Spag-West Mania: Alive or Preferably Dead (1969)

W 1965 roku Duccio Tessari wpisał się w annały spaghetti westernu reżyserując dwa znakomite obrazy: komediowy Pistolet dla Ringa i melancholijny Powrót Ringa, które uczyniły wcielającego się w tytułową rolę ex-kaskadera i świeżo upieczonego aktora Giuliano Gemmę jedną z ikon raczkującego jeszcze gatunku. W ciągu kilku kolejnych lat Tessari ograniczał swój udział w tworzeniu włoskiej inkarnacji konwencji do okazjonalnego scenariopisarstwa (Seven Guns for the McGregors [1966] i Train to Durango [1968]), jako reżyser zajmując się zupełnie innymi gatunkami, od spionaggio, przez fantasy, po poliziottesco. Wreszcie w 1969 roku postanowił wrócić do westernu, aby ze swoim ukochanym Gemmą, występującym u niego regularnie, stworzyć komediowe Alive or Preferably Dead. Niestety, choć film ma co nieco do zaoferowania, nie bez powodu daleki jest od posiadania statusu na miarę dylogii o przygodach Ringo.

Fabuła prezentuje losy beztroskiego hazardzisty z wielkiego miasta imieniem Monty (Gemma), który jest bliski otrzymania spadku po bogatym wujku. Na łożu śmierci krewniak podał jednak jeden warunek: Monty musi odnaleźć nieznanego sobie brata imieniem Ted (popularny wówczas bokser Nino Benvenuti) i zamieszkać z nim na co najmniej pół roku. Jak się okazuje, Ted mieszka na Dzikim Zachodzie i jest prostym, ale też niezwykle silnym farmerem. Chociaż nie wydaje się mieć nic przeciwko Monty’emu, ten, nie bardzo rozumiejąc twarde realia Pogranicza, już pierwszej nocy wdaje się w awanturę z lokalnym bandytą i jego ludźmi. To zaś doprowadza nie tylko do strzelaniny, ale też podpalenia domu Teda i utraty jego małego stada koni. Nie mając z czego się utrzymać, bracia sami też postanawiają wkroczyć na ścieżkę bezprawia, byle tylko przeżyć jakoś te pół roku i otrzymać wymarzony spadek.

Co szybko rzuca się w oczy, film stanowi parodię tak westernu włoskiego, jak amerykańskiego, choć rezygnując z typowych dla ówczesnej włoszczyzny protagonistów (ani to tajemniczy rewolwerowcy, ani łowcy głów, ani mściciele) i plenerów (względnie dużo tu zieleni), bardziej przypomina kino z USA. Inna sprawa, że sam początek wygląda wyjątkowo niewesternowo – rozgrywaja się na pokrytych śniegiem ulicach Nowego Jorku, a przedstawia bohatera ubranego w cylinder i pelerynę, niczym Houdini, i zmuszonego do bójki z rabusiami noszącymi np. berety, a następnie z kilkoma elegancikami w cylindrach. Cóż, Tessari potrafił być niezłym stylistą i zarazem żartownisiem bawiącym się regułami gatunku (co udowadniał już w skądinąd bardzo udanym debiucie, w którym pastiszował peplum, czyli Przybyciu tytanów [1962], a później choćby we wspomnianym Pistolecie dla Ringa).

W dalszej części fabuły akcja przenosi się wprawdzie na Zachód i o podobnych zmyłkach mowy już nie ma, jednak przewrotna zabawa trwa nieprzerwanie. A to bohaterowie napadają na dyliżans i porywają bogatą piękność, która nagle zaczyna się tym radować, gdyż nigdy jeszcze nie miała okazji widzieć żadnego z „tych słynnych napadów na Dzikim Zachodzie”, a to na horyzoncie pojawiają się pierwsze automobile, z jednej strony często psujące się i w ten sposób ośmieszające świat nowoczesnej technologii, z drugiej zaś będące przecież gorzką zapowiedzią końca westernowej rzeczywistości i z miejsca przywodzące na myśl podobne widoki z mniej czy bardziej rewizjonistycznych westernów amerykańskich z tego samego okresu, z peckinpahowskimi Strzałami o zmierzchu (1962) czy Balladą o Cable’u Hogue (1970) na czele.

Jednakowoż Tessari miewał też tendencje do przesadnego pajacowania i poza niegłupimi elementami satyry i parodii, jak te wyżej wspomniane, Alive or Preferably Dead najczęściej oferuje slapstickową kreskówkę. Co prawda, okazjonalnie bywa poważnie, w paru miejscach wręcz okrutnie, choć oczywiście w sposób spaghetti-westernowo przejaskrawiony (najlepszym przykładem definiowana czarnym humorem scena tortur: na związanych i rozebranych do pasa bohaterów grupa bandytów rzuca kawałkami żaru z kominka; przywódca bandytów to spopularyzowany przez Fernando Sanchdo w filmach o Ringo archetyp otyłego i tyleż sadystycznego, co roześmianego bandziora). Najwięcej tu jednak dziecinady, która obniża poziom tej potencjalnie fajnej westernowej przygody w duchu klasycznego buddy movie (do głowy przychodzi tu oczywiście bardzo popularny wówczas Butch Cassidy i Sundance Kid (1969) w reżyserii George’a Roya Hilla, zresztą film był swego czasu nawet dystrybuowany w USA pod tytułem Sundance Cassidy and Butch the Kid, co wiele mówi o celu dystrybutorów). Końcowym rezultatem film na zmianę ciekawy, bardzo sympatyczny i ginący w morzu gatunkowej przeciętności. Ma niezłe pomysły i solidne momenty, ma też przecież uroczego jak zawsze Gemmę (a ten nieźle zgrał się Benvenutim, z którym miał się na planie mocno zaprzyjaźnić, podobno wręcz do końca życia), lecz nie jest obrazem, o którym pamiętałoby się dłużej. Skąd więc ten tekst? – ktoś mógłby zapytać. Sprawa jest bardzo prosta – każdy spaghetti western zasługuje na opisanie.

Student brytyjskiego filmoznawstwa (obecnie piszący pracę doktorską na temat spaghetti westernu). Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy. Podobno założył kiedyś Kinomisję.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*