
Emmanuelle, znudzona i wyzwolona jednocześnie małżonka francuskiego dyplomaty, poszukująca seksualnych przygód na całym globie. Zrodziła się na kartach skandalizującej powieści autorstwa Emmanuelle Arsan (pseudonim artystyczny Marayat Rollet-Andriane), opublikowanej we Francji w 1959 roku. Bestsellerową książkę przeniesiono na ekran dopiero 15 lat później, korzystając z poszerzającej się swobody obyczajowej. W momencie premiery obraz Justa Jaeckina łamał wiele dotychczasowych tabu, wpisując się w seksualną rewolucję zapoczątkowaną w poprzedniej dekadzie. Emmanuelle to super-kobieta swoich czasów: żyje w otwartym związku i pełnymi garściami czerpie z tego przywileju, co rusz zmieniając partnerów seksualnych. Jest biseksualna, nie ma uprzedzeń rasowych, nie uznaje żadnych ograniczeń. Film o jej przygodach okazał się być ogromnym sukcesem (w jednym z paryskich kin grany był przez 11 lat!) zarówno w kraju, jak i za granicą. Odtwarzająca główną rolę Sylvia Kristel z miejsca stała się międzynarodową gwiazdą, błyskawicznie pojawiły się też kontynuacje (w których z czasem Kristel zastąpiły młodsze aktorki) i liczne próby naśladownictw. W międzyczasie Francja dołączyła do grona państw legalizujących twardą pornografię, co jednak wydawało się nie mieć wpływu na popularność dochodowej serii, która konsekwentnie trzymała się erotyki w wydaniu „artystycznym” (elementy pornograficzne miały się później pojawić w kilku odsłonach cyklu, nigdy jednak nie były prezentowane w oficjalnych, kinowych wersjach, dopiero przy okazji niektórych wydań na rynek video). Ostatecznie cała seria należy do najdłuższych w historii światowej kinematografii, choć na przestrzeni lat sukcesywnie obniżała loty, z czasem przenosząc swoje podwoje do telewizji kablowych. Oprócz 7 oficjalnych filmów kinowych powstały również rozliczne odnogi przeznaczone na mały ekran, w tym pod takimi fantazyjnymi tytułami jak Emmanuelle w kosmosie (1994) czy Emmanuelle 2000 (2000-2002).
Pozostając w klimacie lutego jako miesiąca miłości, wzięliśmy na tapet zawiłe losy ekranowej Emmanuelle. W dzisiejszym odcinku „Po całości” wszystkie kinowe filmy serii przerabia kinomisyjna załoga w składzie Marta Płaza, Justyna Wróblewska, Marcin Mess oraz Caligula. Jedyny certyfikowany soundtrack do dzisiejszej lektury znajdziecie tutaj.
1974 – Emmanuelle (reż. Just Jaeckin) – Marta Płaza
Emmanuelle to młoda, wyzwolona żonka pewnego dyplomaty, która opuszcza libertyńską Francję i wyrusza do Bangkoku, aby u boku swojego ślubnego (i innych niezwykłych gości[ń]) zażywać cielesnych rozkoszy w kraju, który jeszcze szerzej rozumie seksualne spełnienie. W tym jednym zdaniu zawiera się w zasadzie cała kwintesencja żelaznego klasyka kina erotycznego, który czerpał z literackiego pierwowzoru autorstwa Emmanuelle Arsan, a zarazem był pierwszym filmem dla dorosłych dystrybuowanym przez wytwórnię Columbia Pictures. Historia w kolejnych latach miała się rozrosnąć do kilku sequeli i całej rzeszy innych filmowych tworów, kapitalizujących skojarzenia jakie zaczęło nasuwać imię tytułowej bohaterki -symbolu pieprznego kina. Senny klimat filmu Justa Jaeckina z azjatyckimi plenerami i wysmakowanymi wnętrzami w jakby lekko pastelowych odcieniach, sprzyjał pikantnym cielesnym zabawom, zarówno tym bardziej intymnym jak i rozgrywającym się w rozpasanych burdelach. Idziemy w plener, czasami zaglądamy do alkowy, albo wnętrza samochodu. Jest duszno, jest wilgotno, czyli tak jak powinno być w takiej opowieści. Szkoda, że sama historia od której wszystko się zaczęło, pomimo niezłego settingu, zestarzała się raczej kiepsko. Wije się smętnie, przez mniej lub bardziej interesujące epizody, a w finale raczy dodatkowo przeintelektualizowanym monologiem na temat charakteru cielesnego pożądania. Drażni też to na co zwraca uwagę część komentujących: hiperseksualizacja i fetyszyzacja azjatyckiej kultury, która może i wpisuje się w konwencję filmu, ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że czerpie przy tym z kolonialnej retoryki. Ostatecznie interesująco zaczyna się robić dopiero wtedy gdy całość przerywana jest wysmakowaną i nierzadko pomysłową (masturbacja do magazynu z plakatem Paula Newmana) erotyką w której dominują panie (nie wspomagane męskim full frontal) z boską Sylvią Kristel na czele. Jedna z kluczowych scen, która liznęła tu klimat hardcore’u miała rzekomo sprawić aktorce niemałe trudności, ale ostatecznie wyszła z niej z twarzą, niosąc na swoich barkach wszystko to co w filmie najlepsze. Filmie – klasyku może już nieco zetlałym, ale nadal potrafiącym rozpalić iskrę.
1975 – Emmanuelle 2 (reż. Francis Giacobetti) – Caligula

Fantazji wykwintnych i penetracji sensualnych ciąg dalszy. Emmanuelle (Sylvia Kristel tym razem z długimi włosami) przybywa do Hongkongu, gdzie rezyduje jej małżonek. Brytyjska kolonia pełna jest niezwykłych uciech, z których para chętnie korzysta. Tyle w kwestii fabuły, bo ta składa się z ciągu luźno powiązanych erotycznych przygód. Emmanuelle szwenda się po mieście i zaczepia co bardziej urodziwe kobiety i co przystojniejszych mężczyzn, by wciągnąć ich do łóżka. Tu wizyta w salonie masażu, tam wycieczka do burdelu na szybki czworokąt. Wszystko to w egzotycznych okolicznościach, z płynącą w tle nastrojową muzyką, z przeciągniętymi scenami wijących się w powolnej ekstazie ciał. Słowem: soft-porno w stanie czystym. Na bok jednak złośliwości. Reżyserski debiut fotografa Francisa Giacobettiego to w swoim przedziale gatunkowym rzecz udana, zrealizowana w wysmakowany, elegancki sposób. Jest to zarazem jedyny sequel w serii, który ze spokojnym sercem można postawić na jednej półce obok oryginału Justa Jaeckina. Naładowany po brzegi seksualną energią i zwalniający z obowiązku myślenia na półtorej godziny. Inna sprawa, że – podobnie jak reszta cyklu – zdążył się już nieco zestarzeć, a jego pre-AIDSowy hedonizm dzisiaj jawi się jako zwietrzały i zgoła naiwny. Wciąż jednak Kristel w roli głównej prezentuje się olśniewająco, a Hongkong jako tło jej miłosnych igraszek to wybór wręcz perfekcyjny: egzotyka styku kultur idealnie sprzyja zmysłowym – choć dekadenckim – uniesieniom bez jakichkolwiek konsekwencji. Niezbyt to mądre, ale za to na pewno stylowe. Ciekawostkę stanowi z kolei epizod w wydaniu Laury Gemser, która wciela się w jedną z ponętnych masażystek. Indonezyjska piękność w tym samym roku wystąpi w filmie Bitto Albertiniego Czarna Emanuelle. Zapoczątkowana przezeń seria stanowić będzie eksploatacyjny, niejednokrotnie znacznie pikantniejszy (w niektórych filmach pojawią się elementy twardej pornografii) odpowiednik cyklu z Kristel. Ale o tym przy innej okazji…
1977 – Żegnaj, Emmanuelle (reż. François Leterrier) – Caligula

Emmanuelle postanawia się ustatkować. Nudzi jej się żywot rozwiązły, patrzy z pogardą na swoje dotychczasowe życie, wciśnięte w ramy narzuconego jej hedonizmu. Co w praktyce oznacza mniej seksu, a więcej romansidła. Nie ma w tym za to większej logiki, zważywszy że bohaterka pakuje się namolnie do łóżka pretensjonalnemu reżyserowi łzawych melodramatów, który przy pierwszej okazji wyzywa ją od „kurew” i w zamian za upojne chwile oferuje jej pieniądze. Ale kobieta zmienną jest, a serce nie sługa. Tym samym Emmanuelle po raz pierwszy zakochuje się i od amour libre woli czułe spojrzenia oraz dramatyczne rozstania. Zwrot serii ku konserwatywnemu myśleniu? Pod wieloma względami owszem. I niestety nie robi jej to dobrze. Tym razem dostajemy nawet coś w rodzaju namiastki fabuły, ale umyka gdzieś klimat beztroski, zastąpiony drętwym moralizatorstwem. Cała przemiana wypada niestety niezbyt wiarygodnie i raczej ma ambiwalentny wydźwięk („odrodzona” Emmanuelle postanawia pozostać wierną ukochanemu na zawsze, lecz w tym celu musi… porzucić męża). Drastyczny zwrot podyktowany był rzecz jasna założeniami producentów: obraz stanowić miał zamknięcie trylogii i zwieńczenie losów bohaterki. Na wszelki wypadek pozostawiono furtkę dla kontynuacji, jednak temat trwał w zawieszeniu przez kolejne siedem lat. Obraz François Leterriera stanowi więc jeszcze jeden przykład cynicznie wykoncypowanego sequela, który nijak ma się do pierwotnych założeń serii. Dla Kristel był to definitywny koniec przygody z rolą, która przyniosła jej sławę (gościnnie pojawi się w kilku kolejnych częściach, występując już jednak jedynie w roli „mentorki” swoich młodszych wcieleń) i od której odtąd będzie odcinać kupony. Aktorka wygląda tu zresztą na zmęczoną obowiązkami wampa i przybieraniem wyćwiczonych póz. Po latach pozostają więc głównie bajeczne widoki Seszeli, gdzie rozgrywa się akcja, w dalszym ciągu stylowe zdjęcia oraz wpadająca w ucho „pościelówa” od Serge’a Gainsbourga.
1984 – Emmanuelle 4 (reż. Francis Leroi, Iris Letans) – Justyna Wróblewska
W kolejnej odsłonie serii na jakiś czas żegnamy się z Sylvią Kristel, która w oczach producentów przekroczyła już magiczny wiek uprawniający do występowania w produkcjach dla dorosłych. By usprawiedliwić zmianę aktorki zastosowano dość zabawny trick – Emmanuelle (jeszcze jako Kristel), uciekając przed niechcianą miłością, postanawia rozpocząć życie od nowa i poddać się operacji plastycznej. Tak oto przemienia się w dużo młodszą kobietę o figurze modelki (Mia Nygren), a w dodatku… dziewicę! Jak widać w latach 80. dokonał się niesamowicie dynamiczny rozwój chirurgii plastycznej. Niestety Nygren nie odznacza się tą samą klasą i ciepłem co Kristel, w związku z czym w roli Emmanuelle wypada sztywno i ciężko ją polubić. Nowy rozdział w życiu odmienionej bohaterki rozpoczyna się podróżą do Brazylii wraz z terapeutką, która sugeruje: “musisz nauczyć się kochać od nowa”. Idąc za jej radą kobieta przeżywa mnóstwo erotycznych przygód z przedstawicielami obu płci. Niestety w końcu odnajduje ją też odrzucony ukochany (Patrick Bauchau). Emmanuelle wykorzystuje fakt, że mężczyzna nie może jej rozpoznać i rozpoczyna grę w kotka i myszkę. Tyle wysiłku po to by ostatecznie i tak wrócić do człowieka przed którym uciekała… Co tu dużo pisać, 4. część serii nie wyróżnia się niczym względem poprzedniczek (no, może z wyjątkiem głupszego scenariusza…). Film mami nas dużą dawką nagości i voyeuryzmu oraz subtelnymi scenami seksu. Za tło standardowo służą egzotyczne krajobrazy dzięki którym harce na łonie natury prezentują się jeszcze bardziej zmysłowo, zwłaszcza gdy wokół wiją się węże. Amazoński las otula bohaterów gdy kochają się pośród drzew czy tańczą ognistą sambę, a szczególne wrażenie robi scena seksu w deszczu i błocie. Jest duszno i leniwie, jak na erotyk przystało. Pojawi się także kilka abstrakcyjnych sekwencji snu w których Emmanuelle-Kristel uczy inną kobietę (czyżby swoje nowe wcielenie?) sztuki miłości. Zgrzytanie zębami powodują zaś dialogi. Ten kto powsadzał w usta aktorek tak głębokie mądrości jak: “mam nowe ciało, teraz muszę wykształcić w nim nową duszę”, powinien dostać dożywotni zakaz dłubania przy scenariuszach. Czwarta Emmanuelle sprawdzi się jako seans na raz, posiada bowiem odpowiednią ilość rozgrzewających scen, by umilić nam wieczór, jednak w porównaniu ze swoimi wysmakowanymi poprzedniczkami wypada wyjątkowo blado i nonsensownie.
1987 – Emmanuelle 5 (reż. Walerian Borowczyk, Steve Barnett) – Marcin Mess
3 lata po ostatniej operacji plastycznej boska Emmanuelle ponownie zmienia swoje oblicze, tym razem otrzymując ciało znanej z Penthouse’a amerykańskiej modelki i B-klasowej aktorki Monique Gabrielle. W jej wykonaniu kultowa bohaterka to gwiazda artystycznych filmów erotycznych. Sekwencja otwierajaca prezentuje ją na festiwalu w Cannes (!), gdzie promuje swój najnowszy kontrowersyjny przebój, mianowicie Love Express. Film ten, opisywany przez pozakadrowego dziennikarza-narratora jako „klasyczny melodramat w nowoczesnej formie”, ukazuje Emmanuelle jeźdzącą po świecie pociągiem celem odnalezienia prawdziwej miłości. Co oznacza uprawianie seksu z każdym chętnym witającym do jej przedziału. Przedstawiające to fragmenty krzyżowane są ze stylizowanym na telewizyjny reportaż sprawozdaniem z festiwalu oraz scenkami ukazującymi celebrycką codzienność bohaterki. W pewnym momencie poznaje ona szejka-dyktatora, który pod przykrywką hucznej premiery Love Express w swoim fikcyjnym reżimie zwabia ją tam planując uczynić ją jedną ze swoich 50 żon-niewolnic… Emmanuelle 5 to niesamowity narracyjny burdel. Fabuła od samego początku wręcz rozpada się na naszych oczach. Co też paradoksalnie sprawia, że film ogląda się całkiem ciekawie. Podkreślmy jednak, że Walerian Borowczyk nie miał z nim wiele wspólnego. Polski reżyser, skuszony tak możliwością odnowienia cyklu, jak i proponowaną mu mamoną, zgodził się na realizację, ale szybko popadł w konflikt z producentami, którzy odrzucali większość jego surrealnych pomysłów. Wprawdzie sam prawie-samoświadomy koncept „filmu w filmie”, luźna konstrukcja oraz szereg plastycznych, specyficznie „kwadratowych” kadrów to ewidentnie dzieła jego wyobraźni, jednak nie dają wiele bezlitośnie chaotycznej i wręcz idiotycznie zmontowanej całości. Borowczyk nie miał też wpływu na casting i nie polubił się z główną aktorką, która podczas pewnej sprzeczki wybuchła uderzając go w twarz. Po tym incydencie filmowiec nie zamierzał kontynuować swojej pracy, lecz pod namową (oferujących odpowiedni pieniądz) producentów, podpisał rzecz swoim nazwiskiem. Większość filmu nakręcił jego asystent. I ostatecznie prezentuje się to niedorzecznie źle. Film potrafi przy tym dać pewien ubaw, zwłaszcza w finałowym akcie, który zamienia się nagle w Z-klasowe kino akcji, definiowane ucieczką z więzienia, strzelaniną, pościgiem i katastrofą lotniczą. Co niezbyt zaskakujące, powstała też wersja z usilnie dokręconymi scenkami hardcore porn, które, wmontowane doń losowo, czynią go jeszcze bardziej bezładnym. Mimo tego wszystkiego – a może dzięki temu! – Emmanuelle 5 odniosła komercyjny sukces.
1988 – Emmanuelle 6: Ostateczny ruch (reż. Bruno Zincone, Jean Rollin) – Justyna Wróblewska
W kolejnej odsłonie serii, nasza bohaterka po raz kolejny zrzuca skórę, by tym razem przyjąć wygląd austriackiej modelki Natalie Uher (równie pięknej co… drewnianej). Zgodnie z tradycją, tłem akcji mają być egzotyczne krajobrazy, dlatego większość wydarzeń rozgrywa się w Wenezueli. Historia przeplata teraźniejszość z retrospekcjami z Ameryki Południowej, gdyż punkt wyjścia stanowi utrata pamięci. Emmanuelle po powrocie z wyjazdu nie wie kim jest i co się wydarzyło. By przywrócić jej wspomnienia, do akcji wkracza psychiatra, który w swojej pracy stosuje dość, delikatnie rzecz ujmując, ekscentryczne metody. Cóż bowiem mogłoby pomóc Emmanuelle odzyskać siebie, jeśli nie seks? Tak oto przed kobietą odgrywane są erotyczne scenki, a ostatecznie o pomoc poproszona zostaje…kapłanka Voodoo. Czy ktoś w tym stylu. Pacjentka powoli zaczyna przypominać sobie historię swoich wojaży w amazońskiej dżungli do której trafiła po tym gdy, wraz z pozostałymi modelkami mającymi wziąć udział w wenezuelskiej sesji zdjęciowej, została wzięta w niewolę przez handlarzy żywym towarem. Tak z grubsza prezentuje się fabuła obrazu,który przypomina bardziej filmy o Czarnej Emmanuelle niż oryginalną serię z Sylvią Kristel, gdy w pewnym momencie z typowego erotyka zamienia się w przygodowy akcyjniak. Wyjątkowo naiwny i komiczny, rzecz jasna, ale i niepozbawiony uroku. Film jak zawsze kusi pięknymi krajobrazami i ponętnymi kształtami urodziwych aktorek. W pamięć zapada kilka ciekawie zaaranżowanych scen erotycznych – seks z wodospadami w tle czy w zaparowanej kotłowni statku – choć nie jest to oczywiście klasa i poziom pierwszych części serii. Za scenariusz odpowiada sam Jean Rollin, lecz oryginalna koncepcja twórcy nie ujrzała światła dziennego. Początkowo film reżyserowany był przez Bruno Zincone, ten jednak opuścił plan przed ukończeniem zdjęć, tłumacząc się innymi obowiązkami, w związku z czym znaczna część pomysłów na wydarzenia rozgrywające się w Ameryce Południowej nie została w ogóle zrealizowana. Przed finansową katastrofą uratował produkcję Rollin, który z uwagi na brak czasu, zmuszony był zmodyfikować część skryptu i dodać wątek z utratą pamięci, który można było dokręcić naprędce już we Francji. Ostatecznie więc Emmanuelle 6 można uznać za połączony efekt pracy dwóch reżyserów – Zincone odpowiedzialnego za sceny nakręcone w Wenezueli oraz Rollina, który stworzył cały wątek paryski. I to właśnie w rollinowskiej części dostrzec można typowe dla twórcy motywy – amnezja (niczym w Night of the Hunted, 1980) czy szamański taniec do którego nawiązał później w Lost in New York (1989). Nie zapominajmy jednak, że to nadal przeciętny erotyk w wersji soft, fani standardowej twórczości Jeana Rollina niekoniecznie znajdą tu coś dla siebie.
1993 – Emmanuelle 7 (reż. Francis Leroi) – Caligula

CGI fallusy, Kristel z przetłuszczonymi włosami i stockowe zdjęcia. Siódma część przygód Emmanuelle jest niczym wszystkie późne filmy Leslie Nielsena zebrane w jeden niekończący się orgazm głupoty. Film wyspecjalizowanego w soft- i hard-porno Francisa Leroia to kwintesencja lat 90. w negatywnym tego pojęcia rozumieniu: pełen idiotycznych dialogów, dziwacznych pomysłów i zgrzebnej erotyki stanowiącej ekwiwalent reklam czekoladek Merci. Zamiast nadzienia z marcepanu mamy wypięte z dumą pupy, zamiast uśmiechu łasej na słodycze mamuśki – kolekcję sfilmowanych w półmroku scen kopulacji. Emmanuelle (powracająca do roli Kristel, która nie ma tu jednak żadnych scen erotycznych) pracuje tym razem w jakimś szemranym ośrodku zajmującym się badaniami nad rzeczywistością wirtualną. Badania te jednoznacznie ukierunkowane są na fantazje seksualne klientów firmy, które ci mogą spełniać właśnie dzięki zaawansowanym iluzjom wykreowanym przez programistów. Emmanuelle postanawia wykorzystać możliwości „terapeutyczne” przedsięwzięcia na swej koleżance z okresu dorastania (Caroline Laurence; wcześniej grała drugoplanowe role w drugiej i trzeciej odsłonie cyklu), która nie może uporać się z traumą sprzed lat. Krótko ujmując: bzdura do kwadratu. Całkowicie odklejona od jakichkolwiek prawideł dramaturgicznych, rozpadająca się na ciąg kiepsko zainscenizowanych sytuacji o jednoznacznym charakterze. Jest to jednak przy tym bzdura o sporym potencjale rozrywkowym: podziwianie durnych zachowań bohaterów stanowi samo w sobie świetną zabawę, podobnie jak wyłapywanie kolejnych absurdów fabularnych i kompletnie pomylonych wymysłów scenarzystów (koleżanka Emmanuelle straciła okazję na utratę dziewictwa z przypadkowym kolesiem, następnie została zdeflorowana siłą przez jakiegoś pijanego lowelasa w masarni, więc teraz jest jej przykro że nie skorzystała z pierwszej opcji). Dęta pseudo-psychologia rodem z Cosmopolitana przeplata się z dusznymi wizjami na temat trójkątów, czworokątów, pięciokątów, ale ostatecznie wymowa jest nad wyraz konserwatywna i sprowadza się do prostego morału „stara miłość nie rdzewieje”. Ponad nim falują zaś cycki kształtów i rozmiarów różnorakich, wypięte dumnie, sterczące, niczym maszty Latających Holendrów mknące przez wirtualne pasaże nowo odkrytych rubieży… Jeśli ostatnie zdanie ma dla Ciebie jakikolwiek sens, Drogi Czytelniku, to seans filmu Leroia z pewnością nie może Ci już wyrządzić żadnej dodatkowej krzywdy. Reszta na własną odpowiedzialność.
Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.
1 Trackback / Pingback