Jean Rollin to bez wątpienia jeden z najniezwyklejszych filmowców w historii francuskiego kina. Surrealistyczny poeta, jednocześnie swoisty błazen i romantyk, rozkochany w oniryzmie, kobiecym ciele oraz szeroko pojmowanej fantastyce, zwłaszcza tej spod znaku grozy i wampiryzmu. Przeciwnik stylu Nowej Fali, ciągle powszechnie cenionego, kiedy sam zaczynał swoją karierę, po inspiracje sięgał do malarstwa Paula Delvauxa i Rene Magritte’a, kolaży Maxa Ernsta, filmów Luisa Bunuela i Georgesa Franju, wreszcie pulpowych seriali kinowych sprzed lat – od Fantomasa (1913) do Mysterious Doctor Satan (1940). Te wszystkie wzorce, o których sam chętnie wspominał, odcisnęły na nim bardzo wyraźne piętno. Przyczyniły się do powstania wyjątkowo osobnej, ekscentrycznej filmografii, która już w latach 70. prezentowała się staromodnie, choć u jej podstaw znajdowała się też erotyka i makabra na miarę ówczesnego kina grozy i eksploatacji. Niestety, ta osobliwa mieszanka – podparta wielką wrażliwością i wyobraźnią artysty, ale nie należytymi budżetami i rzemiosłem – rzadko kiedy przypadała do gustu widowni, o krytyce nie wspominając. Rollin skazany był więc na regularne porażki komercyjne, co sprawiło, że zaczął dorabiać pod pseudonimem jako reżyser porno. Tym sposobem obok filmów w stylu Reqiuem dla wampira, Usta we krwi czy Żelazna róża tworzył też obrazy pod tak sugestywnymi tytułami, jak Seksualne wibracje, Ciężka penetracja czy Disco Sex. Praca pod pseudonimem nie uchroniła jednak jego autorskiej twórczości, gdyż wkrótce zyskał opinię pornografa, w związku z czym „normalni” filmowcy, producenci czy aktorzy niekoniecznie chcieli z nim współpracować. Będąc jednym z najciekawszych twórców francuskiego kina gatunku stale pozostawał na jego marginesie. Inna sprawa, że sam realizację filmów xxx, mimo wszystko, wspominał pozytywnie.
W dzisiejszym odcinku składamy mu hołd prezentując przegląd całej jego autorskiej twórczości, a przy okazji opisując też trzy z jego prac stricte zarobkowych (dwa obrazy „dla dorosłych” oraz pewien niesławny, nakręcony pospiesznie zombie-horror). Tym samym ukazujemy jego wszelkie oblicza, zachwycając się jego złotym okresem twórczości, przypadającym na lata 70. i początek 80., a następnie ubolewając nad spadkiem jakości w większości jego późniejszych dokonań, kiedy do jego problemów finansowych dołączyły też problemy zdrowotne (niewydolność nerek, a później nowotwór), sprawiając że częściej niż na planach zdjęciowych znajdował się w szpitalu lub domowym łóżku. Wtedy to poświęcił się pracy pisarskiej, aczkolwiek co kilka lat udawało mu się doprowadzać do produkcji kolejnych filmów. Z jego finalnych obrazów ciągle przebija ten sam niezwykły styl i nieustające pragnienie tworzenia. Co wymowne, ostatni z nich nakręcił w wieku 81 lat, a zmarł trzy miesiące po jego ukończeniu, jako rezultat przegranej walki z rakiem. Z drugiej strony, parafrazując Jean-Pierre’a Melville’a, nieśmiertelność zyskał dużo wcześniej. Jednym z tego dowodów, jak mamy nadzieję, niniejszy tekst, napisany przez zafascynowaną jego twórczością kinomisyjną załogę oraz trójkę zaproszonych na tę okazję gości – Kubę Haczka (The Blog That Screamed), Justynę Wróblewską i Karolinę Graczyk (mors dicit, Final Girls). Zapraszamy do lektury, a przede wszystkim zachęcamy do seansów!
Marcin Mess
1968 – The Rape of the Vampire – Marcin Mess
Groteskowy, eksperymentalny debiut Rollina przyniósł nie lada kontrowersje. Mając swoją premierę w kilku paryskich kinach, zaowocował oburzeniem publiczności, która miała podczas seansów gwizdać, bluzgać i rzucać fotelami w ekran, raz też atakując samego reżysera, który musiał uciekać. Bunuel byłby dumny, ktoś mógłby powiedzieć, choć The Rape of the Vampire nigdy przecież nie doczekał się statusu na miarę Psa andaluzyjskiego (1929) czy Złotego wieku (1930). Ale o co w ogóle chodzi? Rollin określił swój film jako „improwizowany serial, surrealistyczny kolaż, dadaistyczny sposób robienia kina”. A zaczęło się od realizacji krótkometrażówki dla Jeana Lavie’a, właściciela sieci niewielkich kin, który zakupiwszy prawa do dystrybucji trwającego niewiele ponad godzinę amerykańskiego horroru klasy B Dead Men Walk (1943) potrzebował dodatkowe 30 minut wampirycznego materiału jako dodatek do tegoż filmu, by móc go wyświetlać we Francji jako „pełnometrażową projekcję”. Rollin nakręcił jednak aż 45 minut i wkrótce panowie postanowili po prostu rozbudować jego materiał, w ten sposób produkując własny pełny metraż. Lecz autor, na wzór ukochanych seriali kinowych, zamiast rozwinąć już stworzoną wcześniej fabułę, postanowił dorobić jej kontynuację. Gwałt wampira to więc dwie luźno powiązane ze sobą historie. Pierwsza dotyczy czterech mieszkających na odludziu sióstr, które są przekonane, że są wampirzycami, co przynosi im spore kłopoty z okoliczną ludnością głodną przemocy, druga zaś oscyluje wokół postaci określanej jako wampirza królowa oraz jej tajemnego kultu. Więcej jednak lepiej z fabuły nie zdradzać. Ta bowiem nie tylko opiera się na niedopowiedzeniach (a opisywanie drugiego aktu natychmiast zdradziłoby kluczowe wydarzenia z pierwszego), ale też jest zwyczajnie bardzo mętna. Twórca zastanawia się tu nad istotą wampiryzmu i prowadzi grę z widzem, co rusz pstrykając go w nos, jednak idąc w jedną wielką improwizację i stawiając na mocno poetyckie i literackie dialogi, zdarza mu się trafiać do krainy chaosu, bełkotu i pretensjonalności. Co bynajmniej nie znaczy, że to nieudany film. To arthouse’owy horror, pachnący miłością do teatru, starego kina i awangardy. Obskurny, ale stylowy, z ubogą scenografią i jednocześnie pięknymi czarno-białymi zdjęciami; raz męczący swoją niezgrabnością i nieczytelnością, a za chwilę urzekający oniryczną atmosferą, ładną erotyką, nietuzinkowymi pomysłami czy wreszcie pierwszymi z wielu w karierze Francuza scenami rozgrywającymi się na magicznej plaży w Dieppe. Tak więc, mimo że Rollin wyraźnie chciał tu być Wielkim Artystą, co zaszkodziło jego dziełu, już tutaj widać jego oryginalną wyobraźnię oraz talent w hipnotyzowaniu odbiorców. Co prawda, wspomniane wcześniej zamieszki przy okazji premiery filmu – zamieszki, których powody do dziś pozostają niewyjaśnione – sprawiły, że porzucił na parę lat pracę reżysera. Na szczęście później zmienił zdanie. A kiedy wrócił, prezentował już wyższy poziom.
1970 – The Nude Vampire – Kuba Haczek
Jeśliby przeprowadzić sondę uliczną na ulicach Paryża gdzieś na przełomie lat 60. i 70., by zapytać przeciętnego Francuza, co porabia w wolnym czasie burżuazja, jestem pewien, że duża część odpowiedzi brzmiałaby w ten deseń: „Uczestniczą w tajnych obrzędach, piją krew niewinnych dziewcząt i planują podłości”. Jak było, nie dowiemy się pewnie nigdy, ale taka właśnie sytuacja jest punktem wyjścia drugiej fabuły, będącej zarazem Rollinowskim debiutem w kolorze, czyli Nagiej wampirzycy. Oto młody Pierre staje się świadkiem zabójstwa młodej dziewczyny dokonanego przez zamaskowanych jegomości, by niedługo później uczestniczyć w tajemniczym obrzędzie przeprowadzanym w willi jego ojca, lekarza Radamantego. Pierre ledwie uchodzi z życiem, po czym wraz z zaprzyjaźnionym malarzem Robertem rozpoczyna śledztwo, które doprowadza go na ślad mrocznej sekty pijącej ludzką krew. Choć w swoim drugim pełnometrażowym filmie Rollin odchodzi od improwizacji i zmniejsza dozy surrealizmu na rzecz bardziej klasycznej narracji, to nie spodziewajcie się zrozumiałej i czytelnej fabuły. To Rollin wizualizujący swoje marzenia i wspomnienia, lubujący się w mocno nasyconych kolorystycznie kadrach, stawiający na poetykę snu (koszmaru?) częściej niż na logiczne następowanie po sobie faktów. Dzięki temu może bez problemu, ni z gruchy, ni z pietruchy, zapodać kilkuminutową scenę samo-macanki czarnoskórej piękności, która, poza spodziewanymi uniesieniami publiczności, nie wnosi nic do fabuły. Nagą wampirzycą oddaje także Rollin hołd jednemu ze swoich mistrzów: zwierzęce maski kultystów to wyraźne odniesienie do Judex, albo zbrodnia ukarana (1963) Georgesa Franju. Warty odnotowania jest debiut bliźniaczek Castel, które to staną się znakiem rozpoznawalnym filmów francuskiego onirysty.
1971 – Shiver of the Vampires – Kuba Haczek
Naga wampirzyca okazała się sukcesem komercyjnym we Francji (została nawet zdubbingowana i dystrybuowana po kilku latach w Wielkiej Brytanii), dzięki czemu Rollin mógł dalej rozwijać swoje erotyczno-wampiryczne fantazje. W 1971 na ekrany kin wszedł Dreszcz wampirów, dzięki wyższemu niż poprzednie filmy budżetowi, lepiej zrealizowany i dopracowany, stanowiący pierwsze w pełni zaakceptowane przez reżysera dzieło. Fabuła to standardowy, Rollinowski strumień świadomości: para nowożeńców, Ilse oraz Antoine, podróżuje do posiadłości kuzynostwa kobiety, gdzie planują rozpocząć miodowy miesiąc. Na miejscu okazuje się, iż kuzynowie niedawno zmarli; mimo to na zamku na młodą parę czekają pokoje oraz służące będące do ich dyspozycji. Gdy Antoine chce skonsumować związek podczas nocy poślubnej, a zasmucona śmiercią rodziny małżonka odmawia współpracy, do akcji wkracza ponętna wampirzyca Isolde, lubująca się w przebywaniu w ciasnych pomieszczeniach. W międzyczasie oglądamy erotyczne fikoły (w wersji na rynki zagraniczne bliższe porno, zmontowane, jak to często bywało, bez wiedzy reżysera), zaś fabuła zaczyna płynąć klasycznym, Rollinowskim dryftem: właściciele zamku okazują się żywi, dowiadujemy się też nieco o egipskich kultach, które są przedmiotem ich badań. Znowu dostaje się burżuazji (Isolde nazywa właścicieli zamku „wampirycznymi burżujami”); choć dialogi często stają się bełkotliwe i niekoherentne z fabułą filmu, to widać, że Rollin szuka nowych dróg na opowiedzenie wciąż tej samej wampirycznej historii. Dużo dzieje się także w warstwie muzycznej, gdzie dominuje prog-rockowy soundtrack efemerycznej grupy Acanthus, nadający całości nieco hippisowskiego sznytu. Najbardziej zapadające w pamięć są jednak typowo Rollinowskie sceny: Isolde wychodząca wprost ze starego zegara w celu uwiedzenia Isle; panie następnie udają się na cmentarz, gdzie w trakcie wampirzej komunii konsumują świeży związek; wizyta Antoine’a w zamkowej bibliotece, gdzie dochodzi do ataku na mężczyznę ze strony zgromadzonych tam wiekowych tomów; końcowe (nareszcie dynamiczne!) sceny ucieczki z opętanego zamku, gdzie w rytm narastającej muzyki Francuz umiejętnie montuje pozornie niezwiązane ze sobą ujęcia, hipnotyzując i uwodząc widza. Finał to próba ujarzmienia demonów: wracamy na plażę w Dieppe, gdzie zawodzący wiatr i uderzające o kamienisty brzeg fale uwalniają zarówno widza, jak i reżysera od urojonych lęków i fantazmatów.
1972 – Requiem for a Vampire – Piotr Kuszyński
Requiem for a vampire rozpoczyna się od sceny pościgu i strzelaniny, w której biorą udział dwie młode dziewczyny w strojach klaunów. Gdy ginie ich kierowca, bohaterki postanawiają zatrzeć po sobie ślady i wyruszają w głąb spokojnych, ale i niezwykle melancholijnych obszarów francuskiej wsi. Ich tułaczka rezultuje napotkaniem tajemniczego stowarzyszenia wampirów, do których, jako dziewice, mogą dołączyć, pod warunkiem, że dostarczą krwiopijcom pożywienia pod postacią młodych mężczyzn. Wspomniany na początku pościg jest najbardziej dynamiczną sceną filmu, który później zdecydowanie się uspokaja i coraz bardziej przypomina tułaczkę po bezkresnej krainie snów. Requiem, podobnie jak i pozostałe twory Rollina, jest przede wszystkim rarytasem dla estetów, którzy lubią, gdy oglądany przez nich obraz opowiada swoją historię przede wszystkim językiem filmu. Dialogi są tu niezwykle skromne, czasami potrafi minąć kwadrans, zanim usłyszymy podczas seansu jakiekolwiek zdanie, a mimo to Rollin potrafi po mistrzowsku zahipnotyzować widza pięknymi kadrami i wylewającym się z każdej strony sentymentalizmem. I pomimo bijącej z Requiem prostoty, to nie w sposób zarzucić mu bycie wyłącznie estetyczną wydmuszką, bowiem udaje się reżyserowi powiedzieć co nieco o ludzkiej samotności i idącej z tym potrzebie znalezienia własnego miejsca na świecie. A to wszystko bez potrzeby użycia zbyt wielu słów.
1973 – Schoolgirl Hitchhikers – Karolina Graczyk
Pierwszy film Rollina nakręcony pod pseudonimem (Michel Gentil) zwiastuje tymczasowy zwrot reżysera ku soft porno, który pozwoli mu odrobić finansowe straty poniesione przy poprzednich produkcjach. Zwrot, dodajmy, na własnych zasadach, bo jego początki z komercyjną erotyką są naznaczone beztroską zabawą filmowymi konwencjami, m.in. komedią, kryminałem czy baśnią. Schoolgirl Hitchhikers jest tego najlepszym przykładem – wyraźnie widać, że Francuzowi, mimo czysto zarobkowego charakteru zlecenia, udało się zrobić coś po swojemu. Fabuła jest oszczędna: dwójka znużonych wędrówką po lesie dziewcząt (wbrew tytułowi, bynajmniej nie autostopowiczek) trafia do opuszczonej posiadłości, gdzie spędzają upojną noc. Tym samym wchodzą w drogę szajce złodziei biżuterii, którzy posądzają je o podebranie im łupu. Do akcji wkracza jeszcze pewien detektyw i jego małomówna asystentka – trochę porno-uczennica, trochę Czerwony Kapturek. Następuje szereg cielesnych konfiguracji, poprzez które bohaterki będą próbowały wydostać się z opałów, przy okazji dobrze się bawiąc. Rollin zręcznie chwyta klimat seksualnej swobody; sceny erotyczne niosą w sobie ciekawość Alicji zmierzającej w głąb króliczej nory, ale też dawkę humoru (uwidaczniającego się w dowcipnych puentach, jak wtedy, gdy jedna z dziewczyn z zawadiackim uśmiechem zamyka nam drzwi przed nosem). Nieodzowną ospałość przełamuje niezła chemia między aktorkami: Joëlle Coeur, piratką z Demoniacs, tutaj rozbrajająco przekorną, oraz Gildą Arancio, bladą panną rodem z rollinowskiego kanonu wampirycznych lolitek. Choć nie znajdziemy w Schoolgirl Hitchhikers elementów nadprzyrodzonych, paleta barw jest woskowa, jakby trumienna. Gładkie ciała wypełniają kadr, sprawiając wrażenie jednocześnie wyrzeźbionych w marmurze i nierealnie miękkich. Z każdego ujęcia wylewa się intrygująca estetyka, której ze świecą szukać w standardowym soft porno lat siedemdziesiątych – holu strzeże manekin z trupią rączką, a ściany pokrywają psychodeliczne, mieniące się w oczach tapety. Leniwe sceny erotyczne dodatkowo umila snujący się jazz autorstwa Pierre’a Rapha, który wcześniej skomponował ścieżkę dźwiękową m.in. do Requiem for a Vampire czy The Iron Rose. Jakby nie dość było atrakcji, warto wypatrywać pokracznej strzelaniny, uroczego cameo reżysera i krótkiego tańca przy muzyce rodem z folk horroru. Wszystko to składa się na frywolną, surrealizującą opowiastkę, którą ogląda się niezwykle przyjemnie.
1973 – The Iron Rose – Piotr Kuszyński
Jean Rollin był mistrzem. W łączeniu autorskiej wizji z gatunkowym sznytem. W kreowaniu sentymentalnego, mocno onirycznego klimatu. A przede wszystkim w uzyskiwaniu należytego efektu pomimo niezwykle skromnych środków, przez co nigdy przez usta nie przecisnęłoby mi się nazwanie jego obrazów tandetnymi. Idealnym przykładem tego wszystkiego jest The Iron Rose, pierwszy film Rollina nie dotykający tematyki wampirycznej, jednak wciąż romansujący z motywami zaczerpniętymi z kina grozy. Nasza para głównych bohaterów poznaje się na skromnym weselu. Jako że ewidentnie mają się ku sobie, chłopak zaprasza swoją nową sympatię na przejażdżkę rowerową. To, co początkowo wygląda jak typowa, pierwsza randka, zmienia się w surrealny koszmar w momencie, gdy para wyrusza do lokalnego cmentarza, by… kochać się w krypcie. Oddani miłosnym uniesieniom tracą rachubę czasu i gdy zapada zmrok, okazuje się, że nie są w stanie z mrocznej nekropolii się wydostać. Widz przyzwyczajony do horrorowych klisz będzie się w tym momencie spodziewał pojawienia się zjaw, nieumarłych lub innych wszelkiej maści utrapień. Jednak nic takiego tutaj nie występuje. Zamiast tego autor raczy nas grozą mającą podłoże przede wszystkim w psychice naszych bohaterów. Nie mogąc znaleźć wyjścia z otulonego w mroku cmentarza popadają w panikę, która później zamienia się w coraz to bardziej pogłębiające się szaleństwo. Obserwując otaczające ich cmentarzysko nietrudno jest zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, bowiem nekropolia ukazana w filmie Rollina przypomina nie tyle tradycyjne miejsce pochówku, co koszmarne zaświaty, które przynoszą zgubę przeklętym kochankom. Tylko tyle i aż tyle. Bez zbędnego efekciarstwa i horrorowych klisz, za to z piękną, artystyczną wizją. Doskonałość.
1974 – The Demoniacs – Justyna Wróblewska
The Demoniacs rozpoczyna się niczym oda do przygodowych filmów o piratach, które Rollin uwielbiał w dzieciństwie. W lekko kreskówkowym wstępie narrator przedstawia nam kolejno czwórkę zbójów zajmujących się plądrowaniem statków, które zwiedli na skały. Kiedy jednak z morza wynurzają się dwie ocalałe, natychmiast zostają zgwałcone i pobite, a familijny nastrój pryska. Pod szatami awanturniczej opowieści kryje się bowiem melancholijna wariacja na temat kina rape and revenge. Praca nad filmem okazała się najtrudniejszym zadaniem w karierze Rollina, gdyż The Demoniacs to pierwsza międzynarodowa koprodukcja, przy jakiej pracował. Trudności realizacyjne wynikały z konieczności współpracy z obcą ekipą, a także z lokalizacji planu, która niejednokrotnie uniemożliwiała powtarzanie scen. Pomimo tych niedogodności reżyserowi udało się nakręcić film wyróżniający się na tle jego filmografii, jednocześnie pozostając bardzo rollinowskim. Pierwsze skrzypce gra oczywiście strona wizualna – klimatyczne ujęcia plaży pełnej wraków, dopracowany wystrój knajpy, w której przesiadują piraci, gotyckie ruiny stanowiące pomost pomiędzy światem racjonalnym a nadprzyrodzonym. Historia opowiedziana jest, na wzór kina niemego, za pomocą obrazów łatwych do zrozumienia bez znajomości dialogów. Film zyskał miano ekspresjonistycznego, choć tak naprawdę najwięcej tu typowego dla Rollina surrealizmu bogatego w magiczne postacie (klaun, medium, eteryczne demony). O tym, że mamy do czynienia z filmem eksploatacji przypomina nam jednak porcja nagości i przemocy, objawiająca się szczególnie w postaci Tiny wypełniającej ekran swoim okrucieństwem i niepohamowanym libido. The Demoniacs jest opowieścią o zdeptanej niewinności i zemście, rozczaruje się jednak ten, kto oczekuje schematycznie poprowadzonej fabuły, ponieważ trzymanie się ścisłych reguł gatunkowych nigdy nie interesowało Rollina. Zamiast satysfakcjonującego rewanżu dostajemy więc tragiczny finał, który pozostawia nas z refleksją na temat niszczycielskiej siły zemsty.
1975 – Phantasmes – Caligula
Połowa lat 70. w kinematografii francuskiej była okresem boomu pornografii: widzowie, mając do wyboru pełne niedopowiedzeń, stylowe dzieła Jeana Rollina (i wielu innych jego kolejnych kolegów po fachu, skupionych na kinie grozy i szeroko pojętej eksploatacji), a dosłownością, chętniej wybierali tę drugą opcję. Reżyser, koniec końców, musiał ugiąć się pod namowami producentów i również wpisał się w panującą modę. Phantasmes aka The Seduction of Amy wprawdzie wypuszczone zostało na ekrany w dwóch wersjach: soft- i hard-core’owej, niemniej w obu przypadkach fabuła jest identycznie miałka i pretekstowa. Tytułowa Amy (Evelyne Thomas) ledwo uchodzi żywcem z objęć gwałciciela, a już chwilę potem schronienie oferuje jej zamieszkujący wielkie zamczysko arystokrata. Mężczyzna odznacza się wprawdzie łagodnym usposobieniem, jednak szybko pojawiają się pierwsze sygnały ostrzegawcze dotyczące posiadłości i jej gospodarza… Jest tanio, aktorstwo jest upiornie wręcz złe (większość odtwórców po prostu beznamiętnie klepie dialogi, jakby czytali je z kartki), a mariaż horroru i erotyki wypada w tym przypadku dość niezręcznie. W samym centrum znajduje się, zajmująca większość metrażu, sekwencja zbiorowej orgii, której uzasadnienie w fabule jest boleśnie nonsensowne (ot, grupa rozpustników znienacka pojawia się w zamku i z miejsca zabierają się do rzeczy). Rollin nie byłby jednak sobą, gdyby zrezygnował ze zwyczajowego oniryzmu, gotyckiego sztafażu, jak i surrealistycznych wtrętów (patrz: scena, w której kochankowie uprawiają seks na wydmach). Rzecz jest więc na przemian ordynarna (niedbale zrealizowane sceny kopulacji) i elegancka (tam, gdzie rzecz po rollinowsku zbacza na utarte ścieżki). Pod względem wymowy całość sprawia zaś wrażenie pesymistycznego peanu ku czci hedonizmu w wydaniu markiza de Sade. Nie znajdziemy tutaj wprawdzie perwersji na miarę tych, o których przeczytać mogliśmy na kartach Justyny (1971), jednak filozoficzna myśl słynnego zboczeńca wydaje się tu wyraźna: kobieta jako bezwolna zabawka w rękach jej pana, udręczonego dandysa napędzanego pragnieniem niszczenia. Specyficzny to przypadek, bo podejrzewam że po skończonym seansie widzowie wychodzili z kina nie tyle podnieceni, co przybici.
1975 – Usta we krwi – Marta Płaza
Na jednej z imprez, Frederick wyłuskuje zdjęcie niemal mistycznych ruin zamku, które niespodziewanie przywołują wspomnienia z dzieciństwa. Poruszony tym doświadczeniem, zaciekawiony odkopanymi znaczeniami, wyrusza w senną podróż do źródeł, poszukując nie tylko tajemniczej budowli, ale i powiązanej z jej losami kobiety. Trafiając w sam środek okolicy gęstej od turpistycznej atmosfery, przekona się, co znaczy magia dziecięcej wyobraźni i upiorna historia przypisana pewnej grupie kobiet charakteryzowanych zwiewnymi wdziankami i lekko nieobecnym spojrzeniem. Usta w krwi, pod względem eksplorowania ikonografii, niewątpliwie mogą być uznawane za standardową „rollinowszczyznę”, wykorzystującą całe dobrodziejstwo inwentarza. Półnagie, eteryczne wampirzyce snują się melancholijnie po opuszczonych ruinach i uśpionych okolicach, zagubiony bohater zdaje się wpadać prosto w ich sidła. Od czasu do czasu usłyszymy dramatyczny krzyk, przypominający o rodzaju historii, którą obserwujemy. W końcu dochodzi do tego, że majaki mieszają się z realnością, a witalność i erotyzm ze stalowym oddechem wszędobylskiej śmierci. Mimo że film jest znany głównie z kadru dwóch uroczych wampirzyc w pielęgniarskich kitlach, ostatecznie charakter tych niezwykłych bohaterek jest wyjątkowo oszczędnie eksploatowany, a one same ograniczają się najczęściej do wdzięcznego przemieszczania się gdzieś w tle kadru. Porównawszy te rozwiązania z najlepszymi dokonaniami twórcy, Usta we krwi niewątpliwie mogą pod pewnymi względami zawodzić, umiejscawiając się tym samym raczej na tej średniej półce dzieł francuskiego romantyka wampiryzmu. Rollin ostatecznie stawia raczej na drążenie kwestii pamięci, snów czy szerzej – po prostu wspomnień, które były głównym motorem napędowym podróży bohatera, wyciskając ile się tylko da ze scen-symboli, najlepiej niosących całą historię. Co by nie mówić w tak gotycko romantycznym świecie, to w trumnie, nawet tej noszonej falami wzburzonego morza, zawsze jest najbezpieczniej.
1978 – The Grapes of Death – Kuba Haczek
Winogrona śmierci początkowo miały być próbą przeniesienia na grunt horroru katastroficznego hollywoodzkiego blockbustera. Takie plany miał producent Claude Guedj, zatrudniając na stołku reżyserskim bohatera naszego tekstu. W trakcie rozmów obaj panowie doszli jednak do wniosku, iż nie stać ich będzie na kino katastroficzne, które mogłoby równać się z amerykańskimi hitami; Rollin miał już wtedy na oku innego producenta, a w głowie inny plan. Mieszając wątki z Nocy żywych trupów (1968) oraz Szaleńców (1973) George’a A. Romero, film Rollina opowiada historię skażenia winnicy przez rozpylone nad nią pestycydy, które zmieniają ludzi w krwiożercze zombie. Scenariusz jest bardzo prosty, cała rzecz sprowadza się do kolejnych pościgów i ucieczek głównych bohaterów, prowadząc w nieskomplikowany sposób do finałowej rozgrywki między ludźmi a nieumarłymi. I choć Rollin bronił się przed zarzutami kopiowania dzieła Romero, jego wpływ był aż nadto widoczny; oryginalność swego obrazu Francuz buduje zaś dzięki przepięknej scenerii górzystego regionu Les Cevennes oraz długim, świetnie skadrowanym ujęciom. Niestety film traci wiele swojego uroku z powodu kiepskiego montażu oraz problemów z wyostrzeniem niektórych ujęć, które wynikały z kręcenia w niskiej temperaturze (w wielu scenach widać obłoczki pary ulatujące z ust aktorów). Niezbyt udane makijaże żywych trupów wyglądają tak również z powodu temperatury – albo dziwnie zasychają na ciałach, albo rozmywają się w wyjątkowo tandetny sposób – wszystko jednak ratuje kilka naprawdę dobrze zrobionych scen morderstw. I takie właśnie są Winogrona śmierci – z jednej strony wciągają onirycznym, jesiennym klimatem pięknie fotografowanej francuskiej wioski, ale i dosyć dobrze stopniowanym napięciem; z drugiej odstraszają nie najlepiej wykonanymi efektami specjalnymi. Na szczęście pozostają niezapomniane sceny: mord przy pomocy wideł, kobieta przybita do drzwi, dekapitacja zwłok, czy choćby nagłe pojawienie się cudownej jak zawsze Lahaie – dla tych momentów warto odnaleźć najlepszy niewampiryczny film Francuza!
1979 – Fascination – Justyna Wróblewska
Po nakręceniu makabrycznego The Grapes of Death Rollin ponownie sięgnął po znane z początków swojej twórczości motywy, tworząc hołd dla wampiryzmu i erotyki. Nakręcony w 2 tygodnie obraz został zainspirowany opowiadaniem Jeana Lorrain Un Verre de sang. Artystyczna wolność, wywalczona przez reżysera, zaowocowała filmem stylowym i dojrzałym. To właśnie tutaj możemy podziwiać najbardziej ikoniczną scenę europejskiej grozy – Brigitte Lahaie, ubrana jedynie w pelerynę narzuconą na nagie ciało, dzierży w dłoniach kosę, idąc powoli w kierunku swojej ofiary. Istna personifikacja związku Erosa z Tanatosem, motywu esencjonalnego dla rollinowskiego kina. Charakterystyczna dla twórczości reżysera jest również atmosfera – poetycka, oniryczna, o niespiesznym tempie, przerywanym w kilku momentach nagłymi wybuchami teatralnej przemocy. Dekadencki nastrój potęguje genialna ścieżka dźwiękowa Philippe D’Arama. Niesamowita dbałość o detale, takie jak kostiumy i aranżacje, w połączeniu ze statyczną pracą kamery, owocują ujęciami przywodzącymi na myśl obrazy. W pamięć zapada zwłaszcza surrealistyczna scena w rzeźni – eleganckie panie popijające z filiżanek krew wołu, otoczone krajobrazem śmierci i rozkładu, stoją nieruchomo niczym dzieło sztuki. Co się zaś tyczy fabuły to i ta, choć drugorzędna wobec aspektów wizualnych, wypada całkiem efektownie. Na naszych oczach rozgrywa się spektakl trzech osób walczących o dominację – pewnego siebie, noszącego się w stylu Grand Guignol, złodziejaszka oraz dwóch urodziwych kochanek. Gdy maski opadają, panie zrzucają z siebie niewinną biel, by przyodziać się w czarne peleryny i kolorowe suknie balowe, a następnie pokazać, kto w rzeczywistości jest drapieżnikiem, a kto ofiarą. Często eksploatowany przez reżysera, arystokratyczny aspekt wampiryzmu, urasta tutaj do konfliktu klasowego. Kierujące się kaprysem, burżuazyjne damy wykorzystują swą pozycję, by w ramach krwawego kultu zabijać przedstawicieli niższych klas społecznych i wypijać ich krew. Rollin nie byłby jednak sobą, gdyby losy wszystkich bohaterów nie były naznaczone nieuchronnym tragizmem, czego dowodem finalny akt filmu. Za to go przecież kochamy.
1980 – The Night of the Hunted – Caligula
Rollin nietypowy, bo porzucający gotycki sztafaż i rustykalne tło na rzecz industrialnej schizofrenii i brutalistycznej prostoty. I dzięki temu znacznie bliższy mojemu sercu, bo oziębłość kadrów i sterylne wnętrza w połączeniu z tematyką transformacji psycho-fizycznej przybliżają go do samego Cronenberga. Paryż jawi się tutaj jako chłodne, wyalienowane miasto wieżowców, a nie mekka romantyków; do tego stopnia że miejscami można wręcz pomyśleć, że to obsadzony modernistycznymi budynkami Montréal. Po kolei jednak: wszystko zaczyna się pewnej nocy, gdy Robert (Alain Duclos) podróżuje swym samochodem przez wiejską okolicę. Nagle przed maską jego samochodu wyłania się przerażona dziewczyna, która prosi o podwiezienie. Wkrótce kierowca odkrywa, że jego pasażerka cierpi na coś w rodzaju zaniku pamięci krótkotrwałej. Nie wiadomo kim jest, skąd pochodzi, ani przed kim/czym uciekała pod osłoną mroku… Zaznaczmy może na wstępie, że Rollin potrafił być też dobrym storytellerem (mam rzecz jasna na myśli obiegową opinię, zgodnie z którą fabuły interesowały go w stopniu znikomym), czego przykład znajdziemy właśnie w tym przypadku: perfekcyjnie operuje tutaj suspensem, podsyca nastrój tajemnicy poprzez wstrzemięźliwe dawkowanie informacji. Stosunkowo szybko wrzuca nas za to w docelowe miejsce akcji: wielki biurowiec pełniący rolę prywatnej kliniki psychiatrycznej. Klaustrofobiczny klimat, że palce lizać i muszę przyznać, że frajda z seansu jest największa właśnie wówczas, gdy dostępne nam informacje są niekompletne, gdy wiemy równie mało, co zagubiona Elysabeth (nieoceniona Brigitte Lahaie). Kiedy jednak scenariusz zaczyna odkrywać karty, konsternacja bynajmniej nie maleje. Można wprawdzie uznać, że Rollin snuje tutaj kolejną po Grapes of Death wariację na temat żywych trupów (takowe skojarzenie wszak sam podsuwa widzowi pod nos), tyle że tym razem podbudowuje ją nawiązaniami do nazistowskich programów eutanazji, a antyestablishmentowy wydźwięk jest chyba jeszcze bardziej wyraźny. Przy okazji zaś zwyczajowo atakuje pięknymi, niepokojącymi obrazami (w szczególności finał rozegrany na bocznicy kolejowej!). W efekcie tworzy jedno z najbardziej frapujących – i w moim odczuciu najlepszych – dzieł w swojej karierze. Prawdziwie humanistyczne w duchu i przerażające jednocześnie.
1981 – The Escapees – Marta Płaza
Jest ich dwie. Skontrastowane najbardziej jak tylko się da. Jedna boi się ludzi, druga pragnie tego kontaktu za wszelką cenę, marząc o niezwykłych seksualnych przygodach. W poszukiwaniu wolności, razem uciekają ze szpitala psychiatrycznego, który każdą z nich ograniczał i tłamsił w określony sposób. Rzeczywistość poza murami placówki daleka jest jednak od oczywistości. Bohaterki najpierw trafiają do trupy burleski, która występuje na opuszczonych złomowiskach, prowadzają się z jednostkami żyjącymi na granicy prawa, w końcu spotykają na swojej drodze grupę rozbuchanych erotycznie yuppies (Brigitte Lahaie obecna!), którzy mają wobec nich swoje własne, niecne plany. Rollin w swoim stylu czule spogląda na parę głównych bohaterek, tkając ich relację ze sprzeczności, które prowadzą ostatecznie do klasycznego, romantycznego finału, w którym kobiety zostają skonfrontowane z całym światem. Można się ironicznie uśmiechać na tę twórczą oczywistość Francuza, niemniej jednak nie można odmówić mu tego, że dobrze potrafi sprzedać emocjonalny podszewek swoich historii, nawet jeżeli opakowany tylko trochę inaczej niż dotychczas. Szare, miejskie pejzaże The Escapees pozbawione są co prawda wampirzego, czy nawet grozowego pierwiastka, niemniej jednak skutecznie sączą typową dla reżysera melancholię. Szaro-bure złomowiska sprawiają wrażenie bezpiecznej przystani dla wszelkiej maści odmieńców, żyjących poza społeczeństwem. Podziemny pub charakteryzuje niemal dekadencki dryf. Rollin ostatecznie niezbyt przychylnie wypowiadał się o filmie, winiąc za ten stan rzeczy przede wszystkim scenarzystę, który to miał dostać od producenta zadanie storpedowania typowych wampirzych zapędów reżysera. Niewątpliwie można się tu doczepić niektórych kwestii, jak choćby rozwleczonego narracyjnie środka. Niemniej jednak ostatecznie to właśnie te jakościowe momenty, niezwykle uważne skupienie uwagi na intymnych scenach jak ta na lodowisku, świadczą o jakości filmu. Przyczajonego w tle tych lepszych, ale nadal dobrze komponującego się z planem na późnowieczorny seans.
1981 – Zombie Lake – Caligula
Prawdopodobnie najbardziej znany tytuł w filmografii Rollina i jednocześnie – zdaniem wielu – jego najsłabszy film. Francuz na stołek reżysera wskoczył zaledwie na kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć, w zastępstwie za Jesúsa Franco, który poróżnił się z dystrybutorem. Akcja obrazu toczy się w małym francuskim miasteczku, gdzie w trakcie II Wojny Światowej doszło do egzekucji oddziału niemieckich żołnierzy, dokonanej przez ruch oporu. Teraz, lata po tamtych wydarzeniach, trupy powstają z wód jeziora, w którym zostały pochowane i zaczynają nękać mieszkańców… Lista zarzutów, jakie wysuwają względem omawianej pozycji jej przeciwnicy jest długa: ślamazarne tempo, sztuczne dialogi, kiepskie aktorstwo, amatorska charakteryzacja zombich, naiwności scenariuszowe. W zasadzie z każdym z tych punktów muszę się zgodzić: Zombie Lake to tani pomiot, nakręcony bez weny i zaangażowania (Rollin podjął się projektu jedynie ze względów finansowych, ewidentnie świadom faktu, że odstawia chałturę), snujący się powoli w kierunku nieprzekonującego finiszu. Ale to wciąż bardzo nastrojowa rzecz, mimo wszystko nosząca specyficzne, rollinowskie piętno. Skłonny jestem bronić chociażby rozbudowanej retrospekcji z czasów wojennych, jak i ciekawych, nieortodoksyjnych pomysłów (motyw truposza odnajdującego po latach swoją córkę). Jasne, można się zżymać, że zombiaki prezentują się zgoła koślawo (choć to nie jest też wcale regułą, bo najgorzej wygląda ich herszt, którego na ekranie jest niestety najwięcej, pozostali są już nieco bardziej wiarygodni), a ich ataki wywołują śmiech na sali (zamiast rozrywać swe ofiary na strzępy, miętoszą jedynie ich szyje w wargach, jakby zapomnieli zabrać ze sobą sztuczne szczęki). Świetne są za to bez wątpienia sceny kręcone pod wodą, w których nie brak dodatkowo konkretnej dawki golizny. Kapitalne – choć niestety nie wykorzystane należycie – jest też miejsce akcji, wymarzone jako lokacja dla kameralnego horroru w staroświeckim duchu. Są tu więc pewne przebłyski, pozwalające sądzić, że przy większym budżecie i odpowiedniej motywacji mógłby to być wcale przyjemny okaz. A jeśli odrzucić zakodowane od lat uprzedzenia, to i seans w formie takiej, jaką otrzymaliśmy, nie musi oznaczać drogi przez mękę. Na pewno w każdym razie widziałem gorsze rzeczy, a niektóre spośród nich miały rzesze oddanych fanów.
1982 – The Living Dead Girl – Piotr Kuszyński
Dwójka rzezimieszków włamuje się do krypty, by składować w niej tajemnicze chemikalia. Korzystając z okazji, postanawiają ograbić z kosztowności spoczywających w niej nieboszczyków i gdy w wyniku trzęsienia ziemi chemikalia nawiązują kontakt ze zmarłą Catherine, ta powraca do świata żywych i w brutalny sposób rozprawia się ze złodziejaszkami. Następnie nasza piękna i bezwzględna tytułowa Living Dead Girl powraca do dawnego domu, gdzie w równie makabryczny sposób morduje baraszkującą sobie parę. Jest niskobudżetowo, a czerwona posoka leje się aż miło, jednak bardzo szybko produkcja ta skręca na właściwe dla tego reżysera tory i zaczyna skupiać się przede wszystkim na ludzkich relacjach. Poznajemy Helene, oddaną przyjaciółkę naszej nieboszczki, która z jednej strony pomaga zaspokajać jej głód ludzkiego ciała, a z drugiej stara się przypomnieć jej, kim tak naprawdę jest, tym samym zamieniając typowy zombie-horror w egzystencjalną grozę, którą przeżywa nasza nieboszczka. Powracające do niej człowieczeństwo wiąże się bowiem z dobijającą świadomością własnej natury i przerażających czynów, co jednak nie pozbawia jej natarczywego głodu. Tym samym uświadczamy na ekranie losu zdecydowanie gorszego niż śmierć, a także coraz to bardziej tragicznej relacji pomiędzy obiema kobietami, która jest autentycznie przejmująca. Uczłowieczona już Catherine jawi się tu bowiem jako osoba nieuleczalnie chora i przez to nieustannie cierpiąca, co skłania do bardzo smutnej refleksji. Czy potrafilibyśmy pomóc bliskiej osobie odejść? Czy może jednak strach przed rozstaniem wziąłby górę i podtrzymywalibyśmy ją za wszelką cenę przy życiu? Gratuluję Panu, Panie Rollin. Przygotował mi Pan emocjonalną bombę, na którą nie byłem gotowy.
1984 – The Sidewalks of Bangkok – Caligula
Pod wieloma względami to mógłby być jeden z filmów Andy’ego Sidarisa o cycatych agentkach specjalnych wykonujących skomplikowane misje w egzotycznych plenerach. Rollin bawi się bowiem tym razem w kino szpiegowskie i zabiera nas w podróż do tytułowego Bangkoku, gdzie francuski wywiad poszukuje tajemnej super-broni. Ta, jak podejrzewają, znajduje się w posiadaniu lokalnej tancerki erotycznej… Pisanie o fabule mija się w tym przypadku z celem, bo w zasadzie sprowadza się ona do tego, że dwie przeciwstawne frakcje dybają na życie azjatyckiej piękności. Cała reszta to ocean złego aktorstwa, kiepskich dialogów i golizny. Ze względu na fakt, iż spora część pierwszej połowy filmu toczy się w tajlandzkim burdelu / barze ze striptizem, reżyser suto raczy nas widokiem roznegliżowanych, gibających się na boki niewiast. Tutaj taniec, tam zapasy w błocie, a czas leci. Akcja rozkręca się w dalszych partiach, kiedy to przenosimy się już do Francji kontynentalnej, ale gigantyczne nagromadzenie bzdur scenariuszowych bynajmniej nie ułatwia odbioru. Chyba że weźmiemy to za dobrą monetę i po prostu nastawimy się na eskapistyczne, niskobudżetowe kino zapatrzone w amerykańskie wzorce. Miłośnicy Rollinowskiego gotyku nie mają w każdym razie czego tutaj szukać: dalej od klimatów znanych z takich Ust we krwi czy Fascination nie mogliby zawędrować. To kraina bezbudżetowego Bonda, gdzie wąsatych Tajów grają ucharakteryzowani biali, a członkowie służb wywiadowczych w chwilach wolnych od pracy chętnie oddają się igraszkom na łonie natury. Rzecz głównie więc dla tych, którzy podejdą z należytym dystansem i docenią zawarte tutaj pokłady kiczu. Reszta powinna trzymać się z dala i sięgnąć po jeden z bardziej znanych tytułów z filmografii reżysera.
1989 – Lost in New York – Caligula
Rollin na wakacjach w USA, snuje mikro-budżetową opowieść o dwóch dziewczynkach, które marzą o wyjeździe do Nowego Jorku. Zabrać je ma tam tajemniczy artefakt, który nazywają „Boginią Księżyca”. Dziewczynki dorastają i rzeczywiście zostają nagle przeniesione do Wielkiego Jabłka, gdzie następnie… próbują się nawzajem odnaleźć… Cała reszta to kręcone partyzancką metodą ujęcia aktorek, które przechadzają się i biegają ulicami miasta, czemu sporadycznie towarzyszy natchniona narracja z offu. Rollin wrzuca tutaj sporo odniesień do własnej twórczości, ale przyznam szczerze, że wcale nie rozjaśnia to sytuacji: przez cały czas zastanawiałem się, jaki cel przyświecał całemu projektowi. Jedyny logiczny wniosek, do jakiego doszedłem, brzmi niestety ponuro: reżyser postanowił wykorzystać czas spędzony w N.Y. i nakręcić trochę materiału w nadziei, że na jego podstawie uda mu się sklecić pełnoprawny film. Nic dziwnego zatem, że Lost in New York przez większość czasu na przemian drażni i nuży. Nawet tradycyjne rollinowskie akcenty oniryczno-surrealistyczne, te wszystkie ujęcia wymarłych plaż i melancholijne kadry w tym przypadku sprawiają wrażenie pretensjonalnej pozy. To po prostu zlepek ulubionych motywów twórcy (wampiryzm oczywiście obecny!), zaprezentowanych w dowolnej kolejności, bez ładu i składu, okraszona „poetyckim” monologiem na granicy grafomańskiego bełkotu impresja. Mogło z tego być swoiste „the best of” Rollina, ale wyszło amatorskie filmidło dla nikogo, bo podejrzewam że nawet najbardziej zagorzałych fanów reżysera rzecz zwyczajnie zirytuje. Zostaje garść mniej lub bardziej zapadających w pamięć obrazów, które pozbawione zostały jakiegokolwiek przekonującego kontekstu czy spoiwa. Ewentualnie całość potraktować można jako rozbudowany wideoklip o niespiesznym tempie i popatrzeć na ulice Nowego Jorku u schyłku lat 80. – wówczas warto wyłączyć dźwięk i dobrać jakiś odpowiedni podkład muzyczny.
1993 – Killing Car – Marcin Mess
Niskogatunkowa fantazja na temat kina zemsty, definiowana pretekstową fabułą, epizodyczną konstrukcją, lekką erotyką, dużą liczbą scen akcji oraz wielką improwizacją. Szybko przywodzi na myśl The Sidewalks of Bangkok, od którego jednak jest zdecydowanie lepsza. W przeciwieństwie do niego oferuje bowiem wyrazistą bohaterkę i konkretną strukturę, a przegiętą opowieść pompuje neo-noirową tajemnicą (jedna z postaci nawet ironicznie podkreśla, że ma imię na cześć Sama Spade’a) i rollinowskim pesymizmem, który wybucha w poruszającym zakończeniu. Nie, żeby to był naprawdę dobry film – jest na to zbyt głupi i tandetny, nierzadko popadając w śmieszność – lecz jego „B-klasowe” elementy w połączeniu z tymi znacznie poważniejszymi czynią go i przyjemnym, i interesującym. Główną (anty)bohaterką jest na poły demoniczna femme fatale, bezimienna Chinka, która pojawia się znikąd, aby w kolejnych podobnie skonstruowanych scenach mordować rozmaitych ludzi (często najpierw grając z nimi w kotka i myszkę czy uwodząc ich). Rollin zaczyna akcję od wrzucenia widza na głęboką wodę i długo unika wyjaśnienia, kim jest kobieta, kim są jej ofiary i jakie są powody następnych egzekucji. Celem jest jednoczesne zaintrygowanie i zdezorientowanie widza. Co się udaje, aczkolwiek również dlatego, że ciężko się nie zaśmiać na widok mścicielki, która polując na ofiarę na złomowisku nagle wdaje się w strzelaninę z grupką zupełnie przypadkowych prostytutek. Co więcej, mniej więcej co trzecia z osób, na które czyha, okazuje się mieć przy sobie pistolet, niezależnie od tego, czy jest to właściciel baru ze striptizem czy lekarz. Motor napędowy fabuły stanowi więc prawdziwie pulpowy duet enigmy i przerysowanej akcji. Rollin w większości scen rezygnuje z typowego dla siebie romantyzmu, historię rozgrywa głównie w zimnych pomieszczeniach i opuszczonych ulicach Paryża z industrialnym krajobrazem, na tle którego zdarza mu się prezentować swoją protagonistkę stojącą dumnie i nieruchomo niczym posąg. Lub niczym swoje dawne wampirzyce. Nawiązań do jego starszej twórczości, przetworzonych tu całkiem kreatywnie i ładnie sugerujących nadludzkość postaci, jest zresztą więcej. Azjatycka piękność a to chowa się w zegarze rodem z Shivers of the Vampires, a to zabija pewnego nieszczęśnika kosą niczym Śmierć w Fascination. Rezultatem kawał całkiem fajnego filmidła, które potrafi przynieść komiksową frajdę. Niestety sama jego produkcja była dla autora koszmarem. W jej trakcie zaczął chorować na niewydolność nerek i wielokrotnie był hospitalizowany, później zaś przez wiele miesięcy dochodził do siebie w domowym zaciszu. Film, którego realizacja rozpoczęła się w 1989 roku i miała trwać ledwie 10 dni, ukończony został dopiero po czterech latach i otrzymał bardzo niewielką kinową dystrybucję.
1997 – Dwie osierocone wampirzyce – Marta Płaza
Zapraszamy na trupie kinośnienie, fantasmagoryczne unoszenie się. Soczyste plenery i niespiesznie sączącące się do ucha dźwięki. Rollin tym filmem wyjątkowo szybko uwodzi rytmem i pochłania widzowską uwagę w całości. Tym razem, charakter jego głównych bohaterek dobrze odsłania już samym tytuł. Dwie niepozorne niewiasty – za dnia ułożone, niewidome wychowanki sierocińca, nocą, kiedy jak same mówią widzą na niebiesko – eteryczne zjawy wyruszające na polowanie w morderczym uniesieniu. „Stworzenia z piekła rodem” – jak nazywa dziewczęta jedna z przypadkowych bohaterek, odgrodzone od świata stylowymi lenonkami i białymi laskami noszonymi dla zmyły, węszą za krwią i świeżością ofiar, utulone eterycznością śmierci i magią zawiłości pamięci. Przemieszczają się po klasycznych dla francuskiego twórcy pejzażach: opuszczone ulice, malowniczo odludne stacje kolejowe i cmentarze stają się tłem dla niebanalnych spotkań, m.in. z samotną w świecie ludzi i innych istot nocy – wilkołaczycą. Tak naprawdę przedstawioną w swoim człowieczym wcieleniu, którego najbardziej ekstrawaganckim aspektem zdaje się być zamaszysty sznur pereł zdobiący szyję. Rollin w wyjątkowo zmysłowy sposób snuje tu wizje na temat samego mechanizmu opowieści, zamiłowania do zanurzania się w onirycznych narracjach, za które to odpowiadają tytułowe bohaterki – szukające swojej tożsamości w zależności od tego z jaką książką akurat spędzają wieczory. „Dobrze lepić się od świeżej krwi tej kobiety” – mówi w pewnym momencie jedna z dziewcząt do swojej towarzyszki, tym krótkim zdaniem całkiem nieźle oddając charakter estetyki filmu. Opowieści nie uciekającej od przesady w dialogach, malowniczości w portretowaniu perypetii wampirzyc, w końcu esencjonalnej w mówieniu o pragnieniach. Zarówno tych dosłownych-wampirzych, jak i bardziej alegorycznych – skupiających się na pragnieniu smakowitej wolności. Wdziękiem grubego ziarna kadrów i gęstymi kolorami, upajamy się nie mniej, niż bohaterki krwią, erotycznie spijaną z szyi ofiar oraz swoich ciał – jako pozostałością po lubieżnych wędrówkach ku śmierci.
2002 – Dracula’s Fiancee – Marcin Mess
Najdroższy film w karierze reżysera, nakręcony za 3 miliony franków, które pozyskał sprzedając prawa do telewizyjnej emisji kilku ze swoich wcześniejszych obrazów. Wyższy budżet przełożył się przede wszystkim na dużą liczbę rozmaitych urodziwych lokacji i nieco dłuższy czas realizacji filmu, którego akcja toczy się szybciej niż w większości rollinowskich obrazów, oferując nietuzinkową wariację na temat ikonicznego krwiopijcy. Za przewodników po opowieści służy nam tu dwóch mężczyzn: Profesor (przypominający Van Helsinga) oraz jego uczeń Eric. Ich celem jest, oczywiście, zabicie Drakuli, ten jednak do dawna się ukrywa. Aby go odnaleźć, panowie decydują się na uwolnienie obiecanej mu niegdyś Królowej Cieni, która niewolona jest przez obłąkane zakonnice z Zakonu Białej Dziewicy… Film stanowi swego rodzaju „the best of” Rollina, będąc pełnym różnorakich odniesień i zapożyczeń z wielu jego poprzednich dokonań, od Rape of the Vampire przez The Demoniacs po The Grapes of Death (tak jak w tym ostatnim, w połowie obrazu otrzymujemy mocarny epizod złowieszczej Brigitte Lahaie, tutaj w roli odprawiającej satanistyczny rytuał Wilczycy!). Dodaje do tego telepatię, magię, absurd, czarny humor, kilka dowcipnych prowokacji religijnych (Lahaie jedząca różaniec i w ten sposób uśmiercająca matkę przełożoną) czy makabrę (scena, w której zamordowana wcześniej dziewczyna wstaje i podnosi swoje wycięte serce, aby rytualnie rzucić je do ognia w piecu). Autor zgrabnie klei to z klimatem smutnego romantyzmu i bajkowym cudzysłowem. A jednak nie wszystko gra tutaj, jak należy. Kuleje dramaturgia – Profesor i Eric to postaci strasznie płaskie i w zasadzie nieistotne. Ich losy, na które pozostajemy obojętni, służą jedynie za pretekst do wysłania widza w podróż po świecie rollinowskiej fantazji. Sam reżyser chętniej zresztą przygląda się innym postaciom, które są zdecydowanie ciekawsze, ale które nigdy nie stają się pierwszoplanowymi. Wizualnie teoretycznie film wygląda naprawdę ładnie, aż przypominają się cudowne dokonania twórcy z lat 70., choć zarazem nierzadko brakuje tu tak podstawowych elementów, jak ujęcia informacyjne czy łączące kolejne sceny. Przez to bywa to formalnie dosyć niezgrabne. Powodem tychże niedoróbek zdają się być nieustanne problemy zdrowotne Rollina. Tak jak już podczas tworzenia Dwóch osieroconych wampirzyc, tak i tutaj produkcja filmu minęła mu pod znakiem dializy nerek, na którą musiał się wybierać co drugi dzień do szpitala. Co oznaczało, że co drugi dzień zdjęciowy po kilku godzinach kręcenia filmu musiał przerywać, aby jechać na zabieg, a następnie wracał i kręcił dalej. I tak w kółko. Imponujące poświęcenie, choć zarazem niemal samobójcza mordęga.
2007 – The Night of the Clocks – Karolina Graczyk
Częściowo sfinansowana z crowdfundingu Noc zegarów miała być finalną produkcją Rollina, na tym etapie życia zmożonego postępującą chorobą nowotworową. Choć ostatecznie filmografię reżysera domyka Maska Meduzy, już w jej poprzedniku na pierwszy plan wysuwa się chęć podsumowania własnej kariery. The Night of the Clocks to surrealistyczny dryf przez wspomnienia, poetycko obchodzący nieuchronność śmierci. Główna bohaterka, Isabelle (w tej roli aktorka porno o pseudonimie Ovidie), wyprawia się w nostalgiczną podróż ścieżkami zmarłego kuzyna Michela Jeana. Błąkając się po przestrzeniach z pogranicza realności, co rusz napotyka postacie i przedmioty wyjęte z poprzednich dokonań samego Rollina. Kamera przesuwa wzrokiem po plakatach jego ulubionych filmów, ukochanych obrazach autorstwa Clovisa Trouille’a, fotosach z nigdy niedokończonego L’Itinéraire marin, wreszcie książkowych inspiracjach (jak i jego własnych powieściach). W autotematyczną narrację dodatkowo wkomponowano fragmenty scen wyciętych z innych produkcji Francuza, począwszy od debiutanckiego The Rape of the Vampire. Melancholię wzmaga obecność charakterystycznych twarzy, tutaj draśniętych zębem czasu; przez ekran przewija się choćby Jean-Loup Philippe (główny bohater Ust we krwi), Dominique (wampirzyca z The Shiver of the Vampires) czy Françoise Blanchard (niezapomniana w La Morte vivante). Znaczącą rolę dostaje Natalie Perry, staruszka z The Iron Rose, tu zaangażowana w hipnotyzujące sceny, które rozwijają motyw starego zegara jako portalu do innych światów. To jednak nie tyle monotonna przebieżka przez filmografię reżysera, co film z własnym stylem wizualnym; trochę klasyczny Rollin, ekspresyjny i marzycielski, zarazem jak nigdy wcześniej skupiony na sennym celebrowaniu detali – figurek, skamielin, memorabiliów. Zrobienie ze swojego alter ego nieobecnej, lecz wpływowej persony, wokół której orbitują bohaterki, było dość ryzykownym zabiegiem. W kontekście całej filmografii trudno jednak posądzać Rollina o seksizm czy megalomanię. The Night of the Clocks jest filmem, w którym reżyser żegna się z wyboistą karierą, z masą czułości przyglądając się wytworom własnej wyobraźni. Trzy lata przed śmiercią wpisuje samego siebie w swój fantastyczny świat, i to z właściwą mu manierą – jako owiany tajemnicą czarodziej, opowiadacz obrazów.
2010 – The Mask of Medusa – Marcin Mess
Z minimalnym budżetem w wysokości 150.000 euro i – pierwszy raz w karierze filmowca – z użyciem kamery cyfrowej, film stanowi luźną wariację na temat greckiego mitu o Meduzie i jej siostrach, a jego produkcja sprawiła, że kariera Francuza zatoczyła koło. Tak jak w debiutanckim The Rape of the Vampire, tak i tutaj mowa bowiem o obrazie bardzo teatralnym, którego fabuła podzielona została na dwa, luźno powiązane ze sobą, akty. I tak jak w debiucie, jedne fragmenty The Mask of Medusa potrafią zmęczyć, podczas gdy inne hipnotyzują. Tytułowa Gorgona przedstawiona jest jako pojawiająca się we współczesnym Paryżu staruszka (zagrała ją żona reżysera Simone Rollin), która cierpiąc na amnezję włóczy się przed siebie. W ten sposób trafia do teatru Grand Guignol, na którego deskach jego dozorca wspomina stare, lepsze czasy. Mężczyzna rozpoznaje ją i informuje o jej tożsamości; Meduza decyduje się skonfrontować ze swoimi siostrami żyjącymi teraz, jak się okazuje, w piwnicy tegoż przybytku… Od strony wizualnej (tak cyfrowe zdjęcia, jak i scenografia czy efekty, vide wężowe włosy Gorgony) film prezentuje się bardzo skromnie, lecz potrafi zaciekawić niezwykłymi postaciami i zauroczyć krzyżówką enigmy i nostalgii. Gorzej, kiedy reżyser zaczyna w pewnym momencie celować w wielki poetycki monolog swojej bohaterki. Co ciekawe, pierwotna wersja filmu trwała ledwie 50 minut i kończyła się na historii Meduzy, z ostatnią sceną prezentującą samego Rollina zakopującego jej odciętą głowę, co można odczytywać symbolicznie w kontekście jego zbliżającej się śmierci. Umierający na raka filmowiec nie był jednak do końca zadowolony i postanowił szybko dokręcić 20-minutowy akt drugi, tym razem skupiający się na postaci ponętnej Stheno, żywiącej się ludzkimi szczątkami w podziemiach cmentarza. Reżyser nie byłby sobą, gdyby nie pokazał nam chociaż odrobiny golizny (oraz gdyby nie nawiązał do swoich wcześniejszych dokonań, tj. Dwóch osieroconych wampirzyc i Narzeczonej Drakuli), lecz tym razem więcej u niego widoków makabry. Tradycyjnie jednak, mamy do czynienia z obrazem tylko horror-podobnym, bo biorącym elementy kina grozy po to, aby ulepić z nich autorską, liryczną wizję. Potencjalny strach zastąpiony więc zostaje rollinowską opowieścią o opowiadaniu opowieści, zadumą nad życiem i wspomnieniami, wreszcie świadomie naiwnym marzeniem o przyszłości, która nie nadejdzie. Oto Rollin czule żegnający się ze swoimi postaciami i widownią. „Osoba znika, pozostaje wspomnienie.”
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis