Spag-West Mania: Deadlock (1970)

Dobry, zły i brzydki

Spaghetti western z samochodami i szafą grającą – czego chcieć więcej? Może garść odniesień: gdyby Sergio Leone, Michelangelo Antonioni i Alejandro Jodorowsky wybrali się w podróż przez pustynię, zabłądzili, a następnie umarli z wycieńczenia, wyziewy z ich gnijących zwłok mogłyby utworzyć miraż pokroju Deadlock. Mowa o niemieckim eurowesternie, który choć powstał bez udziału Włochów, to jednak z powodzeniem przenosi sztafaż spaghetti na własny grunt.

Pierwszy kadr filmu wpatruje się w wyblakły krajobraz, pośród którego słania się mała czarna mrówka. Szybko okazuje się być rannym mężczyzną w garniturze z karabinem i walizką. Kid (Marquard Bohm) traci przytomność, lecz na jego szczęście lub też nie, znajduje go przejeżdżający obok Charles Damp (Mario Adorf). Wiedziony ciekawością zagląda do bagażu przybysza, który wypchany jest banknotami i jedną winylową płytą. Łasy na miliony znalazca zabiera strudzonego wędrowca do opuszczonego górniczego miasteczka, którego tytułuje się panem i władcą. Niestety plany przywłaszczenia fortuny krzyżuje mu ten trzeci, pan Sunshine (Anthony Dawson), który ma zawitać w ich progi lada chwila.

Wizja przedstawiona przez Rolanda Klicka bardziej przypomina postapokaliptyczne rejony Mad Maxa, niż znany z westernów Dziki Zachód. Świat bohaterów składa się z wypalonych słońcem piaszczystych równin i skalistych wzgórz, sumiennie omijanych przez deszcz, za to nawiedzanych wyjącym wiatrem. Powietrze zmieszane jest z pyłem, a brud powleka wszystko i wszystkich. Słupy telefoniczne, ogrodzenia i niszczejące budynki zdają się być leciwą pamiątką po istniejącej niegdyś cywilizacji. Wnętrza są niewiele ładniejsze niż obrazy za wybitymi szybami. Broń automatyczna wygrała z rewolwerami, zdezelowana ciężarówka wyparła konie.

Na tym odludziu przecinają się drogi iście westernowych samców. Ten Dobry, zwany Dzieciakiem, jest najmłodszy, najbardziej ludzki, choć nieobcy jest mu cynizm, najsprytniejszy. Ten Zły, zwany Słoneczkiem, najbardziej odpowiada gatunkowemu wizerunkowi. Czarny kapelusz, długi płaszcz, kowbojki, kruczoczarny zarost idący w parze z nikczemnym usposobieniem. Także jego broń, pistolet Mauser C96 z przedłużaną rękojeścią przywodzi na myśl inne pozycje gatunku (choćby Za kilka dolarów więcej). Oraz ten Brzydki, pazerny Damp, przedstawiciel Kompanii Górniczej Ameryki Północnej. Zabiegany i nieco nieporadny w starciu z pozostałymi, ciągle knuje, jak wyjść cało z sytuacji, najlepiej z pieniędzmi w kieszeni. Sednem filmu jest niebezpieczna gra prowadzona przez owe trio.

Jak przekonywał dwie dekady temu Dziki Bill Wellman, Kobiety jadą na Zachód tworzyć osady, swą siłą i uporem bez problemu dorównywały mężczyznom. Płeć piękna u Klicka ma nieco mniej charakteru. Pozostające na drugim planie dwie kobiety to chodzące wraki z wysuszoną psychiką.

Otaczająca przestrzeń zdaje się nie mieć końca, lecz wcale nie daje wrażenia przepastności. Przeciwnie, rozciągająca się po horyzont pustka zamyka bohaterów w miasteczku, odcina od reszty świata. Przypomina im, że nie ma stamtąd ucieczki. Cisza dusząca życie przerywana jest jedynie przez podmuchy wiatru, szczególnie silnego i złowrogiego nocą. Równie często, co słowami, ludzie posługują się spojrzeniem, niewybrednym uśmiechem. Poruszają się powoli, bo też nie ma dokąd się spieszyć.

Na dachu domu Dampa stoi blaszana sylwetka kowboja w kapeluszu, dżinsach i kraciastej koszuli, który z uśmiechem prezentuje dłoń z uniesionym do góry kciukiem. Choć nie wszystko jest OK z tym amerykańskim symbolem, gdyż ręka urwana jest w połowie, a wisząc na wietrze swym skrzypieniem przywodzi na myśl wiatrak z pamiętnego wstępu do Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Jakby kpiąco machał na pożegnanie klasycznemu westernowi. Wszak był to rok 1970, chwilę wcześniej Sam Peckinpah wystrzelał swoją Dziką bandę, za 6 lat Don Siegel pośle do grobu Johna Wayne’a.

Ciekawszym symbolem jest cmentarz ulokowany w górach, idealne odzwierciedlenie miejsca i jego historii. Górnicze miasteczko pochowane jest między wzgórzami, powoli obumiera w oczekiwaniu na coś, co się nie wydarzy. Na życie i zmiany, które nigdy nie nadejdą. Przejeżdżający nieopodal pociąg obojętnie sunie naprzód, nie zwracając nań uwagi. W tej sytuacji pozostaje im jedynie czekać na śmierć.

Tak piękną scenerię zapewniła ziemia niczyja pomiędzy Izraelem i Jordanią. W jednym z wywiadów reżyser wspominał o napiętej atmosferze i producencie wycofującym się z obawy o życie ekipy. Na szczęście Izraelczycy zaoferowali ochronę na czas zdjęć. Akompaniamentem dla pustkowia i piaskowych kolorów jest muzyka niemieckiego zespołu CAN, która przeszywa obraz równie mocno, co słoneczne promienie, kłuje bohaterów nerwowym dźwiękiem. Swoją drogą, ich utwór Vitamin C wprowadza nas do Wady ukrytej Paula Thomasa Andersona.

Deadlock to kino w pełni kameralne. Gatunkowe, choć wykraczające poza tradycyjne obrazy westernu. To wreszcie solidne przeobrażenie spag-westu, które grzech przegapić.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*