Koszmar z ulicy Wiązów (1984)
Koszmar z ulicy Wiązów Wesa Cravena to dziś już żelazny klasyk kina grozy i jeden z najbardziej oryginalnych przedstawicieli specyficznego podgatunku znanego jako slasher. Nie mamy tu do czynienia ani z milczącym, ani z zamaskowanym mordercą, lecz z mściwym, sadystycznym upiorem o niemalże boskich mocach. Boskich, ponieważ nie zabija on ani w jeden szczególny dzień, a upatrzony przez niego „teren łowiecki” nie mieści się nawet w świecie rzeczywistym; zabija on swoje ofiary w snach, co, trzeba przyznać, jest ciekawą alternatywą dla typowo slasherowej umowności i pseudo-realizmu. Oprócz charakterystycznego wyglądu, na który składały się poparzona facjata, czerwono-zielony sweter i kapelusz, wyróżnia się on także swoim narzędziem mordu – rękawicą z ostrzami przytwierdzonymi do palców. Freddy Krueger, bo o nim oczywiście mowa, zdobył popularność w błyskawicznym tempie i po dziś dzień mocno wyróżnia się na tle innych ikon horroru.
Pomysł na nakręcenie Koszmaru zrodził się w głowie Cravena po przeczytaniu w gazecie artykułu o azjatyckim chłopcu, który umarł we śnie. Przed śmiercią bał się zasnąć i robił wszystko, by tego nie zrobić. Rodzice go jednak nie słuchali i dawali mu środki nasenne. Przez kilka nocy udało mu się nie spać, jednak pewnej nocy domownicy usłyszeli przeraźliwy krzyk – chłopiec rzucał się na łóżku i nagle znieruchomiał. Później w pokoju zmarłego znaleziono wszystkie pigułki nasenne ukryte pod łóżkiem i ekspres do kawy schowany w jednej z półek. Scenariusz na horror był na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko go napisać. I tak też się stało, jednak jak to w przypadku wielu, z naszej perspektywy, klasyków bywało – nikt Koszmaru wyprodukować nie chciał. Craven miał na swoim koncie głośne i udane produkcje grozy w postaci Ostatniego domu po lewej (1972) i Wzgórza mają oczy (1977), jednak tym, co nie przekonywało producentów był pomysł wyjściowy – przecież sny nie mogą nikogo krzywdzić, toteż nie mogą być przerażające w taki sam sposób jak rzeczywisty morderca. W rezultacie projekt przechodził z rąk do rąk przez trzy lata i dopiero szef malutkiego wówczas New Line Cinema, Robert Shaye, dostrzegł w nim potencjał.
Jedną z bohaterek Koszmaru jest Tina Grey (Amanda Wyss), którą dręczą koszmary o poparzonym mężczyźnie chcącym ją zabić. Bojąc się spać samemu, zaprasza do swojego domu przyjaciół Nancy (Heather Langenkamp) i jej chłopaka Glenna (Johnny Depp); z czasem do towarzystwa wprasza się jeszcze Rod (Jsu Garcia występujący pod pseudonimem Nick Corri), chłopak Tiny. Tej nocy dziewczyna znów ma zły sen, tym razem jednak kończy się on jej śmiercią. Głównym podejrzanym staje się Rod. Aresztowanie go jednak nic nie daje, ponieważ to, co zabiło Tinę, zaczyna teraz prześladować Nancy.
Na dzień dzisiejszy Freddy Krueger (grany przez niezastąpionego Roberta Englunda) jest postrzegany jako gadatliwy, sypiący jak z rękawa one-linerami slasherowy zabójca, choć w pierwszym jego występie na ekranie tej cechy jego charakteru praktycznie nie uświadczymy. Przyznam nawet, że to właśnie Craven wydobył z tej postaci najwięcej sadyzmu i perwersji, skrywając go przy tym przez większość czasu w cieniu. Nie jest może tak pomysłowy w kwestii zabijania swoich ofiar jak w sequelach, ale nie potrzebuje taki być. W snach ma niemal boską władzę i wcale nie musi się śpieszyć; może dniami, a nawet tygodniami dręczyć jedną osobę, bo ta i tak nie będzie w stanie mu uciec. Każdy kiedyś musi spać. Przerażające też we Freddym jest to, że jest tak naprawdę mściwym duchem, jednak całkiem innym od tych, do których przyzwyczaiło nas kino. Najczęściej zza grobu mszczą się duchy osób o jakiejś tragicznej przeszłości, pokrzywdzone przez los. Freddy był zły za życia, a wykonany na nim samosąd nie tylko go nie powstrzymał, ale wręcz dodał mu sił.
Oprócz charakterystycznego złoczyńcy, Koszmar buduje grozę przede wszystkim za pomocą strony wizualnej – sny dały Cravenowi możliwość wysnucia mnóstwa dziś już ikonicznych obrazów (rozciągające się ramiona Freddy’ego, lewitująca nad łóżkiem Tina czy gejzer krwi to tylko niektóre z nich). Z czasem granica między jawą a snem zaczyna się zacierać – ulega zatarciu do tego stopnia, że na etapie finału trudno jest odróżnić, co dzieje się naprawdę a co nie, w dodatku przez zabieg ten wkrada się do historii nie tylko surrealizm, ale też pewien pierwiastek baśniowości. Freddy staje się ucieleśnieniem ludzkich lęków i strachu, może być przez to bardzo niebezpieczny, jeśli mu się na to pozwoli, jednak strach ma zawsze wielkie oczy i można go pokonać po prostu odwracając się od niego.
Koszmar w ogóle może pochwalić się tym, że poruszał dość poważne i uniwersalne problemy. Powracającym w serii motywem będzie konflikt strapionych dzieci z rodzicami, którzy nie chcą słuchać o problemach swoich pociech, wręcz robią wszystko, by je zagłuszyć – idź spać i przestań nas męczyć swoimi problemami; mamy własne. W filmie Cravena matka Nancy (Ronee Blakley) jest alkoholiczną, ojciec (John Saxon) z kolei cały czas siedzi w pracy – oboje jakby od czegoś uciekali, a w konfrontacji z niesamowitymi wydarzeniami wręcz odcinają się od niewygodnej rzeczywistości, byleby nie musieć zmierzyć się z wyrzutami sumienia i świadomością, że jej dziecko pokutuje za zbrodnie ich przeszłości. Nancy zostaje zatem całkiem sama w walce z Freddym. Co gorsza, jej bliscy robią wszystko, by wpadła w jego ręce. Trzeba tu zwrócić uwagę, jak silną heroinę Craven powołał w swoim filmie do życia; jest charakterna i zaradna, i wykorzystuje te cechy, by spuścić Kruegerowi niemały łomot – demaskuje swój lęk, który, jak napisałem, ma tylko wielkie oczy i pozbawiony swojej siły staje się wręcz żałosny.
Dziś znamy New Line Cinema jako studio, które wyprodukowało jedno z największych i najdroższych widowisk fantasy – Władcę Pierścieni (2001-2003), w 1984 roku jednak byli małą firmą, która wpompowała wszystko w jeden film. Koszmar z ulicy Wiązów był ich „być albo nie być”, a jego porażka pogrążyłaby wszystkich. Jak wiadomo, film okazał się olbrzymim sukcesem. Robert Shaye i spółka dostali zastrzyk gotówki, jakiego się nie spodziewali, toteż nie powinno dziwić, że postanowili wydoić tę krowę do cna. Plany nakręcenia sequela zaczęto snuć z miejsca…
Koszmar z ulicy Wiązów II: Zemsta Freddy’ego (1985)
Kontynuacja powstawała naprędce, byłe tylko jak najszybciej zarobić na sukcesie pierwszego filmu; nie pomagał też fakt, że w wyniku pewnych zawirowań sponsorzy New Line Cinema zagarnęli dla siebie sporą część zysków, jakie przyniósł oryginał. Wes Craven, niezbyt przychylnie patrzący na slasherowy boom lat 80-tych zapoczątkowany przez Halloween (1978), Piątek trzynastego (1980) i jego wyrastające jak grzyby po deszczu kontynuacje, nie chciał być kojarzony tylko z jednym filmem, toteż odrzucił propozycję zarówno napisania scenariusza, jak i reżyserii. Zwrócono się zatem do Davida Chaskina, wówczas pracownika wydziału dystrybucji w New Line, żeby sporządził scenariusz, reżyserią z kolei zająć się miał Jack Sholder – przyszły reżyser kultowego Ukrytego (1987), przy czym ten pierwszy nigdy przedtem scenariuszy nie pisał, a ten drugi nie lubił filmu Cravena. Niewiele też brakowało, a Robert Englund nie wróciłby jako Krueger; jego agent miał stwarzać pewne kłopoty i nie mógł się z przedstawicielami wytwórni dogadać. Robert Shaye uznał wówczas, że mogą Freddy’ego oddać komukolwiek, w końcu – jak wówczas twierdził – to tylko gość w charakteryzacji. Zatrudniono więc nieznanego dziś z imienia i nazwiska statystę, który okazał się tak zły, że Shaye zweryfikował swoje zdanie i z miejsca wznowiono rozmowy w sprawie powrotu Englunda.
Otwierająca scena koszmaru sennego może nastrajać pozytywnie, okazuje się to być jednak tylko zasłoną dymną, ponieważ dalszy ciąg filmu może niejednego fana „jedynki” wprawić w niemałą konsternację. Poznajemy Jesse’go Walsha (Mark Patton), nowego chłopaka w sąsiedztwie, który wprowadził się wraz z rodzicami do domu należącego do Nancy. Podobnie jak ona, zaczyna miewać sny o Freddym Kruegerze, jednak ten zamiast chcieć go zabić postanawia, że opęta go i wykorzysta do popełniania morderstw w świecie rzeczywistym.
To samo w sobie powinno włączyć czerwoną lampkę w głowie każdego zaznajomionego z pierwszą częścią. I o ile ja sam nie mam nic przeciwko takiemu „skokowi w bok”, tak brakuje mu jednego zasadniczego elementu – odpowiedzi na pytanie, dlaczego Freddy miałby to w ogóle robić? Jest jednak inny powód, dla którego wielu fanów to zirytowało – Freddy bowiem jest w rękach Sholdera i Chaskina… metaforą homoseksualizmu. I ten drugi otwarcie przyznał się do tego, że wplótł w swój scenariusz podteksty homoerotyczne, na co nikt z ekipy wówczas nie zwrócił uwagi (w każdym razie tak utrzymują). Główny bohater krzyczy w bardzo piskliwy, kobiecy sposób, dostaje głupkowatą scenę tańca; lunatykując (czy też pod wpływem Freddy’ego, trudno powiedzieć) udaje się do gej-baru, a w jednej z finałowych scen ucieka nawet od zbliżenia się do ukochanej dziewczyny (Kim Myers), by spać u swojego kolegi ze szkoły (Robert Rusler). Za gwóźdź do trumny posłużyły takie kwestie, jak „Something is trying to get inside my body.”
Mogę zrozumieć, że Chaskin chciał, podobnie jak Craven w oryginale, oprzeć swój scenariusz o problemy ówczesnej młodzieży, dlatego postanowił opowiedzieć historię o poznawaniu swojej seksualności, ale nietrudno jest dojść do wniosku, że jest to ostatnia rzecz, którą należałoby powiązać z psychopatycznym mordercą ze snów. I chciałbym powiedzieć, że w oderwaniu od reszty serii ten szalony koncept walki z własną seksualnością działa, ale nie mogę. Bo homoseksualizm przez fakt bycia podpiętym pod postać Kruegera jest portretowany jako coś złego i niszczycielskiego, a spokój, jak pokazuje film, można osiągnąć tylko dzięki związkowi heteroseksualnemu.
Trzeba jednak, mimo wszystko, oddać Zemscie Freddy’ego, że mimo bycia jedną z gorszych odsłon serii, posiada jedne z najlepszych w niej momentów. Scena, w której Freddy dosłownie rozrywa Jesse’go od środka perfekcyjnie oddaje to, co tak chwaliłem przy okazji pierwszego Koszmaru – praktyczne efekty specjalne robią wrażenie jakością wykonania i kreatywnością, powołując do życia coś, co wygląda jak surrealistyczny obraz. I aż szkoda, że w filmie nie ma więcej takich perełek, zamiast wymuszonych podtekstów homoerotycznych, Freddy’ego dokonującego masakry na imprezie przy basenie i bzdurnych, niczemu nie służących, scen, jak ta, w której należący do Walchów kanarek wpada w furię, zaczyna atakować wszystkich, by nagle stanąć w płomieniach.
Koszmar z ulicy Wiązów II: Zemsta Freddy’ego okazał się artystyczną klapą i nawet sami twórcy po latach przyznali, że pośpiech i chęć szybkiego zarobku nie były dobrą siłą napędową dla tego projektu. Wylanie wiadra pomyj przez publiczność i krytyków nie przeszkodziło jednak filmowi w przyniesieniu zysku w wysokości 150% tego, co zarobiła pierwsza część. Decydenci New Line wzięli sobie jednak do serca wszystkie negatywne recenzje i postawili porządnie przyłożyć się do produkcji części trzeciej…
C. D. N.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis