[Tekst pierwotnie opublikowany w styczniu 2016 roku]
Szanowni Państwo, przyszła pora na podsumowanie roku świeżo minionego. Każda z chętnych ku realizacji tegoż zadania osób pisujących na Kinomisję wytypowała swoje listy zeszłorocznych pozycji ulubionych (przy czym nie było żadnego wymogu typu „Dawaj, gnoju, top 10” – każdy podał tyle tytułów, ile chciał) + opis jednego konkretnego filmu. Zapraszamy do lektury.
Grzegorz Fortuna
Birdman * Coś za mną chodzi * Meadowland * Mad Max: Na drodze gniewu * Turysta * The Duke of Burgundy * Co robimy w ukryciu * Crimson Peak * 11 minut
The Lady in the Car with Glasses and a Gun
Nie jest to na pewno najlepszy film roku, ale im więcej czasu mija od seansu tego pretekstowego thrillera Joanna Sfara (autora komiksowego Kota rabina i jego ekranizacji), tym bardziej The Lady… lubię. Przedstawiona tu historia jest niedorzeczna (w podobny sposób jak w znacznej części gialli, co słusznie zauważył Marcin), ale w tej niedorzeczności tkwi poniekąd jej urok, bo fabularny absurd fantastycznie oddaje charakter głównej bohaterki – na poły szalonej, na poły neurotycznej, za to w stu procentach stylowej i seksownej Dany, odgrywanej z gracją przez Freyę Mavor. Co jest we współczesnym kinie niemałą rzadkością, Sfarowi i towarzyszącemu mu operatorowi, Manuelowi Dacosse, udało się wystylizować The Lady… na lata siedemdziesiąte bez irytującego podlizywania się widzowi i natrętnego puszczania do niego oka. Retro przejawia się tu raczej w sposobie filmowania, konstrukcji głównej bohaterki, wreszcie w tym, jak twórcy postrzegają kokieteryjność i seks. Warto więc puścić mimo uszu nielogiczności fabularne, olać ciągi przyczynowo-skutkowe i inne bzdury, by po prostu delektować się fajnością tej wizji.
Jakub Andrzej Górecki
Beasts Of No Nation * Wada ukryta * Ex Machina * Ghost In The Shell: The New Movie * Slow West
Mad Max: Na drodze gniewu
Będę uparcie bronił tezy, że w mainstreamie nie ukazał się lepszy film. Udało się zrobić kino wewnątrz klasycznej franszyzy, które pozostaje wierne podstawowym założeniom przyświecającym mu we wcześniejszych odsłonach, ale bez opierania się tylko na tych sentymentach (oto coś, czego granicę akceptowalności przekroczyły Gwiezdne Wojny i coś, na czym totalnie poległ Terminator: Genysis). Film dla głupców może i nie ma scenariusza, ja umierałem ze szczęścia widząc przeróżne kulturowe dialogi i po dziś przeżywam fakt, że to Bartek Basista zwrócił mi uwagę na podobieństwo z Le salaire de la peur.
Marta Płaza
Co robimy w ukryciu * The Green Inferno * Crimson Peak * Dziewczyny śmierci * Kto tam * Extinction * Kung Fury * Mad max: Na drodze gniewu * Maggie * Bone Tomahawk * The Lobster * Deathgasm * Wyrmwood
Coś za mną chodzi
Oto film, od którego przeciwnicy postmodernizmu powinni trzymać się z daleka. Film, który ma w sobie ducha wczesnego Johna Carpentera i Davida Lyncha. Intertekstualna jazda po bandzie. Dla fanów jasnych rozwiązań mam złą wiadomość: w ostatecznym rozrachunku w tym filmie nie chodzi o nic więcej, jak o czystą zabawę formą i konwencją. Mitchell, mimo że to pojęcie często jest dziś nadużywane, złożył prawdziwy hołd dla kina grozy. Wykorzystując jego ikonografię, przywrócił do życia już nieco zapomniany klimat slasherów lat 80, który ostatnio w równie genialny sposób udało się wykorzystać chociażby Adamowi Wingardowi w Gościu. Coś za mną chodzi to film, który jest prawdziwą ucztą estetyczną: od fantastycznych, chłodnych zdjęć, aż po muzykę, która wyrywa z gaci klimatem grozy. To film, który na 1,5 h przenosi nas w zupełnie inny świat, którego dawno nie widzieliśmy. Wkręcenie się w ten świat jest jednak zgubne: przez kilka następnych dni będziecie częściej odwracać się za siebie.
Bartek Słoma
W głowie się nie mieści * Mad Max: Na drodze gniewu * Coś za mną chodzi * Sekrety morza * Pentameron * Whiplash * Biały Bóg * Victoria * Mandarynka * Co robimy w ukryciu * Slow West * Mission: Impossible – Rouge Nation * Body/Ciało * Sól ziemi * Sicario * Bone Tomahawk * Cop Car * Marlon Brando o sobie * The Duke of Burgundy
Feniks
Próbowałem tu napisać o kilku innych tegorocznych świetnych filmach, no ale nie da rady. To bez sensu. Wszystkie, bez względu na swą niewątpliwą jakość, pozostają w cieniu jednego, jedynego tytułu, który w mijającym roku znienacka wstrząsnął moim kinomańskim życiem. Feniks to jeden z tych filmów, o których można pisać długo i pięknie, czego ja – choleryk i narwaniec – nie potrafię. Z drugiej jednak strony najnowsza pozycja z filmografii Christiana Petzolda to w tej chwili jedyna rzecz, o której w ogóle mam ochotę mówić i pisać. Co ciekawe, Petzold żadnego wstrząsu nie zapowiada. Feniks jest cichy, spokojny, pozbawiony jakichkolwiek pretensji, oparty na niuansie, spojrzeniu, geście, czy wtrąconym mimochodem, jakby od niechcenia, ujęciu. Bardzo łatwo go zignorować, nie zauważyć, nie docenić. Na pierwszy rzut oka – przez swoją stylową zachowawczość i stonowanie – pozornie przezroczysty. Nic bardziej mylnego. Petzold kocha kino i gra kinem. Buduje swą opowieść piętrowo, gdzie każdy poziom działa zarówno oddzielnie, jak i wspólnie, tworząc gatunkowo nieoczywistą, wymykającą się, a spełnioną całość. Feniks to jednocześnie klasyczny melodramat, opowieść o powojennej traumie, jak i tytułowym motywie odrodzenia. Co jednak dla mnie osobiście najciekawsze, wszystkie te tropy – wzorem mistrzów – obejmuje klamrą filmowej umowności, przyrównując relację dwójki głównych bohaterów do relacji aktorki z reżyserem, twórcy ze swoją muzą. W bezbłędnej scenie finałowej, w której prawda wybrzmiewa poprzez sztukę (sztuczność przecież!), a nawet poprzez odtwórczość (co pięknie podkreśla gatunkowe osadzenie), Petzold rozbija swój film, jak i widza, na drobne kawałki. Film, czyli sztuka. Sztuka, czyli sztuczność. Sztuczność, czyli prawda. Niepozorne arcydzieło, w którym wszystko dzieje się pomiędzy.
Arek Szpak
Carol * Miara człowieka * Mad Max: Na drodze gniewu * Zabójczyni * Wada ukryta * Coś za mną chodzi * Victoria * Sea Fog * Pentameron
Feniks
Jak inne dzieła Christiana Petzolda, Feniks to film bardzo autorski, w charakterystycznym dla reżysera, niepodrabialnym stylu. Chłodny, nawet kameralny, a przy tym śmiało zanurzony w historii kina. W filmowych klasykach (od Georgesa Franju, przez Carola Reeda i Alfreda Hitchcocka, po Douglasa Sirka…), ale też w nim samym, w jego swoistości, języku i symbolice. Intensywne, sugestywne, czyste kino. Na jednym z poziomów spoglądające i na siebie, bo podobnie, jak będący tu ważnym źródłem inspiracji Zawrót głowy Hitchcocka opowiada o akcie kreacji. Jak u Hitchcocka, także i w tym przypadku zafałszowującym rzeczywistość, stwarzającym jej obraz (JEJ obraz) dla ukojenia, pod własną słabość i tchórzostwo. Bo jest również Feniks opowieścią o nieposzczególnej zbrodni i poszczególnej zdradzie. Uciekającej od konfrontacji z prawdą, wypieranej winie i współwinie – przypisanej tu zarówno konkretnej jednostce, jak i całemu narodowi. Przede wszystkim jednak, najnowsze arcydzieło niemieckiego mistrza, to wspaniały, gorzki melodramat o duszy pod gruzami. Zniszczonej wojną tożsamości i usilnej próbie jej odbudowania, poprzez odnalezienie jej – siebie – w oczach najbliższej osoby. Wybitnie zagrany przez Ninę Hoss. Zakończony jednym z najpiękniejszych finałów w historii kina. Od pierwszego momentu, gdy zobaczyłem Feniksa w marcu, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że obejrzałem swój najlepszy film roku.
Krzysztof Ryszard Wojciechowski
Rhymes for Young Ghouls * The Duke of Burgundy * Maggie * Zabójczyni * Mad Max: Na drodze gniewu * O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu * The Young Ones * Starry Eyes * Coś za mną chodzi
Crimson Peak
Jeśli weźmiemy Crimson Peak pod lupę, to stwierdzimy, że tak jak we Włoszech tworzono filmowe fantazje na temat amerykańskich gatunków, tak dziś Del Toro śni w Hollywood o europejskiej złotej erze horroru. To urzeczywistnione marzenie pulpowego nerda, bo zrobił to z budżetem jakiego dziś nikt inny nie dostanie na film grozy (55 milionów – dla porównania James Wan, facet któremu studia ufają, dostał na Conjuring 20 milionów). Crimson Peak to duchowy spadkobierca niezliczonych parafraz Wichrowych Wzgórz i filmów eksploatujących liczne opowieści niesamowite wyrosłe z twórczości Edgara Alana Poe, które od końca lat 50. masowo powstawały w Anglii i we Włoszech. Obraz pełen przecudnej wizualności i dystyngowanego, pulpowego kiczu, którego nie powstydziłby się Terence Fisher (Pies Baskerville’ów) czy sam Mario Bava (Ciało i Bicz, Operazione Paura). Kiedyś twierdziłem, że Del Toro skończył się na Kill Em All. Odszczekałem to kilka lat temu po seansie Pacific Rim. To rzemieślnik, który nigdy nie przejawiał arthousowego zacięcia, czy chęci opowiadania czegoś szczególnie mądrego, lecz mimo tego, że wplątał się w ten bezduszny biznes, to nie zabił w sobie wrażliwości dziecka. Powinien dostać dużo klocków Lego (dolarów) i robić filmy, które ma ochotę zrobić, a nie marnować czas przy kreowaniu licencjonowanych widowisk. Jednak jeśli musi je tworzyć, po to żeby dostać pieniądze na takie rzeczy jak Crimson Peak czy Pacific Rim, to się z tym pogodzę i obiecuję, że zostanę jego wiernym kibicem już do końca. Niech się dzieciak bawi.
Marcin Mess
Rhymes for Young Ghouls * Co robimy w ukryciu * O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu * Colt 45 * Wyrmwood * Coś za mną chodzi * Mad Max: Na drodze gniewu * Yakuza Apocalypse * Slow West * Bone Tomahawk * Crimson Peak * The Lady In The Car With Glasses and a Gun
The Duke of Burgundy
W tym niesamowicie estetycznym śnie zakochałem się już w momencie, kiedy zobaczyłem jego znakomicie pomyślany trailer, niewątpliwie zmontowany przez samych twórców. Inna sprawa, że film jest trochę inny. Do samego końca seksowny i tajemniczy, niejednokrotnie modyfikuje swój charakter, ponieważ reżyser Peter Strickland regularnie bawi się kontekstem zmieniając znaczenie i tonację kolejnych fragmentów. To, co zdaje się być mroczne i drapieżne, przeobrażone zostaje w błahe i komiczne, a to, co wygląda na nie lada pikanterię, okazuje się być jedynie maską, jaka zakładana zostaje na twarz kobiety na wskroś znudzonej i zmęczonej. The Duke of Burgundy to bowiem jedyne w swoim rodzaju kino erotyczne, w którym nie uświadczymy choćby cycka, a które – co za piękny paradoks – nawet w tych scenach, w których obnażona zostaje banalność seksualnej gry głównych bohaterek, nie traci nic ze swojej zmysłowości. Rzecz, jak się powszechnie mówi, inspirowana brutalną i perwersyjną twórczością Jesusa Franco ma chyba jednak więcej wspólnego z prowokacyjnymi dowcipami Luisa Bunuela (zresztą przecież nie bez powodu jedna z postaci nazywa się tu Dr Viridiana). I tak jak, zgaduję, Franco by na kolejnym już majstersztyku Stricklanda ziewał narzekając na brak atrakcji (no, może obudziłby się na mocno odjechany finisz), tak Bunuel biłby brawo z szerokim uśmiechem na twarzy. Oto przed nami dwie zbłąkane Alicje w Krainie Miłości. Człowiek i jego smutno-śmieszny świat, znaczy się.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis