Po całości: Teksańska masakra piłą mechaniczną (1974-2017)

Rok 1974. W sierpniu z urzędu ustępuje Richard Nixon, prezydent, który dla wielu pozostanie na długie lata synonimem hańby. Ten sam, który rok wcześniej podjął ostatecznie decyzję o wycofaniu wojsk amerykańskich z Wietnamu. Doniesienia o toczonej w odległej Azji wojnie codziennie chłonęły przed ekranami telewizorów miliony Amerykanów. Obrazy pełne przemocy, krwi, trwogi. Trudne do zrozumienia, bezsensowne i budzące frustrację. Przesiąkały do masowej wyobraźni jako znak czasów. Były to czasy, które przy okazji zrodziły całą masę świeżych, odważnych filmów; nastała epoka tzw. Nowego Hollywood i kina szoku. W październiku 1974 premierę ma drugi film fabularny w dorobku Tobe’a Hoopera, młodego zapaleńca z kamerą, ale bez znajomości i pieniędzy. Teksańska masakra piłą mechaniczną, przy budżecie rzędu 100 tysięcy dolarów zarobi już wkrótce 30 milionów i na zawsze zmieni kino grozy. Dzieło, które doskonale odzwierciedla ówczesny niepokój i dezorientację społeczeństwa na co dzień atakowanego wiadomościami z frontu i statystykami zabitych („Czy Johnny wróci do domu?”), przy okazji wytyczając nowe szlaki jako istna symfonia bestialstwa i terroru. Narodziła się legenda. Pomimo że pomysł chwycił, lata 70. to wciąż nie była era masowo produkowanych sequeli, toteż na kontynuację swoich przygód rodzina kanibali czekać musiała równe 12 lat, wpasowując się już wówczas w ejtisowy szał na slashery.

Od premiery pierwszej części minie w tym roku 47 lat. W tym czasie Teksańska przekształciła się w przynoszącą ogromne zyski franczyzę, na którą składa się obecnie 8 filmów. Kolekcjonerzy mogą przebierać w figurkach Leatherface’a, kupować koszulki, kubki, czapki, komiksy i niezliczone inne gadżety związane z serią. W skrócie: zaczęło się od produkowanego pokątnie sera z głowy, rodzinna kuchnia Sawyerów posmakowała masom, by z czasem przemienić w przynoszący miliony dolarów zysku biznes. W naszym kinomisyjnym gronie, ze wsparciem Justyny Braszki z bloga In My Secret Room postanowiliśmy przerobić od deski do deski wszystkie odsłony cyklu (+ jeden komiks) i o każdej napisać parę miłych (lub nie) zdań. Zapraszamy do lektury i – jak to mawiał klasyk – pamiętajcie: lepiej umrzeć na własnych nogach, niż dać się porżnąć piłą łańcuchową!

Peace! The Saw is Family!

Caligula


1974 – Teksańska masakra piłą mechaniczną (reż. Tobe Hooper) – Caligula

O pierwszej Teksańskiej napisano już zapewne wszystko, co było do napisania. Analizy socjologiczne, kulturowe, rozkładanie na czynniki pierwsze itd. Także w  odróżnieniu od kontynuacji – które miały różną prasę – ocena filmu Hoopera w oczach krytyków i historyków filmu jest raczej jednoznaczna – to kamień milowy horroru, porównywalny z Nocą żywych trupów (1968) czy Halloween (1978). Tu i ówdzie można się również spotkać z opiniami typu „jeden z najkrwawszych filmów w historii”, które z kolei przypisać należy znawcom uważającym, że Carrie (1976) De Palmy to szczyt ekstremalnego gore. Cały paradoks leży w tym, że klasyk z 1974 roku pod względem przemocy jest raczej stonowany i więcej sugeruje, niż naprawdę pokazuje. Jest jednak jedno istotne „ale”. Otóż, gdy pierwszy raz oglądałem ów film, mniej więcej w okresie podstawówki, to uderzył mnie właśnie fakt, iż żadnej obiecanej w tytule jatki tutaj nie ma (co ciekawe, na tylnej okładce kasety VHS znajdowały się kadry, których… w ogóle nie było w filmie, w tym jakaś golizna!). Jednocześnie jednak chory, schizofreniczny klimat i brud, jakie biją z ekranu, nadrabiają za wszystkie flaki i rozbryzgane mózgi świata. Po seansie czułem się – zresztą efekt jest ten sam po wielu latach przy okazji ponownych odwiedzin – totalnie usyfiony i zarazem przeświadczony, że Teksas to piekło na Ziemi, gdzie mieszkają sami psychole. Tak wielka jest siła perswazji hooperowskiego arcydzieła, że łatwo uwierzyć, że naprawdę mamy do czynienia z jednym z najbardziej zwyrodniałych okazów celuloidu w dziejach. Co zabawne, sam Hooper ponoć celowo postawił na stonowanie środków wyrazu, licząc na… kategorię PG (a więc dzieciaki mogły by oglądać jego film pod nadzorem rodziców). Jakież musiało być zatem jego zdziwienie, gdy zniesmaczeni stróże moralności z MPAA początkowo wlepili Teksańskiej zarezerwowaną dla pornosów klasyfikację „X” i dopiero po pertraktacjach zgodzili się na zbawienną „R-kę”. Tymczasem dwie pierwsze sceny zabójstw w filmie zawierają w sobie jedne z najlepszych jump-scare’ów – w pozytywnym znaczeniu tego terminu – w historii kina właśnie dzięki polu do popisu, jakie pozostawiają wyobraźni. Gdy na ekranie pojawia się zwalista sylwetka Gunnara Hansena wkraczamy w rejony najprawdziwszego koszmaru na jawie: kim jest ten olbrzym w rzeźnickim fartuchu i co do cholery jest nie tak z jego twarzą? Nasza pokojowa, racjonalna wizja świata właśnie została zgwałcona. Czysty geniusz!


1986 – Teksańska masakra piłą mechaniczną 2 (reż. Tobe Hooper) – Piotr Kuszyński

Na kontynuację legendarnej Teksańskiej masakry przyszło czekać fanom aż dwanaście lat. Za wydany pod sztandarem wytwórni Cannon obraz ponownie odpowiadał sam Tobe Hooper, co z pewnością nastrajało entuzjastów optymistycznie, jednak gdy film już trafił do kin, to wielu z nich musiały zrzednąć miny. Film z 1986 roku bowiem niemal w ogóle nie przypominał swojego starszego brata. Brudna i nieprzyjemna estetyka ustąpiła miejsca bardziej sterylnemu i charakterystycznemu dla połowy dekady, neonowemu lookowi, przemoc zaś przestała być naturalistyczna, a w jej miejsce pojawiło się mocno przegięte, kreskówkowe gore. Teksańska masakra piłą mechaniczną 2 nie traktowała siebie zbyt poważnie i w wielu momentach bardziej przypominała pastisz, niż pełnoprawną kontynuację, co wielu przez bardzo długi czas miało jej za złe. Trudno jednak nie szanować stylistycznej wolty Hoopera, któremu nie w głowie było powielanie swoich własnych pomysłów i zamiast odgrzewania starych kotletów wolał dodać nowych przypraw do stworzonego przez siebie przed laty dania, co koniec końców wyszło projektowi na dobre. Gdy już bowiem widz zaakceptuje kierunek artystyczny “dwójeczki”, to otwiera się przed nim cała masa frajdy, której najlepszym przykładem będą zarówno genialna rola Billa Moseleya jako Chop Top (kradnie on tutaj całe show!), jak i scena, w której przerażająco dziwaczny Dennis Hopper pojedynkuje się z Leatherfacem na piły mechaniczne. I rzecz jasna daleko temu filmowi do ideału, bowiem w wyniku cięć zarządzonych przez studio nie tylko ucierpiało tempo akcji, ale i zwiększył się absurd tej i tak dość dziwacznej historii, jednak wszystko to nie rzutuje aż tak negatywnie na odbiór całości. Jeżeli z powodu złej famy odpuściliście sobie seans drugiej Teksańskiej masakry, to zróbcie sobie tę przysługę i odpalcie ją dziś wieczorem uzbrojeni w chipsy i otwarty umysł. To naprawdę może być dla Was rewelacyjna rozrywka.


1990 – Teksańska masakra piłą mechaniczną 3 (reż. Jeff Burr) – Justyna Braszka

Teksańska masakra piłą mechaniczną III jawi się jako typowy slasher, nie wyróżniający się niczym względem poprzedników i bliźniaczych produkcji przełomu dekad. Fabuła zdaje się być klasyczna dla podgatunku: para zakochanych z problemami – Michelle oraz Ryan – wyrusza w podróż przez Teksas w celu naprawienia swojego związku. W czasie eskapady odkrywają, że farmerskie rejony stanu zamieszkują głównie osobliwe typy. Michelle i Ryan nie wiedzą jeszcze, że będą musieli zmierzyć się z poważnym niebezpieczeństwem, które objawi im się najpierw pod postacią pick-upa pokrytego ludzką skórą, a następnie wyrośniętego faceta w morderczym tańcu z piłą mechaniczną. Reżyser trzeciej części, Jeff Burr, nie serwuje Leatherface’owi wielkiego wejścia. Wprowadza go w prologu filmu, co później zdecydowanie zmniejsza napięcie, gdy nasz antybohater pojawia się we właściwym miejscu fabuły. Efektowniej wypada nieznane dotąd jego oblicze jako synka mamusi, misiowatego, niepełnosprawnego umysłowo chłopaka lubującego się w muzyce, grach edukacyjnych i co ciekawszych mechanicznych urządzeniach. Schodzi on jednak na drugi plan w zestawieniu z jego filmowym bratem, Texem, granym przez młodziutkiego Viggo Mortensena (ciekawostka – reżyserem trzeciej części miał pierwotnie być – sic! – Peter Jackson). Mortensen kreuje postać dwulicową i okrutną. Bawi się przy tym swoją rolą, wyrastając na mściwego herszta familijnej bandy. Sceny z przyszłym Aragornem przykuwają widza do ekranu, stanowiąc kwintesencję zwyrodnienia Sawyerów. Po raz pierwszy w rodzince pojawią się postacie kobiece: niepełnosprawna matka i dziewczynka z krwiożerczymi zapędami. Przybliża to jedynie zamysł Teksańskiej do jej pierwotnej inspiracji życiorysem Eda Geina. The Saw is Family – to właśnie rodzina jest najmocniejszym i najbardziej żywotnym – nomem omen – punktem dzieła Jeffa Burra. Nakreśleni tu członkowie familii Sawyerów nadają się na sitcom z czołówką rodem z Przyjaciół czy Jak poznałem waszą matkę? Trzecia część po swoim rozbuchanym poprzedniku zdecydowanie zaskakuje ograniczeniem krwawych scen (co tym razem było wynikiem ingerencji cenzorów). Być może dlatego Burr postanowił zrekompensować brak posoki sekwencjami ukazującymi cierpienie zwierząt. Sceny te poniekąd silą się na podkreślenie cech bohaterów: łaskawość vs. okrucieństwo, empatia vs. brak litości, nie pasują jednak do niewymagającej całości obrazu. Mimo wszystko, jest tu pewien potencjał. Widać to na podstawie momentów zdradzających pewną błyskotliwość: na pile zmajstrowanej przez braci dla Leatherface’a widnieje znak Stradivariusa umieszczany na najsłynniejszym modelu skrzypiec, pojawiają się też elementy wskazujące na potępienie ignorancji jako cechy amerykańskiego społeczeństwa. Coś co jednak mogło być zapowiedzią napawającego lękiem danse macabre, zostaje szybko rozwiane przez niepotrzebne rozwleczenie akcji i mało imponujące zakończenie.


1994 – Teksańska masakra piłą mechaniczną: Następne pokolenie (reż. Kim Henkel) – Antoni Urbanowicz

Jeśli „trójka” powróciła do surowych korzeni serii, to Następne Pokolenie w reżyserii Kima Henkela, współscenarzysty oryginału, jest czarno-humorystycznym odlotem, któremu zdecydowanie bliżej do „dwójki”. Określenie „bliżej” jest z mojej strony uproszczeniem, bo to, co tutaj  się rozgrywa, jest dość niewiarygodne. Strukturalnie jest to swoiste powtórzenie pierwszej części, wzbogacone o „meta” elementy parodystyczne i wątek… tajemniczej organizacji à la Illuminati! Sam Henkel zaś kręcił ten film z zamiarem stworzenia pierwszego prawdziwego sequela pierwszej Masakry. Jeśli to wszystko brzmi dosyć niedorzecznie, to znaczy, że… tak właśnie jest. Do czasu Piły Mechanicznej 3D (2013) i Leatherface’a (2017) to właśnie ta część miała opinie czarnej owcy serii. W mojej ocenie jest to trafna diagnoza położenia tego filmu, co nie znaczy, że jest to zakalec bez żadnych walorów. Przede wszystkim, Matthew McConaughey jako główny złol wkłada tyle energii w swoją szarżę, że ciężko ot tak po prostu zrezygnować z dalszego seansu. Każda scena z nim dowodzi, że na filmowym planie musiał mieć wyśmienitą rozrywkę. To jego najbardziej odlotowy czas ekranowy do czasu pamiętnej sekwencji z kurczakiem w  Zabójczym Joe (2011). Aż dziw bierze, że McConaughey w następnych latach robił wszystko, co w swojej mocy, żeby odciąć się od tego filmu. Ugrzęznąwszy w piekle komedii romantycznych już nie wkładał tyle szaleńczej dedykacji w swoje występy. Niestety pozostali członkowie naszej ukochanej rodzinki już raczej nie zapadną nam w pamięć. Leatherface jest tutaj równie nieporadny, co w „dwójce”, a na dodatek jest transwestytą. Na papierze brzmi to jak ciekawy koncept, ale nigdy nie zostaje on należycie wykorzystany. Co gorsza, chłopu nie udaje się nawet nikogo potraktować swoją piłą mechaniczną, co stanowi ewenement w tej serii. Henkel w kwestii przemocy celował tutaj w niedopowiedzenie, które charakteryzowało pierwszy film, ale w tym przypadku to nie do końca działa. Przy tak dużej dawce nieokiełznanego szaleństwa, które wylewa się z ekranu, trochę juchy i flaków pasowałoby jak ulał.  Nowe pokolenie może i jest filmem nieco niedogotowanym, ale nie można go określić mianem generycznego sequela. Ogląda się to zaskakująco dobrze, a przede wszystkim posiada werwę i pazur.


1995 – Jason vs. Leatherface (scen. Nancy Collins, rys. Jeff Butler) – Marcin Mess

Zważywszy na to, w jak przegiętą stronę cykl zaczął zmierzać wraz z premierą czarno-komediowej „dwójki”, nie dziwi, że ktoś w końcu wpadł na pomysł zrobienia bazujących na nim komiksów. Pierwsza mini-seria powstała już w 1991 roku i stanowiła luźną adaptację scenariusza do „trójki”, znacznie brutalniejszą, zmieniającą zakończenie i trochę też postaci. Mimo że planowano opublikować jeszcze szereg innych tytułów, wliczając Leatherface Special, który byłby pierwszą w historii opowieścią o dzieciństwie zwyrola, na rzeczonej adaptacji się skończyło. Trzeba było czekać do premiery ultra-patolskiej (niedorobionej, ale jakże charakternej!) „czwórki”, aby światło dziennie ujrzał następny komiks. Tym razem padło na crossover dwóch franczyz. Reklamowana niezbyt wymyślnym, jednak całkiem sympatycznym hasłem „The next Texas Chainsaw Massacre is on Friday the 13th!”, trzy-zeszytowa mini-seria może się pochwalić mocarnymi okładkami Simona Bisleya (fragment pierwszej z nich powyżej) i stanowi kawał radośnie plugawej i kretyńskiej pulpy. Akcja zaczyna się na samym dnie Crystal Lake, gdzie od dobrych 20 lat przebywa spętany łańcuchami Jason czekający tylko aż będzie mógł kogoś zmasakrować. Gdy wlewająca do jeziora odpady toksyczne korporacja decyduje się pozbyć stworzonego tam przezeń skażonego błota, Jason zostaje „wykopany” i umiejscowiony w pociągu mającym wywieźć odpady gdzieś het. Rzecz jasna, wkrótce się uwalnia i zaczyna odcinać rozmaite kończyny wszystkim napotkanym biedakom, czym doprowadza, jakimś cudem, do wykolejenia pociągu, przejeżdżającego akurat przez Teksas. Spacerując po okolicznym lesie natyka się zaraz na Leatherface’a oraz jego brata Hitchhikera ścigających kolejną ofiarę. Dochodzi do oczywistego pojedynku dwóch ikon horroru, szybko jednak przerwanego, kiedy Jason dostrzega w Teksańczyku… bratnią duszę! (Zwyroli łączy nie tylko wieczna żądza mordu, ale też outsiderstwo, podkreślane wspomnieniami „hokeisty” z czasów przykrego dzieciństwa oraz płaczliwością Leatherface’a, który jest tutaj geekiem – czytającym komiksy, na ścianie trzynającym zdjęcie potwora Frankensteina oraz plakat Franka Frazetty!) Pełno tu czarnego humoru i makabry (postaci jedzą na śniadanie „jajecznicę” z mózgów ofiar), a teksańska rodzinka znowu wygląda nieco inaczej (Hitchhiker to tym razem grubasek z wytatuowaną twarzą – swastyka na policzku i znak zapytania na czole – a nowością jest ciocia Amelia – już dosyć zgniła, ale ciągle uśmiechnięta). Oczywiście, nowy konflikt między killerami jest tylko kwestią czasu, ale nie będę zdradzać szczegółów. Całość to taka ciekawostka, sprawnie napisany, fajnie zilustrowany i na swój chory sposób sympatyczny dodatek do filmów, który każdemu fanowi cyklu (lub cyklów) powinien wejść bez popity. Na zakończenie dodam, że kolejne komiksy o rodzince zaczęły być publikowane w 2005 roku, po sukcesie wiadomego remake’u, i wówczas wydano ich nieco więcej (łącznie bodajże sześć różnych tytułów). W międzyczasie sparowano zaś Leatherface’a z Freddy’m Kruegerem w pierwszym zeszycie antologicznego New Line Cinema’s Tales of Horror z 2008.


2003 – Teksańska masakra piłą mechaniczną (reż. Marcus Nispel) – Marta Płaza

Niełatwe jest życie twórców remake’ów, tym bardziej gdy biorą na warsztat jeden z najbardziej kultowych tytułów kina grozy. Teksańska w wykonaniu Marcusa Nispela, który w kolejnych latach miał odświeżyć również (chociaż dużo gorzej) Piątek trzynastego, to na szczęście pierwszorzędny slasher, który godnie reprezentuje franczyzę. Rozwija się jak po sznurku, odhaczając najważniejsze punkty horroru o zarzynanej młodzieży. Są wakacje, wysłużony kamper i grupa znajomych wyruszających ku zachodzącemu słońcu. Okolica sprzyja makabrze, chociaż początkowo rozmywają ją atrakcje zapewniane głównie przez jaranie. Sytuacja zmienia się, gdy bohaterowie próbują pomóc zagubionej autostopowiczce, która jednak na ich oczach popełnia samobójstwo. Twórcy dobrze ogrywają spaloną słońcem teksańską przestrzeń jako siedlisko wszelkiego zła. Zasyfione przydrożne sklepiki, porzucone industrialne przestrzenie trzeszczące żelastwem, lokalsi łypiący spode łba na natrętnych przyjezdnych. W tym wszystkim najważniejsze, czyli sami nastolatkowie, potraktowani przez reżysera z dużą dozą sympatii – nie jako typowe mięso armatnie, ale bohaterowie niesieni konkretną historią. Może nieco określani schematami, ale nie tracący przy tym charyzmy. Jest i ona – znakomita final girl odegrana przez Jessicę Biel, próbującą wówczas wszystkiego, aby tylko odciąć się od wizerunku córki pastora, w jaki na długie lata wtłoczyło ją Siódme niebo (1996-2007). Rola u Nispela dobrze się do tego nadała. Fetyszyzowany biały podkoszulek, podkreślający cielesność aktorki, nie umniejsza sprawczości jej bohaterki, nie wtłacza też w ramy atrakcyjnego dodatku do fabuły. Gdy trzeba, Erin bierze sprawy i broń w swoje ręce, nie wahając się zrobić konkretnej rozwałki. To, co jest niezwykłe w tej części, to również obecność R. Lee Ermeya, który jako do szpiku kości przeżarty redneckstwem szeryf, stał się jednym z najdoskonalszych świrów całej franczyzy. W duecie z Leatherfacem, w tej odsłonie pozbawionym jakiejkolwiek moralnej ambiwalencji, tworzą zaiste piorunujący duet.


2006 – Teksańska masakra piłą mechaniczną: Początek (reż. Jonathan Liebesman) – Marta Płaza

Na przekór większości filmowych znajomych (i zdaje się, że filmwebowych userów też), jestem niepoprawną apologetką tej części, gotową bronić jej w każdej możliwej dyskusji. Z góry skazana na pożarcie, jako ta nieszczęśniczka spragniona kasy, wyłącznie odcinająca kupony od znanego tytułu, oferuje dużo więcej niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Co zaskakujące, najciekawsze jest tu nie tyle śledzenie genezy „powstania” Leatherface’a, która raczej nie wybiega poza standardowe slasherowe rozwiązania, co raczej obserwowanie tego wszystkiego, co dzieje się w tle. Ewolucja pociesznego wujaszka Hewitta w makabrycznego szeryfa Hoyta, świetnie wpisuje się w kontekst klasistowsko podzielonej Ameryki – prowincjonalnej, redneckiej i wielkomiejskiej, reprezentowanej przez przynależność do systemu. Im głębiej, tym lepiej, gdy poznajemy głównych bohaterów – dwie parki, jedną w której prym wiedzie zaprawiony w działaniach wojak wyruszający na kolejną turę do Wietnamu, drugą naznaczoną strachem debiutanta, który dopiero musi wyruszyć w bój. Dwóch braci, dwa różne światy, znakomicie wpisane w niepokoje targające ówczesnym społeczeństwem zmuszonym do udziału w wojnie. Dramatyczny oddech Wietnamu zdaje się wywierać wpływ na całe otoczenie, zmęczone, upodlone i zniechęcone na każdym kroku. Nie dziwne więc, że w takiej rzeczywistości rodzi się zło, również z dala od działań zbrojnych. Jest więc w tym filmie nie tylko sporo typowo horrorowego mięcha, wybornego szczególnie, gdy na arenę wkracza Hoyt wtłaczający patriotyzm i prowojenność torturami, ale i obrazu epoki, tak cennego szczególnie przy kolejnych seansach, gdy pierwsze wrażenie już opadło, a widzowi pozostaje szukanie smaczków, niewidocznych przy pierwszym odbiorze. Agresywne motocyklowe gangi, zapchlone, ale wręcz oblepione magią historii motele, no i do tego ten Wietnam, wiszący nad bohaterami równie groźnie, co piła Leatherface’a. Połączenie smaków, które w efekcie okazuje się wybornym, zupełnie niesłusznie pogardzanym, horrorowym daniem.


2013 – Piła mechaniczna 3D (reż. John Luessenhop) – Caligula

Wiele złego można powiedzieć o Michaelu Bayu, ale akurat współprodukowane przez niego remake i prequel Teksańskiej były całkiem udane. Kiedy dzierżone przez New Line Cinema prawa do franczyzy wygasły, swój kawałek tortu urżnąć postanowiły Twisted Pictures i Lionsgate Films. Scenariusz nowej odsłony dostarczyli Stephen Susco oraz Adam Marcus, a więc osobnicy odpowiedzialni za takie „hity” jak Jason idzie do piekła (1993) czy The Grudge – Klątwa (2004). Założenie było proste: ignorujemy wszystko, co nakręcono do tej pory w ramach serii z wyjątkiem oryginału Tobe’a Hoopera i kręcimy jego bezpośrednią kontynuację (a więc identycznie aroganckie zagranie, jak w śmierdzącym kozią kupą Halloween A.D. 2018). Piła rozpoczyna się więc zaraz po tym, jak Leatherface odstawia swój legendarny taniec na szosie, czemu przygląda się rozhisteryzowana Sally. Kiedy okoliczne wsioki dowiadują się o serii brutalnych zbrodni, jakich dopuściła się rodzina Sawyerów, zbierają się pod ich domem. Dziwnym trafem, familia kanibali w międzyczasie zmieniła lokum i znacząco się rozrosła (a teoretycznie jest to ten sam dzień!). Tak czy siak, rednecki podpalają ich nową chatę, a z rzezi uchodzi z życiem tylko niemowlę, które przygarnia jeden z dokonujących lincz głąbów. Lata mijają, a ocalała z pożogi sierota wyrasta na pięknego łabędzia ze sztucznymi piersiami. Pewnego dnia Heather (Alexandra Daddario) dowiaduje się, że odziedziczyła posiadłość gdzieś w Teksasie, a jej rodzice nie są jej rodzicami. Dziewczyna pakuje manatki, zabiera ze sobą trójkę średnio rozgarniętych przyjaciół (wszak ma być slasher, nie?) i wyrusza na spotkanie przeznaczenia… Tyle tytułem wstępu, potem zaś schemat goni schemat: dzieciaki uciekają, są szlachtowane, znowu uciekają. I tak w kółko. Z całej rodzinki – oprócz głównej bohaterki, rzecz jasna – uchował się tutaj tylko pan Skórzana Twarz, ale i jego osoba nie jest w stanie urozmaicić irytująco przeciętnego seansu. Nie pomagają nawet gościnne epizody w wykonaniu Gunnara Hansena, Marilyn Burns, Billa Moseleya i Johna Dugana. Twórcy sięgają po walące po oczach „cytaty” z części pierwszej, jak przejechany pancernik na drodze, zabójstwo młotkiem czy wieszanie na haku. Całość sprawia wrażenie (nomen omen) odhaczania obowiązkowych punktów programu przez nieudolnego wyrobnika. I nawet kiedy scenariusz wykonuje dość nieoczekiwaną (ale czy aby na pewno?) woltę i zaczyna prezentować małomiasteczkowych buraków jako zło wcielone, a Leatherface’a kreuje na poczciwego anty-bohatera, to wypada to nieprzekonująco i nieciekawie. W mojej ocenie – najsłabsza odsłona cyklu. Pozbawiona polotu, wymęczona, całkowicie zbyteczna.


2017 – Leatherface (reż. Alexandre Bustillo, Julien Maury) – Marcin Mess

To na swój sposób zabawne, że zarys fabuły Leatherface’a brzmi trochę jak ściągnięty z Bękartów diabła (2005) Roba Zombie, który swoich antybohaterów zawdzięcza oryginalnej Teksańskiej (a którego poprzednia część, Dom 1000 trupów [2003] stanowi przecież wariację na temat arcydzieła Hoopera). A więc o co chodzi? O pełne przemocy kino drogi poświęcone grupce redneckich psychopatów desperacko uciekającej przed policją dowodzoną przez pewnego bezlitosnego mściciela. Tyle że tutaj mowa nie o słynnej rodzince, lecz o niespokrewnionych nastolatkach zbiegłych z zakładu psychiatrycznego. Wśród nich, rzecz jasna, tytułowy szwarccharakter. O ironio, na tle swoich co bardziej agresywnych znajomych wypada bardzo normalnie, wręcz niemrawo. Przynajmniej do czasu (wiadomo!). Podkreślmy jednak, że, po pierwsze, Leatherface nie ma zbyt wiele wspólnego z poprzednimi częściami Teksańskiej nakręconymi w XXI wieku i stanowi nowy prequel oryginału, celujący w smutne dorastanie mordercy i uczynienie go postacią tragiczną, a po drugie, nieśmiałość i zagubienie młodzieńca nie przekładają się bynajmniej na charakter filmu, który obfituje w makabrę, szaleństwo i śmierć (żeby tylko wymienić fragment ukazujący roztrzaskiwanie czaszek młotem czy obrzydliwą scenę seksu z podgniłymi już zwłokami). Mamy więc bezkompromisowe podejście do prezentowania przemocy, tak charakterystyczne dla duetu francuskich reżyserów (nie zawsze dla samej serii), ale niekoniecznie świadczące o jakości filmu. Leatherface to pierwszy anglojęzyczny projekt Bustillo i Maury’ego, również pierwszy na bazie cudzego scenariusza (autorstwa Setha M. Sherwooda), i niestety czuć, że byli trochę ograniczeni “jankeskimi” normami gatunku. Chociaż nie brakuje tak potrzebnych temu cyklowi intensywności i zadziorności oraz fajnego pomysłu na fabułę i postaci (vide troskliwa mama Leatherface’a), film ostatecznie wydaje się trochę płaski. Jakkolwiek Teksańska zwykle nie potrzebowała psychologizowania swoich postaci, tutaj, gdy mowa o ukazaniu przemiany względnie niewinnego outsidera w okrutnego mordercę, brak odpowiedniej psychologii czyni rzecz naiwną i nieprzekonującą. Trudno mi się też oprzeć wrażeniu, że byłby to lepszy obraz, gdyby nie musiał być powiązany z Teksańską i mógł w pewnym momencie pójść zupełnie własną ścieżką… Niemniej, mimo tych wad, to ciągle całkiem ciekawy i wart poznania wkład do kultowej serii. Co prawda, ta jeszcze w tym roku doczekać się ma nowej części, która ignoruje pomysły z dzieła Francuzów. Trzymam kciuki, by była odpowiednio koszmarna.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*