Akcja, przemoc, niski budżet – runda 3.

Akcja, przemoc, niski budżet to kinomisyjna przestrzeń poświęcona niskobudżetowemu kinu akcji, acz – w uzasadnionych przypadkach – czasem zajrzymy też do rejonów opływających większą ilością gotówki. Prymarnie znajdziecie tu krótsze i dłuższe recenzje filmów anglojęzycznych, realizowanych od lat 80. do współczesności i z aktorami pokroju Dolpha Lundgrena, Scotta Adkinsa, Dona Wilsona, Lorena Avedona, Cynthii Rothrock, Reba Browna, Matthiasa Huesa i innych. Zapraszamy do lektury!


Zabijaka, zabijaka
Breaker! Breaker!
Reżyseria: Don Hulette
Scenariusz: Terry Chambers
Produkcja: USA
Premiera: 01.04.1977

Obsada: Chuck Norris, George Murdock, Terry O’Connor, Don Gentry, John Di Fusco, Ron Cedillos, Michael Augenstein i inni.

Chuck Norris jest nie tylko jednym z najbardziej legendarnych aktorów kina akcji, lecz również żywą ikoną popkultury. Znany z kopniaków z półobrotu, męskiej brody i kuriozalnych „faktów” ze swojego życia Amerykanin jest jedną z kluczowych gwiazd wpływających na popularyzację kina akcji w jego bardziej kopanej formie w Stanach Zjednoczonych i na świecie. Zaprawiony w tang soo do, brazylijskim jiu jitsu i dżudo zwycięzca licznych turniejów sztuk walki zwrócił wpierw uwagę hongkońskich filmowców, dzięki czemu pojawił się w kreacjach złoczyńców w dwóch produkcjach studia Golden Harvest: Drodze smoka (Meng long guo jian, Bruce Lee, 1972) i Masakrze w San Francisco (Huang mian lao hu, Wei Lo, 1974). W rodzinnej Ameryce tymczasem udało mu się zagrać jedynie malutkie rólki w komedii akcji The Wrecking Crew (Phil Carlson, 1968) oraz w czarnej komedii The Student Teachers (Jonathan Kaplan, 1973). Jednakże dzięki ówczesnej międzynarodowej popularności kina kung fu niebawem przed Norrisem wyłoniła się szansa podboju lokalnego rynku, na którym liczne studia poszukiwały możliwości produkcji filmów sztuk walki niewymagających współpracy z hongkońskimi twórcami. Norris zadebiutował zatem w pierwszoplanowej roli w 1977 roku jako protagonista niskobudżetowego Zabijaka, zabijaka (Breaker! Breaker!, Don Hulette). Mimo że zrealizowany za ok. 250 tys. dolarów i nakręcony w zaledwie 11 dni obraz nie spotkał się z nazbyt przychylną recepcją krytyków, to zarobił ok. 12 milionów dolarów, czyli wystarczająco by kariera Norrisa mogła się dalej rozwijać. W filmie tym twórcy próbowali scalić kino sztuk walki z popularnymi wtedy w Ameryce motywami, stąd Zabijaka, zabijaka – na którego plakacie próżno szukać twarzy Norrisa – był promowany przede wszystkim jako trucker movie. Był to dość lubiany w latach 70. nurt, kiedy powstały również takie produkcje jak Steel Cowboy (Harvey S. Laidman, 1976), Mistrz kierownicy ucieka (Smokey and the Bandit, Hal Needham, 1977) czy Konwój (Convoy, Sam Peckinpah, 1978).

Norris wciela się w Zabijace w J.D., czyli w kierowcę ciężarówki imieniem John Dawes, który w poszukiwaniu młodszego brata trafia do miasteczka pełnego nader nieprzyjemnych ludzi – w tym stereotypowo sadystycznego sierżanta (Don Gentry) – jacy z jednej strony unikają osób z zewnątrz, a z drugiej ściągają je do siebie by je okradać. Czasem być może nawet je zabijają lub robią z nimi jakieś inne rzeczy. Jakie? Tego nikt nie wie, nawet twórcy filmu, którzy najwyraźniej nie uznawali logiki za coś wymaganego w kinie. Ale przecież nie oglądamy tej produkcji ze względu na błyskotliwą fabułę, tylko ze względu na Chucka Norrisa. Małomówny twardziel nad twardzielami na szczęście nie rozczarowuje; choć widać, że w swojej pierwszej dużej kreacji nie czuje się jeszcze stuprocentowo pewnie, to za pomocą kilku kopniaków z półobrotu przekonuje zarówno widzów, jak i różnych bad guyów, że czas jego świetności dopiero nadchodzi. A gdy w finale wzywa na pomoc swoich kolegów, wtedy naszym oczom ukazuje się zaskakująco przyjemny festiwal rozwalania wszystkiego co tylko się da ciężarówkami, sprawiający, że jakiekolwiek zdolności aktorskie (czy też ich brak) stają się nieistotne.

Zanim jednak do tego destrukcyjnego finału dojdzie musimy wpierw pobłądzić z Chuckiem po niezbyt inteligentnym scenariuszu, niezbyt płynnym toku narracji i raczej średnich scenach akcji. Mamy tu również do czynienia z masą klisz i marnie sklejonymi ze sobą wątkami. Wspomnieć można choćby sidekicka Norrisa, wprowadzonego tylko po to by popadł w niepamięć po raptem dwóch scenach. Podobny los spotkały próby wytłumaczenia przyczyn postępowania negatywnych postaci, związanych z tajemniczą śmiercią syna jednego ze złoczyńców. Twórcy najwyraźniej nie wiedzieli jak ten wątek poprowadzić i niebawem po jego wprowadzeniu wyrzucili cały pomysł do kosza. Lepiej też żebyśmy nie próbowali analizować planów antagonistów, gdyż – niespodzianka – jeśli się im przyjrzymy bliżej, okaże się, że nie mają one najmniejszego sensu. Gdy natomiast w ruch idą pięści i kopniaki wydaje się często, że oprócz Norrisa nikt – w tym sam reżyser – za bardzo nie wie, co właściwie powinien robić aby sceny akcji prezentowały się emocjonująco.

Nie zaskakuje zatem, że Zabijaka, zabijaka jest szeroko uznawany za jedną z najgorszych, jeśli nie za najgorszą z pozycji z norrisowego złotego okresu, którego finisz (przynajmniej według mnie) przypada na 1991 rok. Osobiście nie do końca się z tą opinią zgadzam i wolę na przykład pojeździć z Norrisem w ciężarówce niż patrzeć jak rozprawia się on z psychopatycznym mordercą w Bohaterze i strachu (Hero and the Terror, William Tannen, 1988). W Zabijace zanurzamy się bowiem w mimo wszystko dość przyjemnej quasi-westernowej opowieści o małomównym – co zdecydowanie przychodzi w sukurs początkującemu aktorowi – twardzielu, przybywającym do teksańskiego miasteczka pełnego korupcji i przestępczości.


Żywy cel
Deadly Prey
Reżyseria i scenariusz: David A. Prior
Produkcja: USA
Premiera: 02.11.1987

Obsada: Ted Prior, Cameron Mitchell, Troy Donahue, Fritz Matthews, David Campbell, Dawn Abraham i inni.

Gdy elektroniczny bit uderza widza po uszach, ten już od pierwszych dźwięków wie, że obcuje z kwintesencją twardych lat 80. Czuje siłę i energię; czuje, że zaraz jego oczom ukaże się starcie prawdziwych mocarzy. Oczekiwania te potwierdza montaż przedstawiający zbrojących się najemników i otwierająca film pokraczna sekwencja polowania na bogu ducha winnego mężczyznę. Davidowi A. Priorowi wystarcza tylko kilka minut by przekazać dwie informacje: akcji będzie tu dużo, logiki i sprawności realizacyjnej – zdecydowanie mniej.

Żywy cel opowiada o niepokonanym Mike’u Dantonie – byłym komandosie, który przypadkiem zostaje porwany przez okrutnych najemników aby stać się zwierzyną w ich polowaniu. Dowódca tychże bestialskich zwyrodnialców ukuł bowiem genialny plan treningu. Zakłada on, że jeśli kilkunastu uzbrojonych po zęby żołnierzy będzie ścigać osamotnionych, bezbronnych, rozebranych, przestraszonych ludzi bez żadnego militarnego wyszkolenia to owi żołnierze nabiorą niebagatelnego zmysłu taktycznego, będą potrafili rozprawić się z każdym niemal przeciwnikiem, a ich celność i zdolności walki wręcz urosną do niepomiernych rozmiarów. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu jednak umiejętności najemników niezbyt się powiększyły. Są zatem jeden po drugim masakrowani przez geniusza survivalu Dantona w opowieści bazującej na klasycznym opowiadaniu Richarda Connella The Most Dangerous Game. I na Rambo: Pierwsza krew (First Blood, Ted Kotcheff, 1982) oczywiście.

Liczne sekwencje leśnych rywalizacji w Żywym celu wypadają – delikatnie mówiąc – kuriozalnie. I choć momentami prezentują się niczym parodia twardego kina akcji, to nie ulega wątpliwości, że Prior wszystko traktuje z niezachwianą powagą. Niestety brak zarówno jemu, jak i niemal wszystkim aktorom jakichkolwiek zdolności; nawet przekazywanie najprostszych emocji czy inscenizowanie niewielkich scen akcji w ich wykonaniu kończą się spektakularnym fiaskiem. Zmysł geograficzny Priora praktycznie nie istnieje, więc sekwencje strzelanin oraz podchody Dantona są niesamowicie chaotyczne i nieczytelne mimo że bierze w nich udział ledwie kilka osób. Nigdy też nie wiadomo gdzie nasz bohater się znajduje względem ścigających go najemników; zamiast tego zawsze wyskakuje na wrogów z jakiejś leśnej kryjówki pojawiając się w niewytłumaczalny sposób tam, gdzie akurat pojawić się powinien. Idzie mu tym lepiej, że jego ultrapotężni oponenci to w rzeczywistości zwykłe mięso armatnie, z zerową celnością (jeśli w ogóle decydują się strzelać) i praktycznie niestawiające oporu. Jedynymi wyjątkami są dwaj elitarni członkowie grupy: stylizowany na wielkiego bad guya twardziel w okularach przeciwsłonecznych oraz kobieta-żołnierz, będąca też kochanką niezamierzenie pokracznego dowódcy oddziału.

Po wyszukaniu Żywego celu w Internecie z pewnością znajdziecie niejeden wątek poświęcony najbardziej kuriozalnym scenom z filmu, poświadczającym jego trashowy charakter. Z łatwością też zauważycie, że to ta niezamierzona groteskowość sprawiła, że produkcja stała się czymś więcej niż dennym kinem akcji pokroju licznych propozycji ze Stevenem Seagalem. Żywy cel daje nam ponadto możliwość zobaczenia scen i rozwiązań fabularnych, jakich w typowym, hollywoodzkim kinie akcji praktycznie brak. Danton co prawda odnosi w finale spodziewane zwycięstwo, lecz jest one okupione tragediami, na które nie pozwoliłoby sobie większość filmów akcji. Zdradza to ambicje twórców, wykraczające poza stworzenie klonu Rambo. Te próby uderzania w tragiczny ton zostają jednak pochłonięte przez niekończące się pasmo absurdów, przez co tylko podbijają wrażenie groteskowości. W wyniku swoich niezdrowych inspiracji Pierwszą krwią Prior przygotował też widzom montaże scen z leśnego życia Dantona (m.in. z niesamowitym namaszczeniem jedzącego dżdżownicę) czy z tworzenia (niezbyt) wymyślnych pułapek. Poza tym znalazło się też kilka kadrów, jakie nie mają dla fabuły żadnego znaczenia, a dodane zostały ze względu na ich walory estetyczne. Na absolutnie szczególne wyróżnienie zasługuje zaś scena, w której rozwścieczony Danton tłucze swojego przeciwnika jego własną, odciętą przed momentem ręką.

W zapamiętaniu filmu niewątpliwie pomaga też umięśniony Tom Prior, brat reżysera, odtwórca głównej roli i popularny ówcześnie model, znany z roznegliżowanych sesji zdjęciowych. Przez niemal cały czas trwania produkcji biega w samych spodenkach, napinając mięśnie przy każdej możliwej okazji i grając na granicy ekstremalnej sztuczności z ekstremalną powagą. Tworzy to tym bardziej zapadającą w pamięć mieszankę, że nie brak tu również „błyskotliwych” one-linerów, i to po obu stronach konfliktu.

Ostatecznie Żywy cel ciężko uznać za dobre kino; to nieskładnie zmontowany, sztucznie zagrany, nielogicznie poprowadzony akcyjniak, który zapisał się w historii filmu raczej jako przykład niezamierzenie śmiesznej produkcji niż poważny pretendent do tytułu wartościowego kina akcji. Mimo to nie sposób odmówić mu pomysłowości, a jego twórcom zapału i chęci stworzenia zapadającego w pamięć doświadczenia. I choć pewnie z innych powodów niż planowali, ich zamierzenie zostało zrealizowane.


Pierścień ognia
Ring of Fire
Reżyseria: Richard W. Munchkin, Rick Jacobson
Scenariusz: Richard W. Munchkin, Jake Jacobs, Steve Tymon
Produkcja: USA
Premiera: 18.11.1991

Obsada: Don Wilson, Maria Ford, Vince Murdocco, Dale Jacoby, Steven Vincent Leigh, Eric Lee, Gary Daniels, Ron Yuan i inni.

Don „The Dragon” Wilson po dobrze przyjętym w świecie niskobudżetowego kina akcji pierwszoplanowym debiucie w Krwawej pięści (Bloodfist, Terence H. Winkles, 1989) prędko rozpoczął karierę zawodowego, filmowego twardziela. Po małej roli w Oddziale Delta 2: Kolumbijskim łączniku (Delta Force 2: The Colombian Connection, Aaron Norris, 1990) i po powrocie do Krwawej pięści w 1990 roku, Wilson w 1991 pojawił się w dwóch produkcjach. Miały one premiery w odstępie zaledwie jednego dnia od siebie: 19 listopada ukazało się Szaleństwo przyszłości (Future Kick, Damian Klaus), a dzień wcześniej zapalił się Pierścień ognia. Pokrótce przyjrzyjmy się lepszej z tych dwóch produkcji, czyli Pierścieniowi ognia.

„Smok” wciela się tu w Johnny’ego Woo, Chińczyka pracującego jako początkujący lekarz. Pech chce, że jego brat jest członkiem chińskiego (ale dość miłego) gangu, który w wolnych chwilach bierze udział w nielegalnych walkach. Podczas nich wchodzi w konflikt z amerykańskim (i niezbyt miłym) gangiem. Nie trzeba długo czekać nim między dwiema grupami rozpocznie się zażarta rywalizacja, przybierająca postać licznych, dość brutalnych potyczek aż – w finale – nawet wyznający pokojową filozofię Woo zostanie zmuszony do wejścia na ring i skopania paru tyłków.

Główna rola w filmie trafiła do Wilsona, gdy podpisał on opiewający na trzy produkcje kontrakt z PM Entertainment, który obejmował również takie klasyki b-klasowej akcji, jak Żądza krwi (Out for Blood, Richard W. Munchkin, 1992) i Elektroniczny łowca (Cyber Tracker, Richard Pepin, 1994). Pierwotnie kontrakt miał powędrować w ręce Lorena Avedona, jednak Avedon nie był zadowolony z zaproponowanych mu warunków i odrzucił propozycję. Niestety, nikt nie zgłosił się do niego z lepszą ofertą i później swojej decyzji żałował. PM nie miało bowiem zamiaru czekać aż Avedon się namyśli i skontaktowało się z Donem Wilsonem, który kontrakt prędko podpisał. Napisanie scenariusza powierzono wtedy Richardowi W. Munchkinowi; zarząd studia dał mu dwa tygodnie na wykonanie zadania. Aby przyspieszyć swoją pracę Munchkin wpadł więc na pomysł oparcia scenariusza na Romeo i Julii Williama Szekspira.

Z tego powodu sporą część filmu – nie większą oczywiście niż fizyczne i werbalne przepychanki oraz bijatyki – zabiera wątek romantyczny. Otóż Johnny zakochuje się z wzajemnością w Julie (Maria Ford), dziewczynie nie tylko związanej z członkiem wrogiego Chińczykom gangu, ale której brat jest szefem tegoż gangu. Co więcej jej brat nienawidzi wszystkich Azjatów z powodu ataku Japończyków na Pearl Harbor.

Pierścień ognia jest więc w dużej mierze historią miłości Chińczyka i białej kobiety oraz historią problemów, jakim muszą stawić czoła: presji środowiska, ignorancji społeczeństwa, brutalnym gangom, faux pas na pogrzebie i nielegalnym turniejom sztuk walki. Miłość i przemoc są nierozerwalnie ze sobą związane w tym pełnym uprzedzeń świecie, co czasem udaje się dość pomysłowo połączyć twórcom poprzez przecinanie scen seksu Johnny’ego z Julie ze scenami walk na ringu. Zacne przesłanie o tolerancji, przełamywaniu barier kulturowych i nie ocenianiu ludzi poprzez stereotypy jest warte pochwały i stanowi niezaprzeczalną – oraz silnie podkreślaną w zwiastunie – zaletę, lecz nie da się ukryć, iż ostatecznie mamy do czynienia z raczej stereotypowym kinem akcji, w którym mężczyźni będą musieli wszystkie sporne kwestie rozwiązać między sobą za pomocą pięści lub miecza samurajskiego. Warto jednak wspomnieć, że w finale Munchkin i Jacobson starają się odejść nieco od zwyczajowego siłowego rozwiązania; o tym jednak nie będę więcej pisał by nie zepsuć nikomu niespodzianki.

Film nosi tytuł Pierścień ognia, więc nie mogło zabraknąć scen akcji z płonącym okręgiem. Pojawia się on niestety tylko podczas mniej istotnego pojedynku brata Johnny’ego z liderem amerykańskiego gangu. Finalne starcie zaś odbywa się w wizualnie monotonnym ringu. Jest to dość zaskakujący, irytujący i rozczarowujący pomysł. Nie jest to jedyna walka umieszczona w ringu i wszystkie z nich drażnią również niezbyt udanymi próbami ukrycia nikłego budżetu, w tym stawianiem przed kamerą kilku statystów pokracznie udających tłum widzów. Warto przy okazji dodać, że wspomniany pojedynek w kręgu ognia czerpie spore inspiracje z Kickboxera (Mark DiSalle, David Worth, 1989), a konkretnie z kultowej sceny walki z fragmentami rozbitego szkła. Na tym twórcy się nie zatrzymali i zdarzy im się rzucić gdzieniegdzie nazwiskiem Bruce’a Lee, nawiązać do postaci Upiora w operze, a nawet wyciągnąć wspomniany samurajski miecz i popisać się zaskakująco udaną sceną komediową.

Zanim skończę tę recenzję muszę jeszcze odpowiedzieć na ważne pytanie: jak prezentują się sceny walk? Otóż niebyt zadowalająco. Choreografie są średnie i zbyt wiele markowanych ciosów twórcy próbują ukrywać zbyt wieloma cięciami. Większość wymian uderzeń opiera się na obijaniu niemal nieruchomego przeciwnika, jaki po chwili odwdzięcza się tym samym. Mimo to większość pojedynków można obejrzeć z pewną dozą zadowolenia. Są bowiem w miarę zróżnicowane, co pomaga zmniejszyć towarzyszące ich oglądaniu uczucie rozczarowania.

Aktorzy? Oprócz Wilsona w roli głównej, na ekranie pojawiają się się m.in. Dale Jacoby (Bez odwrotu [No Retreat, No Surrender, Corey Yuen, 1986]), Eric Lee (Wielka draka w chińskiej dzielnicy [Big Trouble in Little China, John Carpenter, 1986]), Ron Yuan w swojej debiutanckiej roli i będący na wczesnym etapie kariery Gary Daniels. W filmową Julię wcieliła się natomiast Maria Ford, która z kinem akcji miała całkiem sporo styczności.

Pierścień ognia to – mimo licznych potknięć – film warty uwagi dla miłośników b-klasowego kina akcji. Przyzwoita obsada z Donem „The Dragonem” Wilsonem na czele, niegłupia fabuła i sporo scen sztuk walki powinny wystarczyć by każdy fan kina kopanego spędził (w miarę) przyjemne 100 minut.

Miłośnik kina azjatyckiego, kina akcji i kosmicznych wojaży na statku gwiezdnym Enterprise. Kiedyś studiował filologię polską, a potem został obywatelem NSK Państwa w Czasie. Publikował w Kulturze Liberalnej, Torii, Dwutygodniku Kulturalnym i innych.

1 Trackback / Pingback

  1. Akcja, przemoc, niski budżet - runda 4. - Kinomisja Pulp Zine

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*