Rape and Revenge, mon amour

Z okazji tego paskudnego, zboczonego święta znanego jako Walentynki kinomisyjna ekipa w towarzystwie gości specjalnych – Oskara z Magivangi, Adama z Leksykonu Filmów Postapokaliptycznych oraz Kuby i Simply’ego z The Blog That Screamed – przygotowała dla Was, nasi kochani zwyrole, kolejny odcinek z cyklu mon amour, tym razem wyliczankę ulubionych filmów wpisujących się w niesławny nurt rape and revenge. Ze szczególną dedykacją dla wszystkich samotnych i nieszczęśliwie zakochanych!


Oskar Dziki

Napaść reż. Miguel Angel Vivas, 2010

Film hiszpańskiego reżysera nie jest może typowym przykładem kina spod znaku gwałtu i zemsty. Jednak w tym krwawym thrillerze, czerpiącym dużo z nowej fali zachodnioeuropejskiego horroru, znajdziemy zarówno napastowanie seksualne, jak i brutalną vendettę. Fabuła jest prosta. Rodzina z wyższej klasy średniej wprowadza się właśnie do nowo kupionego domu. Sielanka w postaci rodzinnej kolacji i wspólnego planowania przestrzeni mieszkania szybko zmienia się w prawdziwy horror. Trzech zamaskowanych mężczyzn postanawia rzucić się na pieniądze, jakie rodzina trzyma nie tylko w domu, ale i na kontach bankowych. Napaść to kino mocno naturalistyczne, przepełnione przemocą – tą ‘’uzasadnioną’’, jak i nie. Nietrudno się domyślić, że w ofiarach szybko odpali się instynkt obronny, sumiennie zbierane pieniądze staną się czymś zupełnie bezwartościowym, gdy zagrożone będzie życie własne oraz najbliższych. Może nie jest to idealny wybór na początek Dnia Zakochanych, bo piorunujący finał może popsuć Wam humor na cały dzień. Jednak jako wspólny, wieczorny seans z wtuloną w siebie drugą połówką nadaje się idealnie!


Kuba Haczek

Night Train Murders reż. Aldo Lado, 1975

Bergmanowskie Źródło z 1960 roku stało się po latach inspiracją dla kina eksploatacji, ewoluując w jeden z jego najważniejszych wybuchów pod postacią Ostatniego domu po lewej Wesa Cravena. Obraz Amerykanina został dużym hitem, pociągającym kolejnych twórców szukających łatwego zarobku na wykorzystaniu tematyki krwawej zemsty w kinie popularnym. Jednym z nich był Aldo Lado, który nie zadowolił się jedynie prostym odtworzeniem schematu, lecz dodał od siebie kilka cennych obserwacji, puentując obraz w stylu swoich najlepszych dokonań. Pierwsze 40 minut to doskonałe budowanie napięcia poprzez rejestrowanie kolejnych wybryków chuliganów, prowadzących do wybuchu perwersji, świadomie podsycanych przez bezimienną nimfomankę graną przez Machę Meril, która dominuje zdecydowanie nad pozostałymi aktorami, znakomicie kreując postać zdeprawowanej do cna kobiety. Początkowe sceny ukazujące świątecznie udekorowane Monachium, po którego ulicach grasują kieszonkowcy, zapowiadają, iż obraz nie będzie łatwy w odbiorze; gdy napadają na człowieka w przebraniu świętego Mikołaja, grabiąc go z pieniędzy na oczach kilkudziesięciu ludzi, widzimy adresata reżyserskiego oskarżenia. Lado krytykuje konsumpcyjne społeczeństwo, nie widzące dalej, niż czubek własnego buta, ludzi odwracających wzrok od przemocy, która dzieje się obok nich. Podczas podróży pociągiem nikt nie pomaga pokrzywdzonym kobietom, zaś jeden ze świadków przestępstwa uczestniczy w gwałcie na jednej z nich! Obowiązkowy finał, konfrontujący sprawców z rodzicami zamordowanej dziewczyny także nie daje satysfakcji, rozpływając się w atmosferze bólu i desperacji; zemsta nie przynosi ukojenia, zło triumfuje. Odpychająca tematyka jest kontrapunktowana zapadającymi głęboko w pamięć, świetnie kadrowanymi zdjęciami o odważnej kolorystyce, oraz podkreślana motywem granym na harmonijce, który staje się ponurym memento obrazu. Klamrą filmu pozostaje zaś hipisowska w duchu pieśń w wykonaniu Demisa Roussosa A Flower’s All You Need. Daleko jej do apokaliptycznego songu Davida Hessa Wait for the Rain ze wspomnianego we wstępie filmu Cravena, lecz doskonale pomaga rozładować nieznośne napięcie i w końcu odetchnąć po tych 90-ciu minutach tortury: „Miłość, prawdziwa i silna, jest tym, czego wszyscy potrzebujecie”!


Adam Horowski

Thriller: A Cruel Picture reż. Bo Arne Vibenius, 1973

Madeleine – pracująca na farmie dziewczyna, która po przeżytym w dzieciństwie gwałcie przestała mówić – podczas jednej z wypraw do miasta poznaje szarmanckiego Tony’ego, po czym daje mu się zaprosić na kolację. Jednak mężczyzna szybko ujawnia swoje prawdziwe oblicze – odurza niemowę narkotykami, uzależnia ją od heroiny i umieszcza w burdelu, czerpiąc finansowe korzyści z jej nierządu. Po jednorazowym buncie, po którym dziewczyna traci oko, pozostaje jej tylko wymuszona uległość. Bezustannie gwałcona przez „klientów”, układa w głowie plan okrutnej zemsty. Thriller – en grym film to modelowy przykład kina eksploatacji. W tej ponad stominutowej szwedzkiej produkcji nie ma miejsca na psychologię postaci czy niuanse fabularne – liczą się tylko gwałt i zemsta, które są eksploatowane do granic cierpliwości i wytrzymałości widza. Reżyser Bo Arne Vibenius postawił na dosłowność, ale realizm zastąpił undergroundową estetyką, która prowadzi do skrajnej brutalizacji rzeczywistości przedstawionej w filmie – dodane zostały wstawki pornograficzne oraz werystyczna scena wyłupywania oka (ponoć zrealizowana przy użyciu prawdziwych ludzkich zwłok), wszystkie sceny mordów nakręcono przy użyciu slow motion, na dodatek zostały one nienaturalnie rozciągnięte w czasie, przez co trudno znaleźć chwilę na wytchnienie. W rzeczywistości spod znaku rape & revenge normalność nie istnieje – jest tylko ciągły brutalny seks, przemoc, okrucieństwo, determinacja, szaleńcza jazda i beznamiętne spojrzenie jednookiego anioła zemsty. W ostatecznym rozrachunku Thriller – en grym film jest produkcją znacznie ciekawszą niż osławione Pluję na twój grób, nie powinno więc dziwić, że mimo wyraźnych fabularnych niedoróbek wśród koneserów eksploatacji doczekał się miana kultowości. Kto by pomyślał, że reżyser zaczynał karierę filmowca jako asystent Ingmara Bergmana na planie Persony.


Mateusz R. Orzech

Lolita Vibrator Torture reż. Hisayasu Satō, 1987

Skrajna alienacja oraz zagubienie między wymogami świata, infantylizacją kultury, lolitami jako dziecięcym obiektem seksualnym a szumem informacji wypełniającym życie; wreszcie zatracenie się we frustracji w świecie, gdzie łatwiej wlepić oczy w zimny, szklany ekran telewizora, niż angażować się w szczerą rozmowę z człowiekiem z krwi i kości. Oto tematy, jakie Hisayasu Satō wertował nie raz w swojej twórczości. Lolita Vibrator Torture to jednak nie jest ponury dramat, to bezpardonowy film pinku, który atakuje sadystyczną przemocą i wrzuca widza w zasyfiony moralnie świat. Poza Naked Blood Japończyk nie stworzył nigdy tak pesymistycznego, a przy tym tak okrutnego obrazu alienacji, która przybrała postać seksualnie skrzywionego mężczyzny. Porywa, torturuje, penetruje wibratorem, fotografuje, truje bolesną substancją, polewa kwasem i nadal fotografuje młode dziewczyny – wszystko w towarzystwie zaśnieżonego obrazu permanentnie włączonego telewizora. Jego kolejna ofiara nie jest jednak tym, kim się wydaje. Być może jej skrzywienie jest większe niż jego, a jej bestialskość przekroczy oczekiwania mężczyzny. Lolita Vibrator Torture to jeden z najbrudniejszych i najbardziej odstręczających gwałtów na ciele i jedna z najokrutniejszych, uderzających prosto w umysł widza zemst na całym społeczeństwie; to piekło istniejące tuż za naszymi drzwiami, kończące się bardziej niż dwuznacznym katharsis w rytm kontrowersyjnego Geburt einer Nation Laibacha.


Marta Płaza

Ostatni dom po lewej reż. Wes Craven, 1972

Powstały jako odpowiedź na falę niepokojów społecznych targających Ameryką epoki „dzieci kwiatów”, film Cravena w bezpardonowy sposób rozprawiał się ze skutkami hipisowskiej rewolty. Reżyser podniósł kwestię nieograniczonej swobody obyczajowej, a także przemocy i narkomanii, które stawały się coraz większym krajowym problemem. Nic dziwnego, że obraz był reklamowany bardzo wymownym sloganem: „By nie zemdleć, powtarzajcie sobie: to tylko film…to tylko film…to tylko film…”. Bohaterkami filmu są dwie nastolatki, których niewinny wypad na koncert zakończył się tragicznie. Zamiast trafić pod scenę, trafiają w szpony morderców, którzy najpierw okrutnie je gwałcą, a następnie mordują. Po fakcie oprawcy, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości, nieświadomie trafiają do domu jednej z dziewczyn… Film fabularnie nawiązywał do słynnego dzieła Ingmara Bergmana Źródło, który można uznać za jeden z pierwszych (choć nie do końca świadomych) filmów nurtu. W przeciwieństwie jednak do szwedzkiego twórcy, który swoim zwyczajem skupił się na metafizycznej stronie problemu, Craven dał widzom po prostu srogą jatkę i ultra-realistyczne sceny seksualnej przemocy. Przetarł szlaki kolejnym niepokornym twórcom, którzy już wkrótce mieli zapewnić widzom nową jakość kina eksploatacji.


Simply

Cry for Me, Billy reż. William A. Graham, 1972

Ten skromny, ultra-nihilistyczny western jest jak zerobudżetowy Dawid odbierający Goliatowi Zwanemu Ciszą mistrzowski pas w braku litości dla bohaterów. Tragiczna love story, w której los zsyła na parę kochanków bestialski koszmar w najpiękniejszym dla nich momencie, przybiera formę krwawej ballady. Tytułowy Billy (Cliff Potts), wałęsający się po bezdrożach Arizony młody rewolwerowiec, przygarnia spotkaną pośród skał piękną Indiankę, uciekinierkę z czegoś w rodzaju mini Auschwitz dla Apaczów (przetrzymywanych całymi dniami bez wody na majdanie, gdzie rannych dobija się kowalskim młotem). Mężczyzna, niczym redfordowski zaklinacz koni z ogromnym taktem poskramia lęk i nieufność kobiety. Podczas wspólnej wędrówki, mając u boku diablo ponętną i bezbronną squaw, Billy nieodmiennie trzymać będzie rycerski fason godny Jamesa Stewarta i nawet żartem nie postara się przyspieszyć obrotu sprawy. Miłość dopadnie ich instynktownie, w samym sercu edenicznej głuszy. Wtedy to nienawistny świat, który pozostawili hen za sobą, upomni się o nich pod postacią bandy tropiących Indian żołnierzy… Scena, jak panna będzie gwałcona przez dziesięciu knurów przez cały dzień bez przerwy, na oczach zmasakrowanego i skrępowanego Billy’ego, wystawi niejedną odporność na bardzo ciężką próbę (w skomasowaniu zwyrodnialstwa i sleazu film przebija równolegle powstały Deliverance). Ale potem wydarzy się jeszcze coś… i tu przyznam, że sam wymiękłem, choć zdawałoby się, że kino okrucieństwa nie kryje przede mną zbyt wielu tajemnic. Późniejsza droga Billy’ego ku zemście będzie szybka i brutalna. Jego nieoczekiwany, absurdalny koniec też. Zresztą i tak po tym, co się zdarzyło, sama zemsta to mizerna satysfakcja dla bohatera i niewiele większa dla widza. Bogowie nie obdarują Billy’ego magicznym kompasem, jak głowa Alfredo Garcii, który doprowadzi do samego piekła, gdzie będzie można uczciwie strzelić diabłu w łeb. Tu wszystko zostaje na powierzchni. Zabicie skurwysynów nie nakarmi gniewu, bo pamięć o tym, co utracone będzie trwać zawsze i replikować tragedię (a to, co najpiękniejsze jest teraz najokrutniejszym z duchowych zombie i nic tego nie odmieni). Nie będzie też oczyszczeniem, przywracającym porządek, bo natychmiast pojawią się inne skurwysyny. Tu pasowałoby wyrżnąć jakąś połowę rodzaju ludzkiego, ale to nie z takim budżetem, jakim dysponował Graham. Ascetyczny Cry for Me, Billy, z prawie całą akcją w plenerze, przywołuje na myśl westerny Monte Hellmana, z ich podobnie spartańską kameralistyką i dyżurnym fatalizmem. Warto dodać, że obcujemy tu z kinem eksploatacji wykonanym i zagranym bardzo starannie (co bynajmniej nie jest regułą). Dodatkową atrakcją jest masa hożej golizny – przez większość czasu heroina paraduje kompletnie bez szat. Meksykańska Indianka Maria Potts (prywatnie żona głównego aktora), wystąpiła pod swym rdzennym imieniem Xochitl (Kwiat), a jej bohaterka nie wypowiada w filmie ani jednego słowa. „Jedna czwarta azteckości, trzy czwarte tajemnicy” – nieco pretensjonalnie pisano o niej w reklamowej zajawce. Nie mniej, jeśli William A. Graham – cytując Edwarda Nortona – zrobił ten film, by „zniszczyć coś pięknego”, lepiej nie mogło mu się udać.


Bartek Słoma

Lipstick reż. Lamont Johnson, 1976

Początkująca modelka Chris McCormick (w tej roli wnuczka Ernesta Hemingwaya) pada ofiarą gwałtu dokonanego przez miejscowego nauczyciela muzyki. Kiedy sąd uniewinnia sprawcę, dziewczyna postanawia zakończyć problem w bardziej klasyczny i efektowny sposób. Do filmu Johnsona podejść można różnorako. Z jednej strony jest to całkiem udane, choć trącące nieco myszką połączenie rape and revenge z dramatem sądowym, z drugiej jednak to wyrachowana, gatunkowa przewrotka, w której gwałt – jakkolwiek fizyczny – ma wymiar społecznego przyzwolenia na krzywdę. No bo seksowna Chris, w ponętny sposób reklamując tytułową, symboliczną szminkę, sama jest sobie winna. Pomijając jednak to wszystko, Lipstick (czy trafiający w sedno polski tytuł Dziewczyna z reklamy) działa najlepiej jako gorzka i dosyć nieoczywista opowieść o pożądaniu. Przyrównanie szminki do krwi, policyjnej obdukcji do modowej sesji fotograficznej, a młodej siostry ofiary do nieświadomego, zmanipulowanego ludu, robi swoje. Warto znać, bo – pomimo kilku ubytków i trochę jednak niewykorzystanego potencjału – film Johnsona to ciekawa próba twórczego okiełznania gatunku.


Wongo

‘Gator Bait reż. Beverly Sebastian, Ferd Sebastian, 1974

Gdyby poczciwy Robert J. Flaherty mógł przewidzieć areną jakich filmowych bezeceństw stanie się w przyszłości odkryty przezeń dla kina tajemniczy świat Cajunów, zapewne nakazałby bohaterowi swego słynnego fabularyzowanego dokumentu czym prędzej zawrócić czółno i na dobre czmychnąć w gąszcz moczarów. Oto bowiem, ćwierć wieku po premierze poetyckiej Opowieści z Luizjany, wyspecjalizowane w niewyszukanej, b-klasowej eksploatacji małżeństwo Ferd i Beverly Sebastian przyniosło na dziewicze bagna gwałt, zbrodnię i pożogę. Zrealizowana w 1974 roku Przynęta na aligatory nie jest stuprocentowo koszernym reprezentantem nurtu rape and revenge, gdyż to nie główna bohaterka a jej siostra pada tutaj ofiarą seksualnej napaści (a następnie sadystycznego mordu), nie jest również obrazem choć trochę wybitnym, nawet we własnej plugawej kategorii. Posiada jednak dwa elementy zdecydowanie wyróżniające się na tle niskobudżetowej obskury: zręcznie wykorzystaną egzotyczną scenerię oraz przede wszystkim udział zjawiskowej, ognistowłosej Claudii Jennings. Grana przez nią Desiree Thibodeau, przemierzając motorówką rozlewiska i wymierzając okrutną – iście westernową – zemstę na bandzie oprychów, którzy nieopatrznie ważyli się zapuścić na jej terytorium, wyrasta nie tylko na duchową siostrę samotnych indiańskich mścicieli pokroju Navajo Joe czy Chato. Manifestuje się w niej także jakiś nieuchwytny, zgoła hippisowski duch wolności (podkreślany dodatkowo skoczną, folkową muzyką) i niepokorna, nieujarzmiona kobiecość. O tym, jak wiele film zawdzięcza urokowi panny Jennings niechaj zaświadczą losy kontynuacji nakręconej przez tą samą parę reżyserską, ale już po tragicznej śmierci aktorki, z rudym erzacem, którego personaliów dziś nikt nie pamięta. Ów sequel (Gatorbait II: Cajun Justice z 1988 r.) okazał się zupełnie mdły i nijaki – być może to odcinanie kuponów od grindhouse’owego klasyka w epoce VHS nie mogło dać takiego samego efektu. A może raczej Claudia była tylko jedna.


Marcin Mess

Kaliber 45 reż. Abel Ferrara, 1981

Zacznę od tego, że tak naprawdę nie lubię nurtu rape’n’revenge, ale Abel Ferrara to był gość. Dziś może i jest ledwie cieniem samego siebie, lecz w latach 80. i 90. popełnił sporo zajebistości. Jakościowy slalom towarzyszył mu co prawda od początku, jednak na każdego niedorobionego Driller Killera czy zniszczonego przed producentów Kocura przypadała jakaś Chinka czy (jeszcze lepiej!) Król Nowego Jorku. Kaliber 45 jest zaś filmem, od którego mocarna część twórczości Ferrary się w ogóle zaczęła. Oto przed nami solidna pulpowa obskura z niemą bohaterką, która jednego dnia zostaje zgwałcona dwukrotnie (czyżby wpływ szwedzkiego Thrillera?) – najpierw w jakimś usyfionym zaułku, następnie kiedy zmaltretowana dostaje się do swojego mieszkania, gdzie natyka się na włamywacza. O ile jednak pierwszy z tych skurwysynów na pożegnanie obiecuje jej, że jeszcze się spotkają, o tyle drugi kończy z rozwaloną czaszką, a następnie ląduje w wannie bohaterki, gdzie jego ciało będzie tracić kolejne odcinane przez nią części. Thana postanawia nie informować o tym wszystkim nikogo, a za to zachowuje posiadaną przez oprawcę broń – pistolet ze sporą ilością amunicji. Po serii wizji na miarę Wstrętu Polańskiego wpadnie zaś na to, że mogłaby czasem wyjść z tą bronią z domu i sprezentować jakiemuś oblechowi kulkę w łeb. A jak wiadomo, takich typów nie brakuje, toteż nasza niema wojowniczka będzie miała ręce pełne roboty. Tak, tak, oto rape’n’revenge na swój sposób feministyczne, ale nie dlatego, że bohaterka przeobraża się w anioła zemsty, który nie tyle nie da sobie w kaszę dmuchać, co chciałby zagłady całej płci brzydkiej, lecz dlaczego, że reżyser wyraźnie kocha kobiety, przekonująco przedstawia ich punkt widzenia i konsekwentnie krytykuje seksizm, którym wypełnione są ulice. Takie zdrowe – wbrew pozorom dalekie od feminazizmu – girl power. Zresztą Thana z czasem staje się mścicielem bardzo seksownym. Ale i tak najlepsza jest przewrotność w wykorzystaniu symboliki religijnej: w halloweenowym finale, będącym jedną wielką rzezią w slow motion (fuck yeah), Thana przywdziewa habit zakonnicy.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*