Sexploitation, mon amour

Szanowne! Szanowni! Walentynki! Łączmy się w pary, kochajmy się! I czytajmy pulp-kulturową Kinomisję, na łamach której dzisiaj publikacja piętnastego, oczywiście okolicznościowego, odcinka cyklu Mon amour. Skupiamy się w nim na z reguły plugawym nurcie kina grindhouse’owego znanym jako sexploitation, które, wbrew ewentualnym pozorom, do zaoferowania ma sporo wcale odmiennych tytułów. W związku z tym opisujemy jego reprezentantów z różnych zakątków świata, od Włoch i Francji, przez USA i Kanadę, po Japonię, prezentując rzeczy oferujące jego rozmaite oblicza i odmiany, od tych jeszcze komediowych, przez horrorowe, po mocno kontrowersyjne nazisploitation, nunsploitaion, women-in-prison i wreszcie pinky violence oraz roman porno. Z jednej strony mnóstwo tu seksizmu i przemocy (ostrzegamy!), ale z drugiej, tak dla równowagi (powiedzmy), nie mogło zabraknąć „feminizmu” Russa Meyera i Doris Wishman. Za przegląd nurtu, prężnie rozwijającego się w latach 60., święcącego triumfy w latach 70., a całkiem wypartego przez pornografię w latach 80., zabrało się siedem osób – w tym trójka gości: Caligula z La Fin Absolue du Monde oraz Kuba Haczek i Simply z The Blog That Screamed – które ze zwyrolskimi uśmiechami wybrały sobie lubiane przez siebie tytuły do niniejszej polecanki. Łącznie przerobiliśmy piętnaście filmów i gwarantujemy, że jeśli jeden z nich doprowadzi Cię do zawału serca, to drugi przytuli, pociuma i poklepie po plecach (a potem tyłku). Zapraszamy do lektury, zachęcamy do seansów!

PS. A główne zdjęcie zdobiące niniejszy wpis to fragment plakatu do filmu Amazon Jail (reż. Oswald de Oliveira, 1982). Jakby kto pytał!


1959 – The Immoral Mr. Teas (reż. Russ Meyer) – Marcin Mess

Skandaliczny debiut mistrza amerykańskiego exploitation. Jego realizacja była częściowo nielegalna, a premiera, mająca miejsce w jedynym kinie, którego szefostwo nie bało się reakcji władz, została po 20 minutach seansu przerwana wjazdem policji. To zaś zaowocowało rokiem dystrybucyjnej wegetacji filmu. Ale cóż takiego strasznego Meyer tam zaprezentował? A no nic, jednakże to niegroźne z naszej perspektywy „nic” to w oczach konserwatywnej Ameryki lat 50. niemalże ekwiwalent wizyty w piekle. Zarysujmy więc kontekst. Otóż wcześniejsze kino eksploatacji kusiło publikę krzykliwymi plakatami i tytułami, w rzeczywistości nie ukazując zbyt wiele golizny, natomiast samą tematykę seksu ujmowało śmiertelnie poważnie (aby nie mieć kłopotów, twórcy stawiali na edukacyjny charakter filmów oraz umoralnianie widzów). Tymczasem Meyer zaprezentował bardzo śmiały list miłosny do kobiecego ciała. Stworzył cokolwiek trywialną, ale bardzo sympatyczną, pomysłową formalnie i gatunkowo mieszankę niemego slapsticku (żadnych dialogów czy dźwięków otoczenia, dużo absurdalnego bądź po prostu kretyńskiego humoru), pastiszu kroniki filmowej (wszechobecny narrator satyrycznie podkreślający, że oto widzimy losy typowego człowieka współczesnego), elementów surrealizmu (o tym za chwilę) oraz czystej wody erotyki (kamera, jak zahipnotyzowana, wprost nie może się oderwać od kolejnych wielkich biustów). Głównym bohaterem jest nieśmiały, pocieszny szaraczek, który bawi się w podglądactwo. Od momentu, kiedy dentysta usypia go na czas zabiegu, co przynosi pewien pięknie groteskowy sen o wyrywaniu gigantycznego zęba i desperackim ukrywaniu erekcji przed nagą asystentką stomatologiczną, granica między rzeczywistością a jego fantazjami (dosyć grzecznymi, bo polegającymi tylko na rozbieraniu wzrokiem przedstawicielek płci pięknej) ulega całkowitemu zatarciu i teraz co rusz znajduje się w towarzystwie jakiejś gołej damy. Tyle że odczuwając przez to wyrzuty sumienia, pan Teas nie zwraca jednak na te piękności większej uwagi… przynajmniej do chwili, kiedy na kozetce u ponętnej pani psycholog nie zaczyna wreszcie akceptować swojego hobby, a my otrzymujemy tym samym jedną wielką pochwałę voyeuryzmu i erotomanii w ogóle! Jak na ówczesne standardy mamy więc film idący całkowicie pod prąd. Tak właśnie narodził się podgatunek nudie cutie, a wraz z nim sexploitation sensu stricto. I kiedy po roku od nieudanej premiery udało się przekupić radę cenzorów w Seattle, to po tygodniu regularnej dystrybucji kinowej Meyer zarobił tyle, że kupił sobie nowiutkiego Cadillaca.


1965 – Faster, Pussycat! Kill! Kill! (reż. Russ Meyer) – Marta Płaza

Wielkie biusty, bezpruderyjne kobiety, wdzięczny klimat seksualnej swobody. Tak w dużym skrócie można opisać bez mała całą twórczość Russa Meyera – prawdziwej ikony kina seksploatacji. Jego najbardziej dziś ceniony film Szybciej, koteczku! Zabij! Zabij!, który w porównaniu z większością pozostałych dokonań zaskakuje pruderyjnością, jest niejako zapowiedzią mającej dopiero nadejść epoki obyczajowego wyzwolenia. Panie, mimo że chętnie pokazują tu swoje wdzięki, to jednak do końca pozostają ubrane. Tym razem reżyser zdaje się kłaść nacisk na wyeksponowanie kobiecej siły, nie cielesności. Sam film jest więc nie tylko rajem dla męskiej części widowni, ale i prawdziwą pochwałą kobiecości oraz, paradoksalnie, zapewne jednym z najbardziej feministycznych obrazów w historii. Reżyser skonfrontował tutaj dwa oblicza kobiecości – tej reprezentowanej przez skromną i cichą Lindę, oraz tej, którą ucieleśniają trzy twarde, pewne siebie i swojej fizyczności, tancerki go-go. Duch konserwatyzmu i patriarchalnego spojrzenia na płeć piękną dostaje tu z buta od seksownych, silnych i bezczelnych babek, które wiedzą czego chcą i radzą sobie z mężczyznami bez mrugnięcia okiem. Mimo feministycznego wydźwięku i szczytnych założeń, Szybciej, koteczku! to wciąż przede wszystkim znakomita zabawa w duchu (s)eksploatacji. Szybkie samochody, dynamiczny montaż oraz bójki, w których prym wiodły kobiety, stworzyły kult tego filmu, zapisując go na stałe w pamięci kinomanów spragnionych odrobiny szalonej rozrywki. Początkowo jednak film spotkał się z dość kiepskim przyjęciem. Co ciekawe, to właśnie dzięki tej pruderyjności, na którą pierwotnie narzekało wielu widzów, Meyer był w stanie zaangażować do pracy niezapomnianą Turę Satanę. Kobieta, choć zarabiała na życie jako striptizerka, przed kamerą nie zamierzała się rozbierać. Mimo wszystko, jej występ to największa ozdoba filmu Meyera, nie bez powodu nazwanego przez Johna Watersa „Eisensteinem kina erotycznego”.


1974 – Double Agent 73 oraz Deadly Weapons (reż. Doris Wishman) – Marcin Mess

Doris Wishman była jedyną reżyserką w historii tego obskurnego nurtu, dzięki czemu zyskała miano „królowej sexploitation„. Swój specyficzny styl oparła o pewną wywrotowość (swoista feminizacja konwencji poprzez stawianie na kobiecy punkt widzenia i, o ile się nie mylę, regularne unikanie podniecania widza) oraz „awangardowy” montaż dosyć osobliwych zdjęć (częste ujęcia stóp, niekoniecznie sensowne obserwacje przedmiotów z otoczenia postaci). Jednakże kluczową cechą jej tyleż kreatywnej, co taniej i niechlujnej twórczości jest to, że często nie bardzo wiadomo, co dokładnie jest w niej rezultatem celowych działań autorki, a co owocem nieudolności czy nazbyt skromnego budżetu. Tak też jest z jej luźną dylogią składającą się z cudownie idiotycznych, realizowanych niemal jednocześnie Double Agent 73 i Deadly Weapons. Ich gwiazdą jest Liliana Wilczkowska, polska Żydówka, która w USA zmieniła nazwisko na Chesty Morgan (a do Deadly Weapons przybrała pseudonim Zsa Zsa) i która nie posiadała jakiegokolwiek talentu aktorskiego, ale, po pierwsze, na planach tychże filmów nikt go nie posiadał, a po drugie – jej przepustką do sukcesu miał być jej gargantuiczny biust. Oczekiwanego powodzenia się co prawda nie doczekała, jednak kino grindhouse’owe otrzymało jedne z najciekawszych kuriozów w swojej historii. Mniej bawiące mnie Double Agent 73 to pastisz kina szpiegowskiego, gdzie Liliana gra tajną agentkę na tropie tajemniczego narkotykowego bossa. Aby go dopaść, musi najpierw pokonać (a zwykle najpierw uwieść) jego ludzi, których facjaty, podług rozkazu szefa, powinna dokładnie sfotografować. A jak to zrobić w trakcie randki lub śmiertelnego pojedynku? A no z pomocą miniaturowego aparatu fotograficznego wszytego w jedną z piersi, którą należy podnieść, aby go uruchomić. Mało? To dodajmy, że jedna ze scen akcji to prezentowana w zwolnionym tempie bójka, w której agentka bije przeciwnika swoim potężnym biustem! Deadly Weapons to z kolei pastisz kryminału, gdzie Polka wcieliła się w postać wrażliwej mścicielki polującej na morderców swojego chłopaka. Co robi, aby ich odnaleźć? Oczywiście, zostaje striptizerką. I zgadnijcie czym ich potem zabija. Dodajmy, że Wishman, być może starając się zneutralizować szczątkowość scenariusza, poszła tutaj w iście kosmiczne przegięcie, dzięki czemu banan praktycznie nie schodzi z gęby podczas seansu (dość powiedzieć, że wspomniani mordercy – jeden z wielkim, ewidentnie sztucznym wąsem, a drugi z opaską na oku – wyglądają jak żywcem wyjęci z kultowego Sabotage Beastie Boysów). Liczących na lubieżne widoki muszę przy tym ostrzec, że choć reżyserka wykorzystuje byle pretekst, by przyjrzeć się cyckom Liliany, w obu filmach golizny nie ma jakoś szczególnie dużo, a seks to ledwie margines. Ale jest za to mnóstwo niskogatunkowego kiczu i tandety, które sympatyków najgłupszej śmiecio-pulpy zaprowadzą do samego raju.


1975 – Elza – Wilczyca z SS (reż. Don Edmonds) – Caligula

Choć przez lata nazisploitation było domeną włoskiej kinematografii śmieciowej, paradoksalnie najbardziej znanym przedstawicielem podgatunku pozostaje obraz nakręcony w mroźnej, acz sielskiej Kanadzie. Historia inspirowanej postacią niesławnej „suki z Buchenwaldu”, komendantki obozu koncentracyjnego Ilse Koch, zawiera w sobie wszystkie klasyczne punkty programowe, którymi nazistowska eksploatacja wkupywała się w łaski miłośników celuloidowego sleazu w latach 70. Są więc tortury, obfite biusty i wszechobecne swastyki. Hitlerowski obóz okazuje się być miejscem, w którym rządzi niepohamowana chuć. Elza nakłania więźniów do spółkowania z nią, by następnie poddawać swych kochanków kastracji. Nawet na tę sadystyczną ladacznicę da się jednak zagiąć parol. Amerykański jeniec posiada bowiem niezwykłą „supermoc”: może bez końca powstrzymywać się od szczytowania. Wydekoltowana wilczyca SS mięknie w jego ramionach, co bynajmniej nie powstrzymuje jej przed katowaniem kolejnych bezbronnych więźniarek. Tony bezsensownej przemocy twórcy usprawiedliwiają już na wstępie, zaznaczając, że cała opowieść przedstawiana jest nam „ku przestrodze”. My ani przez moment im nie wierzymy, co nie zmienia faktu, że jeśli chodzi o ten konkretny rodzaj rozrywki, film Edmondsa to pozycja z półki „as good as it gets„. Dyanne Thorne tworzy prawdziwie ikoniczną kreację w roli tytułowej: królowa exploitation wprost ocieka wyuzdaną seksualnością, która w zestawieniu ze skórzanym pejczem i symboliką III Rzeszy daje iście piorunujący efekt. Macie prawo być zniesmaczeni, macie prawo dawać wyraz swemu oburzeniu, możecie kopać, gryźć i kląć, nie możecie jednak Elzie odmówić, bo taka opcja nie figuruje w regulaminie jej obozu. Ordnung muss sein!


1976 – Watcher in the Attic (reż. Noboru Tanaka) – Mateusz R. Orzech

W latach 70. kultowe japońskie studio Nikkatsu uciekając przed finansowymi kłopotami skupiło się na realizacji produkcji oznaczonych marką roman porno, gdzie soft-core’owe wizje mieszały się z najróżniejszymi pomysłami twórców, przechodząc przez dramaty, dreszczowce, komedie czy kino wojenne oraz nierzadko obficie polewając wszystkie te gatunki pikantnym sosem ugotowanym z BDSM. Jedną z najciekawszych propozycji studia z tego okresu jest wpisująca się w estetykę ero-guro-nansensu (erotic qrotesque nonsense) adaptacja prozy słynnego Edogawy Ranpo, którą wyreżyserował uzdolniony i istotny dla japońskiego kina eksploatacji Noboru Tanaka. Watcher in the Attic – suto zakrapiany stosownie groteskowymi scenami sadystycznego seksu – rozgrywa się w latach 20. w domu, którego pokoje są wynajmowane przez miłośników specyficznych seksualnych atrakcji. Szpieguje ich właściciel, w którym narasta coraz bardziej niebezpieczne pragnienie bliższego kontaktu z obserwowanymi. Na wskroś voyeurystyczny film Tanaki to jednak nie tylko katalog fetyszów, to również dopracowany audiowizualnie i ukrywający się w szkielecie kryminału obraz scalający najlepsze cechy japońskiego kina erotycznego, przedstawiając je w tak luźnej fabule, że oglądanie produkcji bardziej przypomina błądzenie w szalonym śnie niż oglądanie erotyku. To pełen pięknych kadrów, surrealnej atmosfery oraz świetnych kreacji aktorskich (m.in. Junko Miyashita i Renji Ishibashi) film, który kończy się jednym z najbardziej zaskakujących finałów, jakie gościły nie tylko w produkcjach erotycznych.


1976 – Up! (reż. Russ Meyer) – Marta Płaza

Cudownie frywolny i kampowy, a miejscami podlany surrealizmem, miks przeróżnych gatunków, od soft-pornosa, przez slapstickową komedię, po kryminał i brutalną makabreskę, wśród swoich atrakcji mający m.in. sadomasochistyczne seanse w średniowiecznym zamku. Dla każdego coś miłego! Meyer tym filmem wraca do współpracy z Rogerem Ebertem, który już sześć lat wcześniej napisał dla niego scenariusz do równie znakomitego Poza doliną lalek (1970). Tym razem sławny krytyk był „jedynie” współautorem skryptu, który do spółki z samym reżyserem naszpikował mnóstwem zwariowanych zwrotów akcji. Historia rozpoczyna się w momencie zabójstwa niejakiego Adolfa Schwartza (przypominającego do złudzenia innego słynnego Adolfa). Mężczyzna, będący wcześniej seksualnie zaspokojony podczas sadomasochistycznego spotkania, ginie pożarty przez krwiożerczą piranię, którą do jego wanny wpuszcza zamaskowany morderca. Kim jest zabójca? Jakie są jego motywy? W momencie, gdy do miasta przybywa biuściasta i wyzwolona Margo Winchester, te kwestie zdają się już nikogo nie interesować. A już na pewno nie lokalnych mężczyzn, którzy wyjątkowo chętnie zabiegają o kontakty z urodziwą nieznajomą. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że tak naprawdę nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Kiedy sprawy zaczynają się już za bardzo komplikować, reżyser do pomocy „angażuje” jednoosobowy kobiecy (oraz oczywiście roznegliżowany) grecki chór, którego celem jest wyjaśnienie wszelkich fabularnych zawiłości. Up! to kwintesencja twórczości Meyera. Zwariowana hybryda, w której humor miesza się z klimatem kina gore, przy czym i tak najważniejsza pozostaje seksualność. Up! to jednak nie tylko odjechana zabawa z porno w tle, ale i świetne, bardzo plastyczne zdjęcia oraz pomysłowy montaż, celebrujący uroki ludzkiego ciała w każdy możliwy sposób. Russ Meyer jak mało kto potrafił oswajać w kinie ciało, seks i niczym nieskrępowaną swobodę obyczajów.


1977 – Emanuelle i ostatni kanibale (reż. Joe D’Amato) – Oskar Dziki

Czy Bitto Albertini w trakcie powoływania do życia Czarnej Emanuelle (1975), będącej spin-offem słynnego francuskiego erotyka Emmanuelle (1974), był świadom tego, w jaki pokrętny i fascynujący sposób jego obraz przeobrazi się w szalony cykl? Przygody ponętnej Laury Gemser w tytułowej roli reporterki, która z pomocą wrodzonego wdzięku potrafi wyjść z każdej, nawet najgorszej sytuacji, są bowiem niczym innym, jak wariacją na temat opowieści o Agencie 007. Podobnie jak James Bond, Emanuelle, pod pretekstem bycia światowej sławy dziennikarką, rzucana była w kolejnych filmach w przeróżne miejsca, od afrykańskich plantacji po więzienie dla kobiet o zaostrzonym rygorze. Kiedy w połowie lat 70-tych Włochy zachłysnęły się kanibalistycznym kinem z pogranicza transgresji, pewnym było, że czujna piękność pokieruje swe kroki właśnie w głąb amazońskiej dżungli. Na trop ten naprowadzi ją osobliwa pacjentka zakładu psychiatrycznego przejawiająca skłonności kanibalistyczne – dziewczyna wgryza się w pierś jednej z pielęgniarek już w 3. minucie filmu! Emanuelle nie tracąc czasu rusza tropem rzekomo wymarłego plemienia okrutnych kanibali. Film przez większość czasu przekłada oczywiście nieestetycznie inscenizowaną erotykę nad będące znakiem rozpoznawczym nurtu sceny gore. Tutaj każda wymówka jest dobra, by znaleźć chwilę na miłosne uniesienia. Czy to pożegnanie z kolegą w biały dzień nad brzegiem rzeki Hudson, a może odkrywanie lesbijskich wibracji z córką misjonarza pośrodku sadzawki pod bacznym okiem palącego marlboro szympansa, film Joe D’Amato ogląda się z milczącym zrozumieniem, że istnieje tylko po to, by pobudzić i bawić ówczesną widownie wszystkimi dostępnymi sposobami. Jednak po godzinie nasza włochata bohaterka wpada prosto w łapska wygłodniałych kanibali. Ten ironiczny niemal zwrot opływa potwornym gore i obrazami upodlonych, zakneblowanych kobiet, które zanim trafią na stół, zostaną brutalnie zgwałcone, a ich pochwy posłużą jako kanał wylotowy podczas procesu patroszenia… Emanuelle i ostatni kanibale ujmuje swą transcendentną mocą, na której czele stoi Laura Gemser w całej swej nagiej chwale, świadomie oddając ciało ku uciesze innych. Dokładnie tak, jak na przestrzeni lat przyjemność z niego czerpała widownia.


1978 – Killer Nun (reż. Giulio Berruti) – Kuba Haczek

Nunsploitation, jako jeden z podgatunków sexploitation, miał na celu ukazanie życia „za murami klasztoru” przez pryzmat perwersji, opętania i wyzwalania ukrytej seksualności, drzemiącej w pogrążonych w celibacie siostrzyczek i braci. Gatunek w swej pierwotnej postaci nie trwał długo, obejmując okres lat 1969-1974, choć należy przyznać, że to raczej umowne daty. Killer Nun to mieszanka gatunkowa, nunsploit z ledwie kilkoma erotycznymi scenami, realizowany podług schematów giallo, polegających na odkryciu tożsamości mordercy. Siostra Gertruda, przekonująco zagrana przez Anitę Ekberg, to kobieta samotna, nimfomanka, a także coraz bardziej pogrążająca się w nałogu morfinistka, gotowa za kolejny zastrzyk popełnić najgorsze zbrodnie. Sama aktorka twierdziła, że ta rola była dla niej wielkim wyzwaniem – jej postać dominuje nad resztą towarzystwa, całkowicie zawłaszczając sobie film. Na gruncie kina sexploitation, Killer Nun to przede wszystkim więcej niż przyzwoity pod względem fabularnym i świetnie sfotografowany, zbudowany na częstych zbliżeniach, obraz ludzkiego upadku. Jeden z dwóch filmów Giulio Berrutiego, wcześniej scenarzysty i asystenta reżysera przy surrealistycznej Baba Yaga (a.k.a. Kiss Me Kill Me, 1973) Corrado Fariny. Coś z klimatu tego obrazu przeniknęło do Killer Nun, która momentami odchodzi w stronę psychodelicznej wizji, szczególnie w scenach ilustrujących przeżycia wewnętrzne Gertrudy. Podsumowując, erotyka w wersji softcore, lesbijskie ciągoty, wszystko jednak podlegające surowym prawom realistycznej intrygi. Na rozpoczęcie przygody z niegrzecznymi zakonnicami w sam raz.


1978 – To Be Twenty (reż. Fernando Di Leo) – Simply

Dwie urodziwe i  na potęgę wyluzowane pannice (Gloria Guida i Lilli Carati) docierają autostopem do Rzymu w poszukiwaniu uciech tego świata. Beztroskie i wyuzdane napawają się urokami młodości, prowokują burżujów, kradną żarcie w supermarketach, kupują fajki oferując w zamian pompino  i tak dalej. Trafiają na squat do podupadłej hippisowskiej komuny, pełnej zdumiewających ludzkich okazów. Niestety najprzystojniejszy z nich (Ray Lovelock), dla którego gotowe są natychmiast rozłożyć nogi na za piętnaście trzecia, jest non stop ućpany jak wór (zatem u niego przez  cały czas jest w pół do szóstej), a reszta to same nieuleczalne przypadki freakozy, bądź zapuszczone, stare pryki. Zawiedzione przygodnym seksem z jakimiś mało wyrafinowanymi chłoptasiami robią sobie dobrze same. Dla podtrzymania budżetu komuny zaczną sprzedawać encyklopedie jako akwizytorki, lecz wkrótce policja robi kipisz na squacie i całe towarzystwo ląduje na psiarni (przesłuchanie jogina w permanentnym, mentalnym lotosie przez wkurwionych gliniarzy – bezcenne!). Scen seksu nie ma tu może zbyt wiele, jednak samo natężenie erotyzmu, tak czystego i witalnego jaki rozpiera bohaterki, wręcz demoluje ekran. Ta lekka i frywolna komedia kryje jednak w zanadrzu prawdziwe pierdolnięcie, a mianowicie scenę finałową, kiedy obie dziewczyny zostają bestialsko zmasakrowane przez bandę  przypadkowych typów. Zupełnie bez powodu, na zimno, nawet bez seksualnego wykorzystania! Zmiana tonacji jest tak szokująca (nie napiszę, co im zrobili), że trudno mi to w ogóle z czymkolwiek w kinie porównać; dosłownie poczułem, jakby coś we mnie umarło. W swoim czasie film tak zbulwersował widownię, że wskutek publicznych protestów cały ten finał wycięto (pełna wersja ukazała się dopiero w wydaniu DVD). Fernando Di Leo, który wcześniej nie raz dał się poznać jako pierwszy specjalista od brutalnego i plującego na kompromisy kina poliziottesco oraz scenarzysta agresywnych spaghetti westernów, tym razem przelicytował sam siebie, ustanawiając rekord świata reżyserskiego sadyzmu. Mieć dwadzieścia lat to druzgocące requiem dla idealizmu ery Flower Power, której przeżytkom tak marny los zapisano w gwiazdach „dekady ołowiu”. Jedyne, na co po takim seansie przychodzi ochota, to przeorać się drucianą szczotką.


1979 – Fascination (reż. Jean Rollin) – Kuba Haczek

Nie mogło w niniejszej seks-polecance zabraknąć reżysera, który całe swoje życie poświęcił eksploatacji seksualności na przeróżne sposoby. Balansując niejednokrotnie na granicy kiczu, wcielał swoje perwersyjne pomysły w życie poprzez realizację różnorakich filmów, począwszy od wampirycznych erotyków z początku kariery, poprzez krwawe horrory gore, aż po proste filmy pornograficzne. Najważniejszym dziełem Jeana Rollina pozostaje Fascination, dedykowany zajmującemu się odcieniami erotyki w sztuce francuskiemu czasopismu o tej samej nazwie. Nakręcony w starym pałacu, zbudowanym dla bogaczy szukających seksualnej lewizny, miał początkowo być filmem porno. Rollin po przeczytaniu opowiadania swego krajana Jeana Lorraina pt. Un Verre de Sang (Szklanka krwi), w którym powracała legenda o piciu krwi w zdrowotnych celach, zdecydował się jednak na nakręcenie stylowego, romantycznego erotyka. Nie brakuje w nim nagich scen, w których króluje muza reżysera, była gwiazda porno, Brigitte Lahaie, tutaj jako jedna z dwóch vampyros lesbos, pilnujących tajemnic pałacu. Nie ma jednak w nich dosłowności, Rollin ograniczył się do ukazania swej gwiazdy w kilku seksualnych pozycjach, nie wchodząc zbyt często w sceny full frontal. Powstał jeden z najpiękniejszych w kinowej eksploatacji XX-ego wieku obrazów, pełen erotycznie wysmakowanych scen, podrasowanych użyciem kolorowych filtrów, które są bardziej luźnym ciągiem skojarzeń, niż fabułą. Dekadencki, pełen melancholii film Rollina to dzieło, w którym logika ustępuje miejsca na rzecz oniryczności świata przedstawionego. Fascination miał stać się wielkim wejściem Rollina na francuskie ekrany – szykowano premierę w dwunastu kinach, przygotowano odpowiednią ilość kopii oraz materiały dla prasy, dystrybucją zajęła się Union Générale Cinématographique, jeden z największych operatorów we Francji. Niestety, na tydzień przed premierą obrazu, jeden z dyrektorów UGC, na skutek kłótni z producentem, doprowadził do odwołania premiery, co przełożyło się na jego całkowitą klapę. To jednocześnie pożegnanie reżysera z erotycznym kinem wampirycznym na wiele lat i podsumowanie dotychczasowej kariery; w następnych latach skupi się na filmach gore i porno, kręconych głównie po to, by zniwelować długi. O ile jednak w krwawych jatkach zobaczymy jeszcze resztki wigoru autora, to pornosy będą już totalnie sflaczałe.


1980 – Erotic Nights of the Living Dead (reż. Joe D’Amato) – Simply

Ów rozsławiony sceną otwierania szampana poprzez zassanie korka waginą wesoły film powstał w plenerach Dominikany, gdzie ta sama ekipa nakręciła równolegle bliźniaczy Porno Holocaust. Mistrz D’Amato od początku rzuca publiczność na głęboką wodę, zaczynając z rozmachem i zdecydowanie hard. Architekt przestrzeni John (Mark Shannon) bierze prysznic z dwiema młódkami, by dalej kontynuować dolce vita w swoim pokoju hotelowym. Najpierw wylizuje obydwie namiętnie i w bardzo bliskich planach, potem dziewczyny dzielą się nim oralnie (jedna robi faję, druga pieści ustami wór), a facet leżąc na wznak zarzuca jedną na siebie, nadziewając na zniecierpliwioną pytę. Po chwili ruchania druga nie wytrzymuje, wyciąga chuja z waginy i zaczyna go ssać z uporem 2000 maniaków. Następuje szybki spust, a panna wkłada zwiędłego zaganiacza z powrotem do pochwy koleżanki. Wkrótce John zalicza jeszcze zblazowaną nimfomankę Fionę (Dirce Funari) i oboje, wraz z właścicielem luksusowego jachtu Larrym (George Eastman), udają się na tajemniczą Wyspę Kota. O tym rzekomo bezludnym miejscu krąży moc złowrogich legend, lecz gardzący wiarą w gusła John  planuje zaprojektować tam kompleks turystyczny. Oczywiście cała eskapada  rychło pogrąża się w odmętach apetycznej golizny i seksu (w wydaniu softcore), wkrótce jednak sielankę zmąci seria niepokojących symptomów mających związek z rozrzuconym po dżungli, zmurszałym cmentarzyskiem tubylców. Łącznikiem między życiem a śmiercią zdaje się być napotkana tam Luna (Laura Gemser) – kobieta-miraż, egzystująca również pod postacią czarnego kota, która mięciutko gwałci Fionę na plaży, a podczas stosunku z Larrym (w morzu o księżycu!) dematerializuje się w chwili orgazmu. Gdy wreszcie zacznie się prawdziwy horror, będzie to jeden wielki festiwal sera: zombiaki wyglądają tu jak wycieczka roznegliżowanych beduinów, a efekty gore to jak dla mnie półtora oczka niżej od Zombie Holocaust (1980) Marino Girolamiego (choć scena odgryzienia fujary jest całkiem w porządku). Mocnym atutem jest szalenie zróżnicowany soundtrack Marcello Giombiniego, łączący plażowe easy listening, organowe toccaty, reggae i zrzynki z Fabio Frizziego. Ten przydługawy (111 minut w wersji uncut) szmatławiec, jak by nie patrzeć ma w sobie w bród obleśnego wdzięku i prawdziwej radości seksu; propozycja nie do odrzucenia na walentynkowe party we dwoje.


1980 – Escape from Hell (reż. Edoardo Mulargia) – Oskar Dziki

Edoardo Mulargia ma na swoim koncie wiele kultowych, cenionych przez fanów włoszczyzny produkcji – głównie spaghetti westernów prezentujących kolejne inkarnacje kultowej postaci Django, jak Cjamango (1967) czy W Django! (1971). Pod koniec kariery skręcił jednak mocno w stronę kina sexploitation, które w latach 80-tych było już do cna wypompowane przez włoskich reżyserów. Kiedy ci właśnie twórcy prześcigali się w ukazywaniu coraz to bardziej obrazoburczych sekwencji opartych na brutalności, Mulargia postawił na klasyczną, obskurną erotykę, której podstawą są pełne przemocy gwałty w wykonaniu naprawdę nieprzyjemnych ludzi. Całość osadził pośrodku parnej dżungli, gdzie grupa sadystycznych strażników więziennych sprawuje pieczę nad osadzonymi w obozie pracy skazańcami. Cały segment rozgrywający się za kolczastym drutem to pełnej krwi erotyk, w którym napalone więźniarki oddają się przyjemnościom zarówno między sobą, jak i z obozowym personelem. Gdzieś na boku, przy pomocy miejscowego lekarza-alkoholika (Anthony Steffen), grupa kobiet planuje ucieczkę spod bestialskich łap naczelnika. Gdy poczują wreszcie słodki smak wolności, film zmienia się produkcję spod znaku „polowanie na człowieka”. Za zbiegłymi kobietami rusza bowiem nagonka, uzbrojeni w karabiny myśliwskie faceci mają zaplanowany imponujący system kar dla nieposłusznych więźniów, wliczając w to karmienie „żywym prowiantem” gigantycznego węża! Choć przez cały seans towarzyszy nam dominujące uczucie obcowania z kinem klasy C, Escape from Hell wciąż potrafi przemycić gdzieś te szczere pokłady gatunkowej frajdy. Postacie jak i wydarzenia są odpowiednio dynamicznie rozpisane, efekty gore, choć chałupnicze, należycie wpisują się w obskurną estetykę filmu, a jedyną utrudniającą odbiór cechą jest zbyt poważne podejście do brutalności skutkujące niepokojącym spojrzeniem w głąb psychiki reżysera. Za filmem stoi również fakt, że po latach legendarna wytwórnia złego kina, Troma, wydała ten nieprzyzwoity relikt przeszłości na DVD!


1980 – Sex Hunter (reż. Toshiharu Ikeda) – Caligula

Produkowane seryjnie przez wytwórnię Nikkatsu filmy z gatunku roman porno były nowego rodzaju jakością w kinie pinku-eiga. Choć studio kręciło około trzech produkcji tego typu na miesiąc, wszystkie zachowywały wysoki standard wykonania, łącząc wysoki, jak na (soft)pornograficzne normy, budżet z wysmakowaną formą. Idealną ilustracją tego zjawiska jest dramat/thriller erotyczny Sex Hunter. Jego bohaterką jest młoda, niewinna baletnica Miki (Ayako Ôta), która trafia w szpony sfiksowanej na punkcie seksu właścicielki prywatnej „szkoły baletu”. Przybytek okazuje się być prawdziwą jaskinią rozpusty, której mieszkanki całe dnie oddają się grzesznym przyjemnościom. Po tym, jak Miki zostaje pozbawiona dziewictwa przez okrutnego dozorcę, jest trzymana w zamknięciu, poniżana, gwałcona. Trwa to tak długo, aż dziewczyna przemieni się w spragnioną rozkoszy nimfomankę. I wtedy na scenę wkracza nie widziany od lat ukochany. Tragedia wisi w powietrzu… W ramach jednego tytułu dostajemy w zasadzie wszystko, czego dusza zapragnie: bondage, S&M, kazirodztwo, seks międzyrasowy, pissing, voyeuryzm, akcje grupowe. Spora ilość atrakcji, jak na seans trwający godzinę z drobnym okładem. I choć zarys fabuły zwiastuje ponury festiwal bestialstwa i mizoginii, Sex Hunter okazuje się być całkiem przystępne i… seksowne. Wszystkie parafilie i przypadki wykorzystywania podane zostały z wystarczającą dawką smaku, aby zadawać sobie pytanie: to jeszcze sztuka, czy już ordynarna pornografia? Strona wizualna dzieła to wartość sama w sobie, z konsekwentnie stosowaną paletą barw i zmysłowymi ujęciami pokrytych potem ciał w ekstazie. Wisienką na torcie jest zaś wpędzająca widza w zmieszanie, nie mająca sobie równych, scena ze sznurem i… wiadrem zmrożonych butelek Coca-Coli. Lepszej reklamy napoju amerykański koncern nigdy nie byłby w stanie sam sobie zagwarantować.


1981 – Zoom Up: The Beaver Book Girl (reż. Takeshi Kanno) – Mateusz R. Orzech

Zoom Up (zoom-up w Japonii znaczy „naoczny świadek”) to obejmująca 7 filmów seria powstająca w latach 1979-1986, produkowana przez Nikkatsu. Zauważając popyt na erotyczne propozycje oraz popularność elementów BDSM studio rozpoczęło w 1974 roku linię o wszystko mówiącej nazwie Best SM. Ta odniosła spory sukces, toteż Nikkatsu postanowiło (znacząco) podkręcić przemoc w swoich erotykach i wystartowało z kolejną linią: violent pink, gdzie najbardziej (nie)sławną produkcją pozostaje Rape! 13th Hour (1977). Po niemałej krytyce filmu studio uznało jednak, że posuwa się z pokazywanymi okrucieństwami za daleko i zmniejszyło intensywność swoich propozycji. Nie na długo: pierwszy film z serii Zoom Up (Zoom Up: Rape Site z 1979) był  pomyślany jako powrót do violent pink. A gdy produkcja odniosła sukces, postanowiono dodatkowo ruszyć z jej luźnymi sequelami. Beaver Book Girl rozpoczyna się sceną gwałtu młodej kobiety, po czym przenosi widzów w świat magazynów erotycznych. Protagonistą jest uznawany za jednego z mistrzów w swoim fachu, lecz cierpiący na impotencję, fotograf erotyczny, którego specjalizacją są „sporty wodne”. Jako że protagonistą jest osoba zajmująca się wykonywaniem zdjęć do fetyszystycznych magazynów, twórcy zabierają widza na oglądane od kuchni sesje zdjęciowe w obskurnej toalecie, mieszkaniu czy na łonie natury, gdzie modelki upuszczają z siebie spore ilości moczu, a fotograf robi zdjęcia tak, by czytelnik-fetyszysta danego magazynu mógł poczuć się podglądaczem podniecającego go/ją czynności fizjologicznej. Poza tym w filmie znajdziemy nieco bondage. Wiele scen prezentujących sposób funkcjonowania magazynu erotycznego jest zdecydowaną zaletą produkcji, i to nie tylko dla osób, które interesują się nurtem. Ponadto, dzięki temu zabiegowi Kanno nie tylko zawiera obligatoryjne dla roman porno sceny, lecz także wplata je w fabułę, tworząc z nich coś więcej aniżeli tylko erotyczną nadwyżkę. Film prezentuje także dwa połączone wątki: poradzenia sobie z dalszym życiem ofiary gwałtu oraz wyrzutów sumienia niegdysiejszego gwałciciela. W całości produkcja ta to z pewnością interesujący przykład kina roman porno, który mogę spokojnie polecić każdej osobie zainteresowanej nurtem.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*