[Tekst pierwotnie opublikowany 23/08/2020]
Jean Rollin. Wiecznie niedoceniany artysta konsekwentnie dłubiący w mikrobudżetowym kinie gatunkowym. Czerpiący jednocześnie z filmów i seriali epoki kina niemego, surrealizmu oraz exploitation, francuski ekscentryk rozkochany w staroświeckich narracjach, poezji i pięknych samotnych kobietach, najlepiej wampirzycach. Kiedy zacząłem oglądać jego filmy pół roku temu, nie spodziewałem się, że szybko trafi do grona moich ulubieńców. Najlepszym dowodem dzisiejszy odcinek Wysypiska, składający się z notatek sporządzonych po seansach jego pierwszych sześciu autorskich dokonań; notatek początkowo bardzo krótkich, ale stopniowo się rozrastających, dobrze oddających to, jak rosła moja sympatia do tego mistrza odrealnionej śmiecio-pulpy. Zapraszam do lektury. Mam nadzieję, że zachęcę kogoś do sięgnięcia po któryś z jego zapomnianych filmów.
PS. Kto rozpozna główny kadr zdobiący niniejszy wpis, ten otrzyma flakonik smacznej krwi.
The Rape of the Vampire (1968)
Dziwny groteskowy sen o wampirach lub ludziach myślących, że są wampirami. Wyraźnie czerpiący z ówczesnego arthouse’u (charakter niekoniecznie jasnej alegorii), cokolwiek teatralny (wampirza maskarada), seksowny (nagie lub półnagie ciała filmowane dosyć estetycznie), ale też chaotyczny i trochę pretensjonalny (całość, podzielona na dwie różne czasowo części, jest cokolwiek niezgrabna, a dialogi bywają bełkotliwe; wspomniany podział to jednak rezultat dwóch oddzielnych okresów produkcji filmu – początkowo miał to być krótki metraż trwający ok. pół godziny, jednak reżyser zdecydował się rozbudować opowieść, aby uzyskać film kinowy). Mimo rys jest to jednak rzecz bardzo interesująca, mająca specyficzny poetycki urok. Wygląda naprawdę ładnie, jednocześnie obskurnie – z powodu niskiego budżetu, oczywiście – i stylowo. Francuska publiczność końca lat 60. tego jednak nie doceniła. Mało tego, premierowy pokaz niedającego się zrozumieć dzieła spowodował srogi gniew odbiorców, którzy doprowadzili do podobno ostrej awantury i ucieczki Rollina z kina. Zaskakujące, bo nie jest to bynajmniej jakiś prowokacyjny, obrazoburczy film, a po prostu osobliwa fantazja ekscentrycznego artysty. Mnie, mimo wszystko, zachęciła do sięgnięcia po więcej.
The Nude Vampire (1970)
Kolejny poetycki sen, tym razem niemal z miejsca zdobywający moje serducho. W przeciwieństwie do debiutu – po którego kontrowersyjnej premierze Rollin rozważał porzucenie filmowej kariery – nie ma tu już śladów bełkotu i pretensji początkującego reżysera marzącego o byciu wielkim artystą. Film, poświęcony pewnemu niezwykłemu kultowi, od samego początku stoi na wyższym poziomie. I natychmiast hipnotyzuje. Tym razem dialogów nie ma prawie wcale. Jest opowiadanie obrazem oraz muzyką. Dużo ekstrawaganckich obrazów i wymyślna maskarada. Kakofoniczna jazzowa muzyka, która, dokładnie jak w wybranych dziełach Jesusa Franco, pomaga budować atmosferę koszmaru sennego. Leniwe tempo, które dalekie jest od męczenia widza, o ile tylko ten nie oczekuje standardowej narracji. Rollin to wszakże świat snu i odlotu. Kino grozy to dla niego wyłącznie druga strona lustra. A tam piękna, zmysłowa erotyka, tajemnicze postaci. Fabuła jest banalnie prosta. W przeciwieństwie do debiutu wszystko też zostaje tu wprost wyjaśnione. Może też w tym trochę problem filmu, bo kiedy w finale idzie w trochę bardziej gatunkowo klasyczne rejony (jakaś akcja, jakieś strzały i wspomniane wyjaśnienie całości), to robi się z tego komiks, który, jak dla mnie, może nie do końca zgrabnie klei się z tą wcześniejszą poetycką grozą. Ale może przesadzam. Pewnie tak. To świetny film.
The Shiver of the Vampires (1971)
Jeden z popularniejszych wampirzych odlotów Rollina, mi jednak podobający się najmniej. Z jednej strony cieszy, że reżyser nie stał w miejscu i stale szukał sposobów na wzbogacenie swojej formuły wampirzej opowieści, tym razem dodając doń elementy absurdu, a nawet satyry (krwiopijca mający ludzkich sługów określany mianem „wampira burżujskiego”). Z drugiej, pod kątem klarowności i klimatu, filmowi bliżej do jeszcze trochę niedorobionego debiutu niż czysto halucynogennego The Nude Vampire. Brak wyraźniejszego odrealnienia sprawia, że logika snu wygląda niekoniecznie przekonująco, a cała struktura prezentuje się trochę niezgrabnie (zwłaszcza sceny soft-porn, które miejscami wyglądają jak wklejone z jakiegoś innego filmu; znaczy się, średnio pasują do reszty i psuły mi seans). Zaskakująca duża liczba dialogów, spośród których niektóre brzmią cokolwiek bełkotliwie, też nie pomaga. Niemniej, to ciągle mocno nietuzinkowe, intrygujące kino, oferujące choćby świetny prog rockowy soundtrack i sporo pięknie plastycznych kadrów. Podkreślę może, że wielu fanów Rollina zupełnie nie zgadza się z moją surową oceną dzieła.
Requiem For a Vampire (1971)
Drugi z filmów Jeana Rollina, jaki mogę zaliczyć do swoich ulubionych tegorocznych odkryć. Tym razem reżyser idzie jeszcze bardziej w absurd i teatralność, dodając do tego elementy rodem z cyrkowych atrakcji (wyraźnie zakorzenionych w pantomimie), a nawet baśni. Za główne bohaterki ma dwie młode piękności, które są clownami. I poznajemy je w momencie, kiedy na tle wiejskiego krajobrazu, pośród lasów i krów pasących się na łąkach, biorą udział w pościgu samochodowym i strzelaninie. Zupełnie nie wiadomo, o co chodzi, ale ich kierowca wkrótce ginie, a te muszą się czym prędzej ukryć. Tak oto, włócząc się przed siebie, trafiają na pewien cmentarz, gdzie postanawiają odpocząć…
Rzecz od początku dowcipna i bardzo umowna, już samym ubiorem bohaterek krzyczy do nas, abyśmy niczego tu przypadkiem nie brali na serio. Całość to w zasadzie jedna wielka gra w kotka i myszkę między rozmaitymi postaciami – pojawia się starożytny wampir i jego kult, pojawiają się jego potencjalne ofiary. Każdy co chwila kogoś lub czegoś szuka, poluje na kogoś lub samemu się ukrywa. Jest bardzo przewrotnie i przeważnie nawet wesoło, zresztą jakieś 80% akcji rozgrywa się za dnia, choć nie brakuje poetyki snu oraz kilku (bynajmniej nie krótkich) mroczniejszych, jednocześnie frenetycznych i perwersyjnych, momentów. Niemniej, to przede wszystkim niezwykle urokliwy obraz, wywrotowy względem konwencji filmu grozy, a przy tym zupełnie bezpretensjonalny i nienachalny. Bo Rollin to był gość.
The Iron Rose (1973)
Najlepszy film Jeana Rollina, jaki miałem okazję zobaczyć (dodam, że znam już niemal wszystkiego jego dokonania i zdanie do podtrzymuję). Zarazem nie dziwi mnie wcale, że to właśnie ten tytuł był taką wtopą finansową, że reżyser wkrótce po jego premierze zaczął desperacko szukać roboty w branży porno. Nie ma tu nic atrakcyjnego dla szarego widza. Pewien młody poeta oraz baletnica poznają się na ślubie wspólnych znajomych, aby szybko umówić się na randkę. Ta jest bardzo sympatyczna, jednak w trakcie powrotu do domu postanawiają na chwilę zajrzeć na cmentarz, jaki znajdują po drodze. I wkrótce stają się jego niewolnikami. Gdy zapada zmierzch, nie potrafią odnaleźć ścieżki powrotnej. Nieustannemu błądzeniu towarzyszy strach, histeria i wreszcie czysty obłęd.
Żadnych zombiaków, żadnych duchów, żadnych wampirów. Nawet narracji subiektywnej (prawie) nie ma. Postaci zachowują się coraz dziwniej, ich świeżo zapoczątkowany związek przeobraża się w swoją koszmarną karykaturę. Oczywistym jest, że w ich głowach dzieją się bardzo osobliwe rzeczy i jest to wpływ cmentarza, któremu daleko do bycia normalnym miejscem. Ale (poza jednym fragmentem) ani nie otrzymujemy wglądu w ich spaczone umysły, ani też nic nie zostaje wytłumaczone. Narracja pozostaje tak samo obiektywna i surowa, co tworzy specyficzny kontrast i czyni całość niemal abstrakcyjną. Dużo ciemności, dużo ciszy przerywanej ich krzykiem, dużo okrutnie przewrotnego romantyzmu i dziwacznej melancholii. I być może najlepsza scena tańca na cmentarzu w historii. Upiorne poetyckie cudo.
The Demoniacs (1974)
Tym razem francuski autor sięgnął po marynarski folklor, aby w jego konwencji, traktując wywodzące się zeń mity całkowicie serio, zaprezentować melancholijną opowieść z nurtu… rape and revenge. Widać tu też wyraźnie wpływ kina niemego, całość zaczyna się zresztą bardzo umownym zaprezentowaniem przez narratora postaci czwórki antagonistów – piratów zamieszkujących przeklętą wyspę i zajmujących się prowadzeniem statków na skały za pomocą mylnych sygnałów świetlnych – co sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią raczej dowcipną i sympatyczną. Chwilę później dostajemy jednak niekrótką scenę brutalnego gwałtu i pobicia, dokonanych na dwóch ocalałych z katastrofy statku rozbitkach płci wiadomej. Od tego momentu urokliwa umowność i okrucieństwo mieszać się będą ze sobą już do samego końca. Po drodze mamy zaś galerię cudacznych postaci: zapijaczonych marynarzy, szefującą lokalnej knajpie burdel-mamę będącą medium zapowiadającym zagładę, tajemniczego clowna spacerującego po pobliskich ruinach, a wreszcie samego diabła, do którego zmierzają zniszczone dziewczyny licząc, że ten pomoże im w zemście na piratach. Jest więc dosyć ekscentrycznie i magicznie, można powiedzieć, choć przemoc i erotyka co jakiś czas przypominają, że mamy do czynienia z kinem epoki eksploatacji. Nie, żeby oznaczało to szybkie tempo akcji i nawał atrakcji. To przecież ciągle Rollin. Najciekawsze jest może jednak to, że w pewnym momencie opowieść staje się wywrotowa względem własnych założeń. Nie będę zdradzał o co chodzi, ale jest to element, który bardzo dzieli widzów. Wydaje się być przy tym tak rollinowski, jak tylko się da. Mnie początkowo zawiódł, ale im dalej od seansu, tym bardziej go doceniam, sam film uznając dziś za czołówkę dokonań francuskiego twórcy.
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis