiazdy: muzykę napisał Henry Mancini, za kamerą stanął, świeżo po bondowskich sukcesach, Alan Hume, zaś efekty specjalne przygotował zespół słynnego  m.in. dzięki Gwiezdnym Wojnom Johna Dykstry. I choć wszyscy oni stanęli na wysokości zadania, obraz przepadł w box office, zarabiając w USA mniej niż połowę zainwestowanej kwoty. Stało się tak zapewne dzięki temu, iż Hooper tym razem zafundował nam coś, co na własny użytek nazwałem „kosmicznym kampem”. Stężenie absurdu na centymetr taśmy filmowej jest tutaj wyjątkowo wysokie: oto mamy do czynienia z gatunkowym miszmaszem science fiction, horroru, motywów wampirycznych i czegoś na kształt apokalipsy zombie. I choć to wszystko jest wielce niedorzeczne, to jednak podczas seansu bawimy się doskonale – tu kosmiczna inwazja, tam zasuszone zombiaki, w finale zaś obowiązkowy potwór. Pomiędzy nimi zaś same perełki wprost z archiwum Eda Wooda: scena kuszenia kawałkiem chleba nagiej jak ją Szaraki stworzyły kosmitki to rzecz koniecznie warta obejrzenia. Takich kwiatków mamy tutaj co niemiara, by wspomnieć choćby całkowicie bezsensowne dialogi. Zapomniałbym jeszcze o telepatii – i ten temat doczeka się tutaj swego, dosyć oryginalnego rozwinięcia. I choć Siła witalna jest śmietnikiem lepszych i gorszych pomysłów, gwarantuję jedno – nudzić się nie będziecie. A dorodne cycki Mathildy May będą się wam śniły po nocach.


1986 – Teksańska masakra piłą mechaniczną 2 – Kamil Rogiński

Sequel jednego z najbardziej przełomowych filmów w historii amerykańskiego horroru od początku nie miał łatwo. Trzecia produkcja Hoopera dla studia Cannon, po wtopach finansowych w postaci Siły Witalnej i Najeźdźców z Marsa, wystartowała z najniższym budżetem ze wszystkich. I, mimo że dzięki sile tytułu przyniosła zysk, mało kto był zadowolony. Widzowie, krytycy, nawet sami zleceniodawcy, Golan i Globus, nie byli w stanie zrozumieć: czemu ten film jest śmieszny? Złowieszczy opening crawl jasno sugerujący, że mamy do czynienia z pełnoprawną kontynuacją historii chwilowo mógł nastawić publiczność na powtórkę z 1974. Nic z tych rzeczy. Reżyser najwyraźniej wyszedł z założenia, że nie da się skopiować fenomenu, jakim była oryginalna Masakra. I wyraził to w najmniej oczekiwany sposób. Już pierwsze minuty pokazują, że film jest wypełniony zwariowanymi postaciami i solidną dawką makabry (co uczyniło go dużo drastyczniejszym od pierwszej części, często nieświadomie uważanej za festiwal gore). Ze świecą szukać tutaj normalnego bohatera. Nie jest nim szukający zemsty porucznik „Lefty” Enright (znakomita rola Dennisa Hoppera), który rusza do boju z trzema piłami i pieśnią na ustach. Nie są nimi tym bardziej członkowie kanibalistycznej rodziny Sawyerów. Niegdyś złowrogi Leatherface to wielki dzieciak, w którym zaczynają buzować hormony, zastępujący Hitchhikera (który tutaj pojawia się jako wyschnięte zwłoki, swoista maskotka familii) Chop Top (Bill Moseley) świeci metalową płytką w głowie i nie potrafi zamknąć jadaczki, a Drayton (ponownie Jim Siedow, parodiujący samego siebie) ciągle narzeka, że nie da się prowadzić uczciwego biznesu (bazującego na ludzkim mięsie). Tylko główna heroina, Stretch (Caroline Williams) wydaje się poczytalna. Do czasu. Zamiast przesiąkniętego brudnymi kolorami domostwa, tym razem na ekranie widzimy skąpaną w neonowych światłach stację radiową i piekielną, podziemną siedzibę morderczej trójki. Nowa estetyka została podana z tą samą dbałością o zdjęcia i natężenie detali (nie zabrakło wszechobecnych kości). Niekiedy można odnieść wrażenie przesytu. Pewne sceny zdają się ciągnąć w nieskończoność. Nie sposób jednak nudzić się przy tak wysokim natężeniu atrakcji, zarówno dialogowych, jak i wizualnych. Obecnie trudno oburzać się, że Tobe nie nakręcił „prawdziwego” sequela. Skroił go na miarę lat 80., tworząc wizytówkę tej najbardziej rozrywkowej ery filmowego horroru: krwawą, absurdalną i kolorową. Eksperyment Hoopera okazał się proroczy. Przy niemal każdej kolejnej części Teksańska masakra próbowała definiować samą siebie na nowo. Tymczasem fani po latach docenili zamysł reżysera. W tym dziwacznym cyklu niegdyś niesławna druga część wychodzi obronną ręką jako jedna z najlepszych.


1986 – Najeźdźcy z Marsa – Patryk Karwowski

Tak się powinno kręcić kino familijne! I piszę to w porozumieniu z moją zachwyconą seansem 8-letnią córką. Jest tu wszystko, co dziecko (również to zamknięte w ciele dorosłego) ma szansę pokochać. Krwiożercze ufoki (gwoli ścisłości Marsjanie – to stamtąd od wieków w kinematografii przybywa całe kosmiczne zło), marines walczący z najeźdźcą, w końcu dzieciak, który negocjuje z wielkim, obleśnym ufomózgiem. Głupkowate, niepoważne, infantylne? Tak mógłby napisać ktoś, kto kina nie kocha. Najeźdźcy z Marsa to wielkie serducho dla pierwowzoru (film to remake klasycznego Invaders from Mars z 1953 roku w reżyserii Williama Cameron Menziesa). I tak jak w oryginale naturalny był paranoiczny wydźwięk w dobie kina sci-fi z lat 50., tak tutaj ton ten udało się zachować. Hooper nakręcił hołd dla B-klasowej kosmicznej rozwałki za pieniądze Wade’a Williamsa, milionera, filantropa, wielkiego miłośnika sci-fi (to właśnie on posiada prawa do ekranizacji niezliczonej ilości dzieł książkowych z tego nurtu). Wyliczanka nazwisk będzie dłuższa. Scenariusz Richarda Blake’a z lat 50. został podrasowany przez Dona Jakoby’ego i Dana O’Bannona (obu trzeba docenić za szereg przednich skryptów w kinie rozrywkowym, a O’Bannon dał nam rok wcześniej, już jako reżyser, najbardziej „klawy” film o zombie, czyli Powrót żywych trupów). Trzeba tu jeszcze docenić pracę specjalisty od projektów kosmicznych agresorów – Stana Winstona, którego robotę mogliśmy podziwiać w Predatorze, Terminatorze, Obcym 2 i wielu innych. I nie ma tu co narzekać na dziecięcą, infantylną niekiedy nutę. To zamierzony zabieg, tak samo jak kiczowata nad-ekspresja kilku zaangażowanych do filmu przebrzmiałych nieco gwiazd. Wszystkie one (Karen Black, Timothy Bottoms, Louise Fletcher) odnalazły się doskonale w klimacie małej zgrywy, przaśnej korespondencji z E.T. Spielberga (vide scena lekcji z patroszenia żab). Zresztą, na jakiekolwiek mankamenty nie ma tu czasu zwracać uwagi. Dzieje się sporo i szybko. Ufo nadlatuje, inwazja w toku, dzieciak się skapnął, nikt mu nie wierzy (prawie). Ale najważniejsze, że ostatecznie pomaga mu dzielny generał z plutonem marinesów, gonią się z obcymi po tunelach statku kosmicznego, strzelają do nich z automatów, czasem z bazook, a nad wszystkim unosi się przyjemny zapach szmiry i nostalgii. Brzmi jak najlepszy film świata z przeznaczeniem na wspólny seans z dzieckiem? Taki jest.


1995 – Maglownica – Marta Płaza

W miejscowej pralni, gdzieś na amerykańskiej prowincji, dochodzi do serii tajemniczych wypadków. Gdy ginie kolejna kobieta, policja postanawia wszcząć śledztwo. W jego trakcje stanie się jasne, że w całą makabryczną sprawę, zamieszana jest opętana przez demona, krwiożercza… maglownica! Tobe Hopper po raz kolejny wziął na warsztat twórczość Stephena Kinga. Po udanej adaptacji Miasteczka Salem, tym razem skupił uwagę na opowiadaniu, o wdzięcznym tytule Magiel, opowiadającym historię urządzenia, które w wyjątkowo wyszukany sposób morduje pracowników pralni. King lubujący się w opowieściach o opętanych przedmiotach i tym razem stanął na wysokości zadania, serwując swoim czytelnikom krwawe czytadło, przepełnione osobliwymi rozwiązaniami fabularnymi. Taki też jest sam film, który mimo rozbudowania fabuły o szereg nie do końca trafionych pomysłów, nadal zachowuje klimat beztroskiej makabry, znany z opowiadania. Na ekranie możemy podziwiać chociażby Roberta Englunda w roli demonicznego kierownika pralni, czy też Teda Levina, który cztery lata wcześniej brylował jako Buffalo Bill w Milczeniu owiec. Tym razem wcielił się w postać gliniarza, próbującego rozwikłać zagadkę makabrycznych morderstw. Co prawda, Maglownica to dziś nic więcej, jak tylko urocza ramotka epoki VHS-ów, pełna groteskowego poczucia humoru oraz malowniczo absurdalnych (chociaż świetnie i pomysłowo zrealizowanych) scen morderstw. Jednak dzięki świetnym scenom gore i mrocznemu klimatowi lat 90-tych można Hopperowi wybaczyć wiele, nawet te dłużyzny i sam finał z chodzącą maglownicą w roli głównej…

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*