
Druga część tzw. „apokaliptycznej trylogii” (do której zaliczane są także Coś (1982) oraz W paszczy szaleństwa (1994)) była powrotem Johna Carpentera do tworzenia niezależnego kina po niezbyt udanej współpracy z wytwórnią 20th Century Fox przy okazji Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy (1986). Bo choć ta hollywoodzka wersja hongkońskiego wuxia jest dziś otoczona niemałym kultem, w czasie premiery była spektakularną klapą finansową. Carpenter postanowił więc nakręcić obraz znacznie mniejszy i tańszy, mający kręcić się wokół połączenia nauki z religią i odpowiadający na pytanie następujące: Co by było, gdyby udało się dowieść istnienia Szatana?
Na pierwszy rzut oka fabuła Księcia ciemności może się wydawać dość skomplikowana. Tajemniczy ksiądz umiera zostawiając po sobie pamiętnik i klucz do zamkniętego od dawna kościoła. Okazuje się, że mężczyzna należał do sekty zwanej Bractwem Snu. Jej misją było strzeżenie pojemnika z zieloną cieczą, którą jest… sam Szatan. Przez setki lat wszystko to było utrzymywane w tajemnicy, jednak teraz nie jest to już możliwe, gdyż demoniczna substancja zaczyna się budzić. Schedę po duchownym przejmuje Ojciec Loomis (Donald Pleasance), który postanawia wyciągnąć prawdę na światło dzienne. Kontaktuje się zatem z profesorem Howardem Birackiem (Victor Wong) z miejscowego uniwersytetu, aby ten wraz z pomocą swoich studentów zgromadził poparte naukowo dowody na istnienie niegdysiejszego anioła.
Tym, co towarzyszy widzowi od niemal początku seansu Księcia ciemności, jest poczucie fatalizmu i bycia w beznadziejnym położeniu. Przebudzenie się Szatana zwiastują zmiany na niebie i panoszące się wszędzie robactwo. Co więcej, z nieznanych przyczyn osoby bezdomne stają się jego niewolnikami i gromadzą się wokół wspomnianego kościoła niczym zombie. Grupa głównych bohaterów odkrywa zaś, że cała ich wiedza o świecie jest nieprawdziwa; dowiadują się m.in. że religia chrześcijańska jest oparta na kłamstwach, które miały uchronić ludzkość przed poznaniem prawdy o Szatanie, przynajmniej do czasu, kiedy nauka będzie mogła jego istnienie potwierdzić. Znajdują się zatem w sytuacji, w której nic nie jest pewne, w niczym nie mogą znaleźć oparcia, a wielki kataklizm zbliża się nieuchronnie i najprawdopodobniej nie można go zatrzymać. Ich zadanie szybko przeradza się w walkę o przetrwanie, ponieważ tytułowy antagonista zaczyna opętywać kolejnych studentów. Nie inicjuje on jednak apokalipsy w pojedynkę; jego zadaniem jest uwolnienie zza drugiej strony lustra swojego ojca – istoty będącej przeciwieństwem chrześcijańskiego Boga – ucieleśniającego ciemność i zło Anty-boga.




Skojarzenia z prozą H.P. Lovecrafta są tutaj jak najbardziej na miejscu, podobnie zresztą jak przy okazji Czegoś. Bohaterowie Księcia ciemności muszą stawić czoła istocie, która wykracza poza ich pojmowanie rzeczywistości. I choć jest ona nadprzyrodzona i cokolwiek abstrakcyjna, ciągle można ją naukowo zbadać (dowiadujemy się, na przykład, że korzysta z psychokinezy). Widoczne są także inspiracje filmami George’a Romero, a zwłaszcza legendarną Nocą żywych trupów (1968) – grupa studentów zostaje osaczona przez opętanych bezdomnych i nie może opuścić kościoła, w środku z kolei jeden po drugim zostają zainfekowani diabelską cieczą.
Trzeba Carpenterowi oddać, że był nad wyraz konsekwentny w unaukowieniu motywów religijnych, choć nietrudno odnieść wrażenie, że w pewnych momentach jest to wszystko zbyt daleko posunięte, a co za tym idzie – trochę przekombinowane i wręcz bełkotliwe. Bo kiedy docieramy do motywu transmisji wiadomości z przyszłości, które odbiera się jako sny, bardzo łatwo poczuć się zbitym z tropu. Książę ciemności jest jednak, w pewnym sensie, filmem prekursorskim; wszelkiego rodzaju intrygi opierające się na mrocznych sekretach Kościoła, tajemnych sektach, odwracaniu naszej wiedzy na temat religii itp. popularniejsze staną się w dekadach kolejnych, czego przykładami są np. I stanie się koniec (1999) czy Kod da Vinci (2006).
Ciekawą właściwością filmu jest to, że widz może tak naprawdę zignorować fabułę i nadal czerpać przyjemność z seansu. To prawdopodobnie jedno z największych osiągnięć Carpentera w kwestii budowaniu klimatu; skomponowana przez niego ścieżka dźwiękowa nie tylko wywołuje ciarki, ale też na długo zostaje w pamięci widza. Zdjęcia autorstwa Gary’ego B. Kibbe to również majstersztyk, zwłaszcza w przypadku ujęć ukazujących opętanych ludzi stojących na baczność w bezruchu i po prostu patrzących się pusto przed siebie niczym maszyny. Również takie sekwencje, jak ciecz spływająca do góry czy przechodzenie na drugą stronę lustra imponują o tyle mocniej, że zostały osiągnięte za pomocą banalnych w gruncie rzeczy efektów specjalnych (vide zwykłe ustawienie kamerę do góry nogami).
Książę ciemności często gubi się gdzieś między bardziej znanymi i cenionymi dokonaniami Carpentera, ale niewiele im ustępuje. Fabuła, choć miejscami chwiejąca się pod ciężarem własnych ambicji, jest po brzegi wypełniona świeżymi, oryginalnymi pomysłami. Film wychodzi naprzeciw oczekiwaniom widza i pozbawia go gruntu pod nogami, by dręczyć go poczuciem beznadziejności przed nieuchronną katastrofą; prezentuje mnóstwo pamiętnych kadrów, prawdziwie upiornych sekwencji oraz rewelacyjny soundtrack. Niewiele jest chyba filmów, w których samo wywoływanie niepokoju jest czymś tak pięknym, jak tutaj.
Urodzony 13 grudnia 1996 roku. Ukończył technikum ekonomiczne, zyskując dyplom technika. Absolwent filologii polskiej I stopnia na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Obecnie student kulturoznawstwa II stopnia na tej uczelni. Pisarz-amator i poeta. Miłośnik kina, w szczególności horrorów.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis