Spag-West Mania: Vengeance (1968) + And God Said to Cain (1970)

Antonio Margheriti, dziś kojarzony głównie z powstałą na jego cześć, graną przez Eli Rotha postacią z Tarantinowskich Bękartów wojny (2009), był jednym z najciekawszych reżyserów włoskiego kina popularnego. Sięgał po rozmaite gatunki i podgatunki, a czasem też miksował ze sobą różne rodzaje filmu, aczkolwiek – mimo że nigdy nie doczekał się uznania na miarę Lucio Fulciego czy Mario Bavy, z którym podobno chętnie konkurował – zwykło się przyjmować, że wyżyny swojego talentu osiągnął w szeroko pojmowanym kinie grozy (od horroru gotyckiego przez giallo po film kanibalistyczny). Równie godny uwagi jest też jednak jego wkład w rozwój westernu. Nie, żeby na koncie miał utwory kanoniczne, ale słusznie bywa postrzegany jako jeden z bardziej interesujących twórców „opery przemocy”. Jego pierwszym dokonaniem w obrębie tegoż gatunku był Dynamite Joe (1967). Lekki i przebojowy, prezentujący przygody zabójczego elegancika o trickach przywodzących na myśl Jamesa Bonda, niejako zwiastował nadejście kultowych dla wielu fanów spag-westu przebojów Gianfranco Paroliniego i Giuliano Carnimeo o przygodach Sartany i Sabaty. Za to zdecydowanie nie wskazywał na to, że Margheriti – sięgając wkrótce po rozwiązania, które stosował wcześniej w swoich mniej czy bardziej onirycznych horrorach – stanie się wkrótce mistrzem westernu gotyckiego.

„Złoto, którego pragnę, pogrzebane jest w niebiosach.”

Głównym bohaterem Vengeance (Joko invoca Dio… e muori), pierwszego z jego dwóch filmów tego typu, jest małomówny bandyta Rocco Barret (Richard Harrison), który podczas mającego miejsce nocą napadu na bank został zdradzony przez jednego ze swoich wspólników, w rzeczywistości będącego członkiem konkurencyjnej bandy. Efektem tego przepadł cały łup, podczas napadu zginął demoniczny lider grupy bohatera – jawiący się jako istny geniusz zbrodni „Profesor” Mendoza (Claudio Camaso) – a już po napadzie życie stracił też jego bliski przyjaciel – młody i bezwzględnie mu lojalny Richie (Alberto Dell’Acqua). Celem Rocco jest zarówno dokonanie zemsty na bandzie odpowiedzialnej za śmierć jego towarzyszów, jak i odzyskanie łupu. Nie zna jednak nazwisk wszystkich swoich przeciwników, a jego śladami podążać będzie tajemniczy jeździec (Paolo Gozlino) będący agentem niesławnej Narodowej Agencji Detektywistycznej Pinkertona.

Choć sam opis fabuły nie wskazuje może jeszcze na rzecz niepokojącą i ponurą, już pierwsza scena stanowi celuloidowy ekwiwalent ciosu w łeb. Obserwujemy w niej ostatnie chwile z życia Richie’go, poniżanego i torturowanego przez pięciu otaczających go oprawców, którzy przywiązali jego kończyny do koni. Kiedy nie chce zdradzić miejsca pobytu poszukiwanego przez nich Rocco, zostaje dosłownie rozerwany na kawałki. Nie uświadczymy tu praktycznie żadnej krwi czy, tym bardziej, walających się po ziemi wyrwanych kończyn – to jeszcze nie ta epoka – ale i nie jest to potrzebne, aby wbić odbiorcę w fotel. Wystarczy, że obraz i dźwięk (głównie jęki zwijającego się z bólu i zaraz umierającego chłopaka) będą razem tworzyć odpowiednio sugestywny duet, przy okazji czyniący tę scenę jednym z najmocniejszych otwarć w historii western all’Italiana.

Scenariusz ma charakter epizodyczny i składa się z pięciu aktów. Ich kulminacjami są brutalne pojedynki bohatera (sytuującego się gdzieś między Człowiekiem Bez Imienia a Django) z poszukiwanymi przezeń zbrodniarzami (i, ewentualnie, ich ludźmi). Każdy z pojedynków jest zupełnie inny: od wariacji na temat polowania na ofiarę, przez barową bójkę, po cierpliwe oczekiwanie na wrogów w odpowiednio dobrym strategicznie miejscu. Po drodze zdarzają się i innego rodzaju atrakcje, jak romantyczny wątek powoli zakochującej się w bohaterze rudej piękności imieniem Rosita (Mariangela Giordano) oraz wspominana okazjonalnie przeszłość mściciela (największe wrażenie robi całkiem długa, cechująca się mocno pesymistyczną tonacją retrospekcja, która nieoczekiwanie przeobraża się w pełen suspensu miniaturowy heist movie).

Rocco, grany przez nierzadko imitującego manierę Clinta Eastwooda amerykańskiego aktora znanego głównie z występów w filmach peplum, z jednej strony jest postacią cierpliwą i lubiącą prowokacje, z drugiej raczej unikającą manipulacji i nazbyt długich podchodów. Co najważniejsze, jest to nieszczególnie sympatyczny bandyta, który jednak unika łamania prawa i dąży tylko do wymierzenia sprawiedliwości. Niemniej jednak na wielką – choć dla spaghetti westernu bardzo typową – ironię zakrawa fakt, że w pewnym momencie to właśnie on pełnić będzie funkcję szeryfa. W miasteczku rządzonym przemocą, w którym, jak mówi jedna z postaci, „jedynym miejscem, gdzie kręci się jeszcze jakiś biznes, jest cmentarz”, tylko wyjęty spod prawa antybohater stanąć będzie mógł na straży porządku. Wprawdzie samozwańczo i tylko dla własnych celów – aby, mając przez chwilę prawo po swojej stronie, łatwiej mu było uporać się z wrogiem – lecz jednak. Ale nie martwcie się, po wykonaniu roboty pogardliwie rzuci odznaką na ziemię, zaraz obok stosu trupów, i ruszy polować dalej.

Jednym z największych plusów Vengeance są zdjęcia Riccardo Pallottiniego. Wiele ujęć kręconych było z ręki, co nie tylko dodaje filmowi pewnego nerwu i zwiększa jego dynamikę, ale dało też operatorowi i reżyserowi całkiem duże pole do popisu w kwestii inscenizacji, ułatwiając też okazjonalną subiektywizację narracji (jedno z ciekawszych ujęć imituje spojrzenie bohatera: zbliża się on do swojej ofiary rzucając na nią coraz większy cień, tym samym jakby stając się westernową inkarnacją archetypu mordercy z kina grozy). Ponadto, nieczęsto spotykane w gatunku rozmaite kąty ustawienia kamery urozmaicają opowieść. Bohater bywa filmowany z dołu, wyglądając w danych momentach niczym posąg. W portretowaniu go nie brakuje jednak empatii, która jest głównie efektem wybranych, melancholijnych utworów kompozytora Carlo Saviny oraz wspomnianej wcześniej sekwencji retrospektywnej, po obejrzeniu której ciężko nie darzyć Rocco współczuciem. Wszak okazuje się wtedy postacią przepełnioną nie tylko gniewem, ale też – jak najbardziej uzasadnionym – smutkiem i żalem.

W tejże właśnie sekwencji pojawia się też kluczowy z elementów głęboko zakorzenionych w „opowieściach z dreszczykiem”. Jest nim zdecydowanie najciekawsza postać filmu, ukrywający się w nieczynnej kopalni lider nieistniejącej już bandy bohatera. Fantastycznie zagrany przez charyzmatycznego Claudio Camaso komiksowy „Profesor” Mendoza to osobnik tyleż inteligentny, co przerażający. Ubrany jest w cylinder godny grabarza, kamizelkę i pelerynę z miejsca przywodzące na myśl postaci z brytyjskich horrorów kultowej wytwórni Hammer, a jego twarz pokrywa duża ilość pudru, co sprawia, że wygląda nieludzko. Zresztą pewne wydarzenia wyraźnie sugerują, że człowiekiem wcale nie jest, co czyni go przeciwieństwem czarnego charakteru ze znakomitego pierwszego horroru Margheritiego, The Virgin of Nuremberg (1963). Tam bowiem żądny mordu upiór nagle okazywał się zagubionym, zniszczonym przez innych człowiekiem. Wielka szkoda, że „Profesor” pojawia się ledwie kilka razy. Zwłaszcza, że w pewnych partiach Vengeance kuleje dramaturgicznie i robi się nieco monotonne, a każdy, choćby najkrótszy, fragment ukazujący tegoż odpychającego i zarazem fascynującego zwyrodnialca działa jak kubek mocnej kawy.

Drugim elementem bezpośrednio wyrastającym z kina grozy jest klaustrofobiczny, ok. 15-minutowy finał. Miejsce ma w przyciemnionych tunelach podziemnych jaskiń, które stanowią odpowiednik swego rodzaju labiryntów znajdujących się w klasycznych zamczyskach gotyckich. Od ścian tychże jaskiń odbija się tak echo krzyków głównego antagonisty, zmuszającego Rocco do zabawy w kotka i myszkę, jak i pomysłowe, wirujące ujęcia, które tą przepełnioną napięciem sekwencję czynią prawdziwie szaloną. Także i samo zakończenie oferuje ekscytującą dawkę złowieszczości. „Co ty próbujesz zrobić, wyprawić się na krucjatę przeciwko niegodziwym? To stara historia i zawsze kończy się tak samo”- mówiła bohaterowi na początku ich znajomości rudowłosa Rosita. Gdyby miała dar jasnowidzenia, niewątpliwie użyłaby innych słów. Nawet, jeśli czas pokazał, że Vengeance było w pewnym sensie tylko rozgrzewką Margheritiego przed jego kolejnym, tym razem już stuprocentowo gotyckim, westernem – And God Said to Cain (E Dio disse a Caino…).

„Skoro niektórzy mogą karać niewinnych ludzi, to ja mogę zabijać. Nawet, jeśli potem Bóg powie mi to, co powiedział Kainowi.”

Sama ekspozycja filmu rozgrywa się zaskakująco spokojnie i zwyczajnie, jak gdyby miała uśpić czujność widza. Głównym bohaterem jest weteran wojny secesyjnej Gary Hamilton (świetny jak zwykle Klaus Kinski). Po 10 latach ciężkiej pracy w kamieniołomach – na co skazany został za zbrodnię, której nie popełnił – wypuszczony zostaje na wolność. Jak sam przyzna w późniejszej partii filmu, życie i świat straciły dla niego jakiekolwiek znaczenie. Interesuje go tylko zemsta. W celu jej dokonania wybiera się do miasteczka, w którym niegdyś mieszkał i którym rządzi teraz odpowiedzialny za jego niedolę bogaty biznesmen Acombar (Peter Carsten). Po drodze bohater spotyka jego syna, młodego żołnierza imieniem Dick (Antonio Cantafora) i każe mu przekazać swojemu ojcu, że odwiedzi ich wieczorem. Acombar przygotowuje się do spotkania poprzez postawienie swoich odpowiednio uzbrojonych ludzi w stan gotowości, a swojej żonie Marii (Marcella Michelangeli) nakazuje pod żadnym pozorem nie zdradzać Dickowi, co łączy ich rodzinę z Hamiltonem. Tymczasem pogoda ulega w okolicy znacznemu pogorszeniu – do miasteczka nieuchronnie zbliża się tornado.

Na początku bohater nie prezentuje się jakoś szczególnie groźnie, zaś Acombarowi daleko do typowego złoczyńcy. Tak jak to miało miejsce choćby w lirycznym Cemetery Without Crosses (Robert Hossein, 1969), antagoniści ukazani są jako dobrzy ludzie – to kochająca się rodzina zżyta ze swoimi pracownikami. Wszystko zmienia się wraz z wymówieniem przez Dicka imienia bohatera. Na ten dźwięk ptaki zaczynają skrzeczeć, na twarzach Acombara, jego żony i podwładnych maluje się strach (później zastąpiony gniewem), z kolei rozmowę o Hamiltonie puentuje hałas okna otwartego nagle przez coraz to bardziej porywisty wiatr. Im bliżej nocy, tym bliżej huraganu, który – w związku z jednoczesnym przybyciem mściciela – równoznaczny będzie z apokalipsą. Niby Hamilton nie jest niczym więcej, jak tylko człowiekiem – o czym co jakiś czas dobitnie przypominają cechujące się nostalgiczną wymową sceny, w których spotyka on swoich nielicznych starych przyjaciół – jednakże przeważnie jawi się jako złowrogi duch. Stale obecny, ale rzadko widoczny, jest pojawiającym się i znikającym w ciemnościach nieuchwytnym celem, mającym po swojej stronie cały świat przedstawiony. Podziemny cmentarz jego kryjówką, matka natura jego partnerem, kościelny dzwon, który raz wprawiony w ruch nie będzie chciał przestać bić – jego muzyką.

Nie ma tu tradycyjnego zamku, ale jego funkcję pełni cechująca się przepychem, przepełniona lustrami posiadłość Acombara, z kolei miejsce tajemnych komnat czy przejść podziemnych zajęło wspomniane wyżej indiańskie cmentarzysko. Postać protagonisty to wariacja na temat archetypu upiora powracającego z zaświatów, aby życie swoich wrogów uczynić koszmarem, o czym Margheriti opowiadał wcześniej w surrealistycznym horrorze gotyckim The Long Hair of Death (1964). Wprawdzie, jak na bohatera z Dzikiego Zachodu przystało, Hamilton przeciwników wybija głównie za pomocą broni palnej, to jednak zdarza mu się mordować ich sposobami rodem z klasycznego ghost story. Zresztą i powody wendetty owiane są tajemnicą.  Autor akcję niemal całej opowieści rozgrywa w ciągu ledwie jednej nocy, skupia się na budowaniu napięcia (bardzo umiejętnemu, podkreślmy) i rezygnuje z jakichkolwiek wskazówek odnośnie przeszłości Hamiltona. W końcu wreszcie przechodzi do wyjaśniającej całe zamieszanie sytuacji, ale i wtedy nie przestanie drażnić się z przyzwyczajeniami widza. Szybko utnie tę scenę, później serwując nam już jedynie strzępy informacji. Ale cóż, tutaj liczą się tylko konsekwencje dawnych wydarzeń: gniew bohatera oraz zagubienie jego ofiar.

W nieustannej stylizacji kluczową rolę odgrywają mocno eksponowane dźwięki otoczenia (jak choćby padające na ziemię krople wody budujące napięcie w rewelacyjnej scenie ze skradającym się za Hamiltonem Indianinem), kolorystyka (czerwień w posiadłości antagonistów, czerń niemal wszędzie indziej), a przede wszystkim muzyka. Znakomity Carlo Savini otwiera film pieśnią gospel z tekstem o wolności i sprawiedliwości, a później serwuje dosyć osobliwą mieszankę. Nierzadko grane na organach melodie brzmiące prawdziwie złowieszczo przecina tak kompozycjami czysto westernowymi, jak i tymi, które korzeniami sięgają do jazzu rodem z filmu noir. Czasem też tworzy ich hybrydy, klimat całości nasiąkając tak grozą, jak i pesymizmem.

Margheriti, inspirując się nieznanym szerzej westernem A Stranger in Paso Bravo (Salvatore Rosso, 1968) – z którym jego dokonanie wspólny ma kręgosłup historii oraz imiona części postaci – łączy teoretycznie obce sobie elementy, czyniąc historię możliwie najbardziej uniwersalną. Śmierć rodziny Acombara, za wszelką cenę próbującego zapobiec nieuchronnej zagładzie, sugerowana jest na długo przed finałem, okazującym się być godnym tyleż horroru gotyckiego (o klątwie rzuconej przez czarownicę, jak miało to miejsce we wspomnianym już The Long Hair of Death), co tragedii greckiej (desperacka walka z Przeznaczeniem). Do tego treść filmu wzbogacają niezbyt liczne, lecz wyraziste tropy religijne: scena z wężem symbolicznie oferującym wolność (będąca subtelną parafrazą fragmentu przypowieści o pierwszych ludziach), postać wiecznie milczącego księdza (Marco Morelli), któremu niejako spowiada się bohater, otwierająca i zamykająca film pieśń gospel, a wreszcie biblijny cytat pełniący rolę Post Scriptum. Standardowy dla gatunku widok odjeżdżającego gdzieś przed siebie bohatera dzięki niemu nasiąknięty zostaje zaskakującą głębią.

„I rzekł mu Bóg: ‚Coś uczynił? Krew brata twojego woła do mnie z ziemi. Dlatego będziesz przeklęty na ziemi. Gdy ją uprawiać będziesz, nie da tobie płodów swoich. Tułaczem i zbiegiem będziesz.’

Kain uszedł tedy i mieszkał jako wygnaniec na ziemi aż do śmierci.”

Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*