Pomimo wszelkim przeciwnościom losu związanym z pandemiczną rzeczywistością Octopus Film Festival odbędzie się i w tym roku. Między czwartym a dziewiątym sierpnia tereny Stoczni Gdańskiej (i nie tylko) zamienią w miejsca kultu dla fanów kina gatunkowego i różnorakiej pulpy. Będziemy tam i my, lecz zanim się porządnie spakujemy i wyruszymy w podróż, prezentujemy własną listę potencjalnie najciekawszych wydarzeń/seansów festiwalu. Trzy osoby – Piotr Kuszyński, Marta Płaza i Marcin Zembrzuski – oraz 10 krótko opisanych tytułów, które od siebie najbardziej polecamy. Wierzby szumią, że na większość z nich ciągle jeszcze można kupić bilety. Do boju i do zobaczenia!
PS. Szarmancki jegomość uśmiechający się do Was na zdobiącej wyliczankę fotografii to nie kto inny, jak Richard Stanley, jeden z naszych kinomisyjnych ulubieńców, ale też głównych bohaterów tegorocznej edycji festiwalu.
Hardware (reż. Richard Stanley, 1990)
Kategoria: Retrospektywa Richarda Stanleya
Postapokaliptyczna przyszłość. Moses zarabia na życie wyruszając w niebezpieczne rejony w poszukiwaniu zdatnych do sprzedaży mechanicznych części. Pewnego dnia odnajduje szczątki robota, które wręcza w podarku swojej dziewczynie. Problemy zaczynają się w chwili, gdy okazuje się, że maszyna to samonaprawialna, przeznaczona do zabijania wojskowa broń. Zaledwie dwudziestotrzyletniemu debiutantowi, jakim był w 1990 Richard Stanley, udała się rzecz niebywała. Jego Hardware to jeden z najbardziej interesujących horrorów science-fiction swojej epoki, który pod kątem wizualnym nadal niewiele się zestarzał. Wszystko to przy naprawdę skromnym budżecie, który zresztą tylko się temu filmowi przysłużył, ponieważ wymusiło to na ekipie filmowej większą kreatywność. Pod tym względem Hardware przypomina gotyckie horrory kręcone przez Włochów, które skutecznie symulowały przepych za pomocą umiejętnego wykorzystania scenografii i (przede wszystkim) oświetlenia. Nie brakuje tu również odrealnienia, co tylko wzmacnia skojarzenie z kinem takich twórców jak, chociażby Mario Bava czy Dario Argento. Dla fanów intensywnych wizualnie produkcji to rzecz obowiązkowa. Seans na dużym ekranie i na świeżym powietrzu powinien tylko te doznania wzmocnić.
Ps. Przed powstaniem Hardware Stanley na chleb zarabiał przede wszystkim jako reżyser teledysków, co zapewne pomogło mu w zaangażowaniu w projekt kilku uznanych muzyków. Swoje cameo mają tu Iggy Pop, Lemmy Kilmister oraz lider Fields of the Nephilim, Carl McCoy. W filmie wykorzystano też rewelacyjne The Order of Death zespołu Public Image Ltd., które od czasu pierwszego seansu jest już dla mnie nierozerwalnie związane z tym filmem.
Klasa 1984 (reż. Mark L. Lester, 1982)
Andrew Norris rozpoczyna nową pracę jako nauczyciel muzyki w liceum. Gdy okazuje się, że szkoła bardziej niż placówkę edukacyjną przypomina postapokaliptyczne pobojowisko, w którym codziennie trzeba walczyć o przetrwanie, przeżywa prawdziwy szok. Uczniowie, głównie stereotypowe punki, co rusz przemycają do niej broń, handlują narkotykami i nieustannie terroryzują słabszych. Młody idealista jest zmuszony do konfrontacji ze szkolnym gangiem i przy okazji do zrewalidowania swoich celów życiowych. Szkolnictwo w Klasie 1984 przedstawione jest w zdecydowanie krzywym zwierciadle, które znacząco uwypukla targające nim problemy. Głównie po to, by mogło bardziej szokować i przyciągało do siebie publikę głodną tabloidowych treści. Nie brakuje tu jednak odpowiedniej głębi, bo przy okazji film umiejętnie zahacza o tak ważne tematy, jak wypalenie zawodowe nauczycieli, wygodne unikanie konfrontacji (“Uczeń przyniósł nóż do szkoły? Ja niczego nie widziałem”), a także problemy z komunikacją międzypokoleniową. To naprawdę solidne i wciągające kino, którego wisienką na torcie jest występ Michaela J. Foxa w jednej ze swoich pierwszych ról.
Powrót żywych trupów (reż. Dan O’Bannon, 1985)
Kategorie: We are the future! + Kino samochodowe
Ten pierwszy w historii pastisz zombie horroru to cudownie przegięty, krwawy i niezwykle pomysłowy miks czarnego humoru i grozy, w paru miejscach atakujący i pesymizmem. Film wprowadził też nieco innowacji względem tego, jak przedstawiani byli umarli w filmach George’a Romero. To tutaj po raz pierwszy zombiaki pożywiały się przede wszystkim mózgiem, były w stanie mówić, a nawet wyjaśnić, dlaczego w ogóle muszą żywić się ludźmi, przez co, mimo swojego komediowego charakteru, stały się jeszcze bardziej makabryczne. Nie sposób zliczyć, ile razy bawiłem się przy tym filmie, co teoretycznie powinno mnie poważnie zniechęcić do kolejnego seansu. W końcu można ten czas poświęcić na poznawanie gatunkowych nowości, prawda? Widzicie, jest jednak pewien problem, bo Octopusowi włodarze doskonale zdają sobie sprawę, że jeśli już mają serwować swojej widowni sprawdzone klasyki, to należy je w odpowiedni sposób uatrakcyjnić. I tak oto opowieść o grupce autodestrukcyjnych punków (i nie tylko) podróżujących zdezelowanym samochodem na cmentarz, aby urządzić tam imprezę, która przekształci się w zombie-apokalipsę, postanowili zaprezentować w kinie samochodowym. No i jak miałbym powiedzieć „Nie”?
Diabelski pył (reż. Richard Stanley, 1992)
Kategoria: Retrospektywa Richarda Stanleya
Po widowiskowym Hardware Stanley powraca na pustynię. Tym razem w historii nieco bardziej wyciszonej, ale również emanującej niezaprzeczalnym urokiem kultowości. Przenosimy się do Bethany – dziury zabitej dechami, przycupniętej na skraju gigantycznej pustyni. Z przekazów radiowych dowiadujemy się, że mieścina cierpi z powodu długoletniej suszy, która wybiła zwierzęta hodowlane, a mieszkańców pozbawiła pracy. Efekty tego kataklizmu widoczne są gołym okiem, coraz zachłanniej wdzierając się w przestrzeń życia ludności. Kino, symbol dawnej świetności, zostało zasypane i przejęte przez szakale. Piasek wiruje w powietrzu, pożerając drogi, a temperatura podgrzewa napięte nastroje. Krótko mówiąc: jest to sceneria idealna dla pewnego apokaliptycznego gościa, który rozsiada się wygodnie siejąc strach i zniszczenie, żerując na duszach poranionych konfliktami. Sam diabeł, ponownie występuje jako atrakcyjny nieznajomy, to autostopowicz w trochę westernowym szyku (ma i harmonijkę, i ostrogi), który z łatwością usypia czujność napotkanych osób, szczególnie uwiedzionych przez siebie kobiet. Reżyserowi udała się rzecz znamienna: przy pomocy B-klasowych klocków złożył historię, która słusznie rości sobie pretensje do bycia czymś więcej, niż tylko opowiastką traktowaną z pobłażliwością przy piwie. Zmierzając w kierunku czarno-magicznego horroru antropologicznego, który czerpie garściami z afrykańskiego folkloru, opowiada o ścieraniu się doświadczeń dwóch ras i kultur, które mimo swoich różnic, tak samo doświadczane są przez piekielnego nieznajomego. Problematyka społeczna jest tu równoważna z gatunkowymi atrakcjami, dlatego komentarz do apartheidu może bez większych problemów sąsiadować z postapokaliptycznymi wizjami świata przemierzanego przez Szatana i osoby uciekające przed czymś lub ku czemuś. Stanley ponownie urzeka mieszając obrazy dzikiej, niemal kosmicznej przyrody z hipnotyzująca muzyką, fundując portret wyjątkowo atrakcyjnego końca świata.
Relikt (reż. Natalie Erika James, 2020)
Kategoria: Konkurs Główny – Nowe Kino Gatunkowe
Pierwszy pełnometrażowy film Natalie James to kino odgłosów i zakamarków. Doświadczenie ogrywające archetypiczny motyw tajemniczego (nawiedzonego?) domu w odmienny sposób. Bez niepotrzebnego zadęcia, za to z pasją, werwą i kreatywnością debiutantki. Zaczyna się niepozornie, niczym psychodrama w kostiumie horroru, odegrana na głosy trzech rzeczywistości: córki, matki i babki, kotłujących się w braku wzajemnego zrozumienia. Oto pewnego dnia zniknięcie seniorki rodu zmusza młode pokolenie do powrotu do rodzinnego domu. Dramatyczne poszukiwania ostatecznie „przerywa” niespodziewane pojawienie się zaginionej, które jednak zamiast rozwiązania tajemnicy, przynosi jedynie kolejne, gmatwające już i tak trudne, relacje rodzinne. Reżyserka, podążając drogą pamięci trzech kobiet, ostrożnie korzysta z gatunkowej ikonografii. Woli oszczędność i umiar zamiast przeestetyzowania, ale też potrafi uderzyć w mocniejsze tony. Jest przy tym zarówno liryczna, gdy podkreśla proces kumulowania się wspomnień jako podstawę budowania tożsamości, jak i makabryczna, gdy na język horroru przekłada traumę podróżowania ku pustce, jaką jest demencja. Miejscem akcji staje się On – dom, który niczym organizm z body horroru, rozciąga się, trzeszczy, przeraża swoją żywotnością, skrywa kolejne światy pod płaszczykiem oczywistej tajemnicy. Pochłania i osacza, rezonując z przeżyciami trzech kobiet. Czas odmierzany często kapiącą tu wodą i chętnie palonymi ozdobnymi świecami prowadzi ku schizofrenicznemu finałowi, w którym autorka daje popis niezwykłego wyczucia materii horroru. Traktując gatunek ten jako wartościowe i równoważne narzędzie narracyjne, nie tylko atrakcję samą w sobie. Opowiada o potworności czasu, pewna swojej wizji. Szczególnie wtedy, gdy jasno przypomina: kiedy spoglądasz w otchłań, otchłań może „pożreć” ciebie.
W lesie dziś nie zaśnie nikt (reż. Bartosz Kowalski, 2020)
(bez kategorii)
Tradycja kręcenia filmów gatunkowych w Polsce to historia mniejszych lub większych porażek oraz tych wyjątkowych, nie zawsze spodziewanych sukcesów. Trudno iść tą wyboistą drogą, wiedząc, że na mecie może czekać rozczarowanie: bo kiepskie recenzje, bo widzowie nie do końca zaakceptowali. A czasami brakuje przecież odwagi, żeby w ogóle wejść na tę ścieżkę. „Pierwszy polski slasher” miał pecha już na starcie. Zapowiedziany w kinach wtedy, gdy pandemia w kraju zaczynała się rozkręcać, zamykając tym samym wszystkie przybytki kultury, ostatecznie trafił na mały, Netflixowy ekran. Dużo przy tym stracił, bo mimo swoich niedoskonałości, przynależy kinu, a duży ekran najlepiej oddaje jego koloryt. Octopus Film Festival wychodzi na ratunek, zapraszając już drugiego dnia imprezy na pokaz połączony ze spotkaniem z twórcami. Bartosz Kowalski, reżyser kontrowersyjnego Placu Zabaw (2016), znowu opowiada o dzieciakach. Tym razem nie tych, które zabijają, a tych, które zostają zabite! Przenoszenie na polski grunt kina z mocno amerykańską tradycją nie było prostym zadaniem. Łatwo było zachłysnąć się konwencją, popadając w nieznośną, wykalkulowaną samoświadomość. Kowalski momentami wpada w tę pułapkę. W efekcie, o ironio, jego film jest najsłabszy właśnie wtedy, gdy najbardziej dosłownie cytuje materię. Zyskuje dużo więcej, kiedy amerykanizmy przegryza polskim kolorytem. A to poprzez zrozumiałe tylko dla nas żarty i konteksty, a to dzięki świetnym aktorom. Można narzekać, że co barwniejsi z nich zostali zepchnięci do epizodycznych ról, jednak na szczęście nawet tam nie dają o sobie zapomnieć. Kowalski miał olbrzymiego farta przy doborze tak obsady, jak ekipy. Radzimir Dębski skomponował świetną muzykę, ludzie od scenografii i efektów specjalnych zadbali o niezłe sceny gore, wyjątkowo paskudnego złola i obrzydliwie malownicze wnętrza. Całej ekipie przypadła jednak w udziale wyjątkowo niewdzięczna rola tych, którzy przecierają szlaki (udajmy, że Pora mroku (2008) nie istnieje) na gruncie współczesnego, rozrywkowego horroru, zbierając przy okazji największe cięgi. Ostatnie lata pokazały, że bardzo dobrze potrafimy w art-house’owe kino grozy. Czy kolejne pokażą, że w to bardziej mainstreamowe też?
Niedosyt (reż. Carlo Mirabella-Davis, 2020)
Kategoria: Konkurs Główny – Nowe Kino Gatunkowe
Debiut reżyserski Mirabelli-Davisa to na zmianę cokolwiek absurdalny i makabryczny dramat zakorzeniony w kinie grozy (przez długi czas delikatnie ociera się o body horror, choć dużo bliżej mu, zwłaszcza wizualnie, do Romana Polańskiego spod znaku Dziecka Rosemary (1968) niż twórczości Davida Cronenberga). Fabuła prezentuje losy Hunter, świeżo upieczonej kury domowej, która zachodząc w ciążę staje się już całkowitą niewolnicą swojego bogatego męża oraz jego ultra-konserwatywnych rodziców. Kontrolowana na każdym kroku odczuwa potrzebę zrobienia czegoś wywrotowego. Nie do końca świadoma konsekwencji swoich czynów, nagle uzależnia się od połykania niewielkich, ale coraz bardziej niebezpiecznych przedmiotów. Pięknie nakręcony, w jednej scenie satyrycznie dowcipny, a w drugiej niepokojący bądź odpychający, Niedosyt to kino pielęgnujące transgresję i ukazujące autodestrukcję jako podświadomy bunt przeciwko uciskającym normom społecznym. Rzecz jasna, na celowniku reżyser ma tu przede wszystkim patriarchat, ale nie będę zdradzał szczegółów, bo scenariusz zmierza w dosyć zaskakujące rejony. Świetna, celna i oryginalna rzecz, która z miejsca trafiła na listę moich ulubionych tytułów 2020 roku.
Poza doliną lalek (reż. Russ Meyer, 1970)
Kategorie: Kino samochodowe + Malinobranie
Jedyny w dziejach przypadek, kiedy grube ryby z hollywoodzkiego studia zatrudniły do realizacji swojego widowiska kogoś takiego, jak Russ Meyer – „króla sexploitation”, jednego z bohaterów obskurnych kin grindhouse’owych, speca od seksu, przemocy i niskiego budżetu. Słowem: twórcę, jakim w Fabryce Snów zwykło się pogardzać (co jednak nigdy nikomu tam nie przeszkadzało, aby czerpać garściami z exploitation, gdy tylko wybrane obrazy nurtu zdobywały serca publiczności i popularyzowały kolejne kontrowersyjne tematy czy elementy pulpowej opowieści). Sam film miał być kontynuacją przebojowej Doliny lalek (1967), lecz Meyer, wespół z zaprzyjaźnionym Rogerem Ebertem, z którym wziął się za pisanie scenariusza, zrobił wszystko, aby uczynić rzecz swoją własną. No, może poza ukazaniem odpowiedniej ilości ukochanej przez siebie golizny, której sporą część hollywoodzka cenzura nie przepuściła (niestety, materiał ten do dziś uchodzi za zaginiony). Ale o co w ogóle chodzi? Fabuła prezentuje losy dziewczęcej grupy rockowej, która wybiera się do Los Angeles z nadzieją na zrobienie wielkiej kariery. Na miejscu bohaterki zostają jednak przeżute i wyplute przez lokalną społeczność celebrytów i ich niekoniecznie istotnych znajomych. Niezmiennie przegiętej fabule o moralnej degrengoladzie i mniej czy bardziej karykaturalnych jednostkach towarzyszy niemal deliryczny montaż (którego Meyer był prawdziwym mistrzem), nawał osobliwych dialogów oraz radośnie prowokacyjny ton. Świetnie, że trójmiejska widownia będzie mogła zobaczyć na dużym ekranie jedno z najciekawszych dokonań tego charakternego i ciągle ważnego dla amerykańskiej alternatywy twórcy. Dziwi tylko, że Poza doliną lalek trafiło akurat do cyklu Malinobranie, którego opis – „kicz, nieudolność, przesada, kabotyństwo, zamroczenie, delirium i ekstaza” – zdaje się sugerować „kino tak złe, że aż dobre”.
VHYes (reż. Jack Henry Robbins, 2020)
Kategoria: Konkurs Główny – Nowe Kino Gatunkowe
Jeden z najdziwniejszych filmów roku. Nakręcony wyłącznie na VHS i Betacamie – stylizowany jest na twór zrealizowany w latach 80. – sprawia wrażenie bycia listem miłosnym do złotej ery magnetowidów, Wideodromu (1983), satyrycznych reklam telewizyjnych z RoboCopa (1987) i, z innej beczki, tych odcinków Ricka i Morty’ego (2013- ), w których bohaterowie oglądają międzywymiarową telewizję. Ale o co w ogóle chodzi? VHYes to surrealna komedia found footage będąca zarazem parodią telewizji i, czasami, pastiszem horroru. Prezentuje losy chłopca, który otrzymał od rodziców kamerę, aby na zmianę filmować swoją codzienność oraz podłączać się do telewizora i nagrywać rozmaite programy, reklamy czy (wyzbyte „scen akcji” fragmenty) porno. Mamy więc spory bałagan pełen mniej czy bardziej przerysowanych imitacji ejtisowej telewizji kablowej, która zamieniona zostaje w jeden wielki żart. Absurdalny, groteskowy i satyryczny (reżyser celuje tu tak w ówczesną rzeczywistość, jak i nieśmiertelny konsumpcjonizm i fałsz wspaniałego amerykańskiego życia, okazjonalnie czyniąc też wyraźne aluzje do naszych czasów, np. nawiązując do Donalda Trumpa i prezentując go jako symbol całkowitego upadku USA i zapowiedź apokalipsy). Całość to jednak, podkreślmy, chaos kontrolowany, który trzymają w kupie dwa wątki, jeden związany z rodziną bohatera, a drugi z pewną lokalną miejską legendą. Technicznie wygląda to całkiem wiarygodnie, jeśli nie liczyć pokazania Dennisa Rodmana w jerseyu Chicago Bulls na 9 lat zanim do nich faktycznie dołączył, choć może to celowy błąd, skoro całość wygląda często, jakby prezentowała jakąś alternatywną rzeczywistość. Skłamałbym pisząc, że to tegoroczna czołówka, ale i tak warto, bo to nietuzinkowe i charakterne kino, stojące w opozycji do mainstreamowych komedii.
Vinyan (reż. Fabrice Du Welz, 2008)
Kategoria: Retrospektywa Fabrice’a Du Welza
Fabrice Du Welz pozostaje jednym z najciekawszych i niestety najbardziej niedocenianych autorów współczesnego kina gatunków. Począwszy od debiutanckiej Kalwarii (2004), horroru ciężkiego jak walec i wywracającego reguły slashera na lewą stronę, belgijski reżyser, zwykle bawiąc się zasadami filmowej narracji, prezentuje własny, jednocześnie wyrafinowany i drapieżny styl. Innymi słowy, na uznanie zasługuje jak mało kto i bardzo cieszy fakt, że został jednym z głównych bohaterów tegorocznego Octopusa. Vinyan to jego drugie, równie nieoczywiste i równie wspaniałe, dzieło. Tym razem Du Welz wziął na warsztat ghost story, aby, rzecz jasna, zupełnie zignorować jego podstawowe zasady. Tutaj to nie duchy nawiedzają świat ludzi, lecz ludzie opuszczają swój. I nawet nie wiedzą kiedy. Nie ma też żadnych starych domostw, zamków czy – o ile mnie pamięć nie myli – choćby jednego jump scare’a. Jest zniszczone małżeństwo poszukujące zaginionego synka, psychodeliczna podróż do dżungli przywodząca na myśl Jądro ciemności, niedająca się przezwyciężyć trauma, wypalająca się miłość i wreszcie postępujące szaleństwo. W skrócie: kino jedyne w swoim rodzaju. A jeśli po seansie nie będziecie mieli dość, koniecznie sprawdźcie i pozostałe dokonania Belga, które zostaną wyświetlone na festiwalu: upiorną, poświęconą parze seryjnych morderców Alleluję (2014) oraz liryczne, prezentujące ucieczkę ze szpitala psychiatrycznego, i pokazywane również w ramach Konkursu Głównego, Adoration (2019; film ten polecałem już w tym miejscu).
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis