110. Ulica (1972). Przez ten przeklęty Harlem!

Barry Shear nie bierze jeńców, zaczynając swój film z wysokiego C. Odważny skok, kradzież grubej forsy, stos trupów po drodze, no i oczywiście skompromitowana mafia, która będzie chciała zemścić się na czarnoskórych śmiałkach, którzy w przebraniu policjantów zdecydowali się na atak. Tak pokrótce można opisać początek 110. Ulicy – filmu, który mimo swojego powinowactwa z kinem głównego nurtu błyszczy wyjątkowo mocno na gruncie blaxploitation. Chociaż tam bardziej na drugim planie, przycupnąwszy w cieniu Shafta (1971) i innych, popularniejszych i bardziej przesyconych klimatem nurtu, kolegów. Dzisiaj może i jest już nieco zapomnianą atrakcją, celebrowaną głównie przez kinofilów, lubujących się w przekopywaniu pierwszej linii frontu złożonej z najgłośniejszych hitów, ale na szczęście daleko mu do niezobowiązującej rozrywki, o której zapomina się z pobłażliwością. Trochę pulpuje, trochę stara się być na serio, uszlachetniając tak często pogardzane kino gatunków.

Wróćmy do samej historii. W paskudną, nihilistyczną i bijącą po mordzie na każdym kroku rzeczywistość zostaje wrzucony kapitan Frank Mattelli (Anthony Quinn, chociaż do tej roli przymierzano również Sidneya Poitiera, jednak rodowici mieszkańcy Harlemu stwierdzili, że był on zbyt Hollywoodzki). 55-letni cyniczny gliniarz z za długim stażem przybywa na miejsce jatki ze sceny otwierającej film. Na miejscu przekonuje się, że będzie musiał stawić czoła nie tylko trudnej sprawie kryminalnej, ale też społeczno-kulturowym przemianom, coraz dynamiczniej zachodzącym w Nowym Jorku lat siedemdziesiątych. Okazuje się bowiem, że „góra” zażyczyła sobie, aby to czarnoskóry, postępujący z książkową precyzją, kolega po fachu dowodził sprawą. W roli tego drugiego oglądamy Yapheta Kotto, który kilka lat później wsiadł na pokład statku Nostromo w filmie Ridleya Scotta (Obcy – 8. Pasażer „Nostromo”, 1979). Powietrze przesycone jest napięciem. Czyżby rasowe przepychanki i dyskredytowanie drugiej strony były tylko kwestią czasu?

Tymczasem po drugiej stronie miasta członkowie mafijnej rodziny próbują przełknąć gorzką pigułkę zażenowania własną nieostrożności. Organizują polowanie na złodziei, korzystając przy tym z pomocy swoich czarnoskórych kolegów po fachu, „chłopców” od tej brudnej, najbardziej niewdzięcznej roboty. Bohaterowie filmu nie pozostawiają złudzeń. Nie jest to partnerski związek przestępczy, raczej „małżeństwo z rozsądku”. Mafia nie musi (zbyt często) brudzić sobie rąk, a twardzi mężczyźni z Harlemu na co dzień czują zapach wielkich pieniędzy. Szczególnie wymowna staje się scena, w której głowa rodziny przestępczej przybywa, do tej „gorszej” części miasta, brutalnie i bez sentymentu sprowadzając swojego czarnoskórego kompana na ziemię. „Tutaj w Harlemie możesz sobie być grubą rybą, ale poniżej 110. Ulicy jesteś nikim więcej, jak tylko wynajętym czarnuchem” – cedzi jadowitym tonem, starając się za wszelką cenę zrzucić na kogoś odpowiedzialność za brawurową kradzież, dokonaną przez nieznanych śmiałków. Rasowy podział jest mocno widoczny, mimo że „białe kołnierzyki” spod Central Parku, dla dobra biznesu, starają się nie doprowadzać do eskalacji konfliktów. Ostatecznie jednak, wraz z końcem dnia, zawsze będą uzmysławiać kompanom z Harlemu, że ich biznesem jest prowadzenie mafijnego biznesu. Działania bohaterów po tej stronie miasta, sprowadzone jedynie do potrzeb i zachcianek gangsterów, początkowo są ograniczone. Nie można jednak zapomnieć o blaxploitacyjnym rodowodzie filmu, w który wpisany jest przecież wątek budzącego się sprzeciwu ze strony społeczeństwa Afroamerykańskiego.

Fatum ciąży jednak nad bohaterami. Nie ważne czy zajumany hajs chcesz przebalować, czy wykorzystać do opłacenia leków i codziennego życia. Jeden z mężczyzn – Henry J. Jackson (Antonio Fargas) przeobraża się w króla imprezy, wykorzystując zdobyte pieniądze do łechtania swojego ego. Dla drugiego – Jima Harrisa (Paul Benjamin), nagłe wzbogacenie się ma większą wartość. Rozgoryczony, w rozmowie ze swoją ukochaną, przyznaje, że do tej pory jedynym pewnikiem w jego życiu była perspektywa więzienia albo marnej pracy przy usługiwaniu białasom. Jego monolog jest pełen pasji i poczucia długo kumulowanej krzywdy i niesprawiedliwości.

W historii kina blaxploitation zapisało się wiele kreacji zagranych na cwaniackim półuśmiechu (w tym mistrzem był szczególnie atletyczny Fred Williamson), nie do końca serio, mimo że czerpiących z jak najbardziej serio problemów, narzucających umowność, jakby nie do końca chciały wyjść poza konwencję gatunku, który miał być przecież przede wszystkim rozrywką. Tymczasem tutaj dostajemy postać do szpiku kości autentyczną, przejmującą, wygraną w realistycznej konwencji – człowieka, którego problemy nie są jedynie ozdobnikiem fabuły, ale treścią, która może trafiać w sam środek emocjonalności widza. Paul Benjamin oddał w swojej roli sedno nastrojów, jakie towarzyszyły Afroamerykańskiej społeczności od dawna: poczucie społecznego wykluczenia, brak perspektyw na przyszłość i dojmującej niesprawiedliwości. W jego losach kumuluje się również zbiorowy głos mieszkańców Harlemu tamtego okresu. Lata siedemdziesiąte były trudną dekadą dla całego miasta, gdy gospodarka się załamała, infrastruktura niszczała, a Times Square zapełniali głównie alfonsi i ich prostytutki. Sam Harlem nie był dzielnicą możliwości. Klasa średnia uciekała więc pozostawiając na miejscu jedynie biednych oraz ich opuszczone budynki i niszczejące witryny sklepowe. Szacuje się również, że na początku lat siedemdziesiątych prawie 25% mieszkańców tamtego obszaru żyło z pomocy społecznej, a 60% jakichkolwiek działalności gospodarczych było uzależnionych od pieniędzy czerpanych z zakładów, kontrolowanych przecież przez mafię. Wzniosłość sądów Jima Harrisa zestawiona z pełnym przepychu, błazeńskim stylem życia Henry’ego Jacksona, który funkcjonuje jakby jutra miało nie być jest więc szczególnie wymowna.

Klimat wiecznej imprezy w życiu tego drugiego jest jednak przesiąknięty atmosferą konfrontacji, która musi w końcu nadejść. Mafia przecież nie wybacza i nie odpuszcza tym, którzy próbują podnieść na nią rękę. Tym razem koniec jest wyjątkowo okrutny (nawet jak na okolice kina eksploatacji), chociaż, co ciekawe, o torturach jakim został poddany złodziej, dowiadujemy się tylko z przypadkowych rozmów. Nawet jego ciało wiezione karetką otulone jest cieniem, a więc wszelkie krwawe szczegóły zostają nam oszczędzone.

Głośne deklaracje bohaterów, brak zwyczajowego w kinie blaxploitation funkującego soundtracku z pewnością podkreślają powagę całej historii. Przypomnijmy sobie chociażby Czarnego Cezara (1973) w reżyserii Larry’ego Cohena, gdzie brawurowa ścieżka dźwiękowa Jamesa Browna była niemalże odrębnym bohaterem opowieści, podkręcającym tempo narracji i dającym poszczególnym scenom energetycznego kopa. Szczególnie filmowana z lotu ptaka scena polowania na głównego bohatera przez wynajętych cyngli, wśród tłumu przechodniów, dostaje teledyskowej werwy dzięki pulsującej muzyce w tle. Tymczasem u Sheara muzyka, autorstwa legendarnego Bobby’ego Womacka, subtelnie wpada w ucho, uwypuklając niuanse fabuły, będąc jednym z narzędzi opowiadających historię

Im bliżej finału, tym częściej Shear pokazuje, że nie chce być tylko autorem kolejnej, typowej historii o rasizmie, klasizmie i korupcji drążących każdy szczebel społecznej drabiny. Szumowiny nie mają koloru skóry czy konkretnego statusu, a braterstwo przypisane czarnoskórej społeczności (w jednej ze scen Matelli wręcz pyta umierającego Jacksona, czy urządził go tak brat czy białas) ma bardzo gorzki posmak i bywa traktowane jako forma zniewagi. Bohater podporządkowany w jednej relacji, w innej może stać się bezwzględnym egzekutorem należności. Czarnoskórzy mafiozi początkowo usłużni, ostatecznie potrafią być równie bezwzględni, jak ci po drugiej stronie ulicy. Jak pisze Todd Boyd w swojej książce The Notorious Phd’s Guide to the Super Fly ’70s, Shear oddał tym samym sprawiedliwość nastrojom społecznym z początku lat siedemdziesiątych, kiedy to etos „czarnej władzy” przeniknął nawet do świata przestępczości zorganizowanej. Dlatego też tacy bohaterowie jego filmu, jak Doc Johnson wierzą, że czarnoskórzy gangsterzy powinni kontrolować obwody w swoich dzielnicach, nie tych nad którymi pieczę sprawują rasistowscy biali mafiozi. Z kolei inni, pomimo głębokich różnic, w tych trudnych warunkach muszą nauczyć się współpracować. Każda postać obudowana jest na szarościach, dzięki czemu ciężko przewidzieć jaki będzie jej los. Natomiast wygodna współpraca policji i rodzinny mafijnej, przynosząca korzyści obydwu ze stron, będzie musiała w końcu zadrżeć w posadach.

Film Barry’ego Sheara wyjątkowo mocno daje po bebechach swoim gorzkim, depresyjnym nastrojem. Szczególnie przejmujący jest w ostatnich minutach, przy czym unika efekciarstwa i emocjonalnego szantażu, skupiając się wyłącznie na losach postaci. Oto dwaj uczestnicy napadu spotykają się w obskurnej norze, gdzie rozmawiają na temat okrutnej śmierci jednego z członków ich grupy, snując przy okazji rozważania na temat tego, co teraz ich czeka. Wolnościowe slogany gdzieś się ulotniły, pozostawiając po sobie jedynie zapach śmierci. Gdy jeden z bohaterów mówi, że cokolwiek się stanie, będą bogaci, ale też martwi – wiemy, że dla nich to już koniec marzeń i szans na wepchnięcie życia na nowe tory. Jest to też niejako apokaliptyczna zapowiedź tego, co wydarzy się już niedługo, gdy slogan z plakatu „Okradzenie mafii to nie rabunek, tylko samobójstwo” zacznie determinować rzeczywistość. Finał zamknięty w ograniczonych przestrzeniach i mrokach nocy jest szczególnie nihilistyczny. Dzień przynosi jedynie więcej dramatów. Finałowa stopklatka zostawia nas z bólem serca, a film umieszcza bardziej po stronie krytyki kina blaxploitation aniżeli jego kolejnego głosu. Krytyki oszczędnej w słowach i środkach wyrazu, ale celnej. Wytykającej palcami sprawiedliwie, każdego po trochu. Zaczerpnąwszy tytuł od prawdziwej ulicy, która w Nowym Jorku w latach siedemdziesiątych wyznaczała linię podziału między Harlemem a Central Parkiem, pełniąc przy tym funkcję nieformalnej granicy rasowej i klasowej, film Barry’ego Sheara jednocześnie zaciera linię między tymi podziałami. W końcu wszyscy razem żyjemy w tym bagienku, mając mniejsze bądź większe grzeszki na sumieniu.

Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*