Sexploitation, mon amour Vol. 4

Kochani pulpożercy i zwolennicy celuloidowej miłości! Już za chwilę Walentynki, a my, tak jak już trzy razy wcześniej, częstujemy Was z tej okazji specjalną edycją cyklu Mon amour, poświęconą szeroko pojmowanemu sexploitation. Tradycyjnie, opisujemy bardzo różne oblicza tego osobliwego nurtu (podgatunku? konwencji?) – od horror-podobnego, przez melodramatyczne, po przygodowe – i z rozmaitych stron świata – od Argentyny i Brazylii, przez Francję i Włochy, po Hong Kong. Niezależnie od tego, czy jesteś singlem, czy może żyjesz w hipisowskiej komunie, na pewno znajdziesz tu coś potrafiącego umilić Ci walentynkową noc. O co zadbała kinomisyjna ekipa w gościnnym towarzystwie Karoliny Graczyk (mors dicit, Final Girls). Zapraszamy do lektury, zachęcamy do seansów. Kochajcie się! I kochajcie tanie sprośne filmy!

PS. Główne zdjęcie zdobiące niniejszy wpis to fragment plakatu do Emanuelle in Bangkok (Joe D’Amato, 1976).


1966 – The Girls on F Street (reż. Saul Resnick) – Karolina Graczyk

Występujący też pod tytułem Maidens of Fetish Street, film Resnicka oferuje depresyjną przechadzkę po Los Angeles A.D. 1928. To propozycja iście antywalentynkowa: sexploitation widziane okiem mizantropa, zafiksowane na tanich podnietach i żałosnych ludzkich przedstawieniach. Na niewesołą całość składają się skąpane w noirowych cieniach – i niskobudżetowych niedoświetleniach – rozdziały w estetyce S&M, przetykane występami tancerki o bujnych kształtach. Erotyka, choć wszechobecna, jest przesycona poczuciem beznadziei (w pierwszym segmencie podstarzały stalker zarzuca pyskatej, pracującej seksualnie dziewczynie, że z uprawiania miłości usunęła całą poezję). Na pierwszy plan wysuwa się przytłaczająca samotność w wielkim mieście, którą bohaterowie desperacko próbują przepędzić fetyszowymi umowami. Nocami blokowiska rozbrzmiewają krzykami; przemoc i krótkotrwała rozkosz zlewają się w jedno.


1968 – Carne (reż. Armando Bó) – Caligula

Isabel „Coco” Sarli jako pracownica zakładów mięsnych zamknięta w samochodzie-chłodni i gwałcona przez grupę współpracowników… Prawdopodobnie najgłośniejszy film w dorobku Armando Bó, argentyńskiego pioniera sexploitation. Meat aka Carne to całkiem czytelny komentarz odnośnie kultury maczystowskiej i jej jednoznaczne potępienie. W momencie premiery obraz wywołał spore poruszenie w ojczyźnie reżysera, z czasem urastając do rangi pozycji kultowej, włącznie z wybranymi dialogami z filmu przenoszonymi do sfery życia codziennego. Ikoniczna jest zwłaszcza scena gwałtu na zwierzęcej tuszy (później – świadomie lub nie – sparafrazowana przez Andreę Bianchiego w Cry of a Prostitute [1974]), stanowiąca jednocześnie główny punkt zwrotny całej historii. Pomimo jednak bulwersującej tematyki, ujęcie jej przez Bó – podobnie jak w przypadku większości filmów tego twórcy – balansuje na granicy kiczu i ostentacyjnej przesady. Deklaratywne dialogi wygłaszane z teatralną emfazą, przerysowane postaci (m.in. podstarzały macho, który okazuje się być utajonym homoseksualistą) czy wreszcie sama Sarli w roli głównej oraz sposób ukazywania jej ciała. Była Miss Argentyny, wieloletnia muza i kochanka reżysera, szczodrze obdarowuje widzów widokiem swojej posągowej figury w negliżu, przy czym sekwencje nagości są odpowiednio przeciągnięte, tak aby przypadkiem nic nam nie umknęło. Nawet więc wówczas gdy bohaterka szoruje się pod prysznicem po wielorazowym gwałcie, kamera przygląda się tej czynności lubieżnym okiem, przyjmując perspektywę kompletnie niepasującą do okoliczności. Jakby tego było mało Delicia (bo takim oto imieniem obdarzona jest nasza Wenus) to na co dzień prawdziwa „ikona stylu”: do roboty chadza w szpilkach i spódnicy mini, z wypiętą dumnie piersią, w otoczeniu koleżanek z pracy wyglądając jakby urwała się z wybiegu dla modelek. Jest tu też miejsce na zemstę (za którą odpowiadać będzie chłopak ofiary) oraz morał, sławiący miłość względem bliźnich i nawołujący do porzucenia przemocy. Słowem: eksploatacyjne licho, co się zowie. Wielokrotnie zakazywane po premierze (Bó ogółem nie miał lekko z cenzurą) i w dalszym ciągu cholernie niepoprawne.


1968 – Inga (reż. Joseph W. Sarno) – Caligula

Joseph W. Sarno był jednym z pionierów sexploitation w amerykańskim kinie; przecierał szlaki z takimi tytułami, jak Nude in Charcoal (1961), Sin in the Suburbs (1964) czy The Swap and How They Make It (1966). Prawdziwy przełom w jego karierze stanowiła nakręcona na szwedzkiej ziemi Inga, w której reżyser, korzystając z rozluźnienia obyczajów i wrodzonej skandynawskiej pobłażliwości (zaledwie rok wcześniej premierę miało skandalizujące, przełomowe Jestem ciekawa – w kolorze żółtym Vilgota Sjömana, rok później zaś sąsiednia Dania będzie pierwszym krajem na świecie w pełni legalizującym pornografię), jeszcze otwarciej niż dotychczas eksplorował rejony ekranowej erotyki. W rodzimych Stanach Inga dorobiła się z tego powodu kategorii wiekowej X, co w praktyce oznaczało całkowity zakaz wstępu na projekcje dla osób niepełnoletnich. Mimo tego obraz odniósł spory sukces, a imię tytułowej bohaterki na pewien czas stało się wręcz synonimem celuloidowego świntuszenia. Film przedstawia historię siedemnastoletniej dzierlatki, która trafia pod opiekę swej wyrachowanej ciotki. Cioteczka roztrwoniła pokaźny majątek na młodego kochanka o wybujałych zachciankach i teraz szuka sposobu na odkucie się. Na okazję nie trzeba długo czekać, bo wnet w okolicy zaczyna węszyć bajecznie bogaty kuzyn o specyficznych upodobaniach (wszystko wskazuje na to, że lubi towarzystwo bardzo młodych dziewcząt), który w celu podreperowania swej reputacji postanowił zmienić stan cywilny. Ciotka dobija złotego stręczycielskiego targu: comiesięczna pensja w zamian za podsunięcie lowelasowi dziewiczej Ingi na tacy… Fabułę można potraktować jako sprośną wariację na temat Niebezpiecznych związków (1782) Pierre’a Choderlosa de Laclosa, z umieszoną w centrum wydarzeń niepokalaną sierotką odkrywającą świat grzesznych przyjemności (pełnoprawny debiut baletnicy Marie Liljedahl, która później wystąpi m.in. u Massimo Dallamano w Portrecie Doriana Graya [1970] i u Jessa Franco w Eugenii [1970]) pod czujnymi spojrzeniami przedstawicieli lubieżnej socjety. Z dzisiejszej perspektywy dzieło Sarno prezentuje się zgoła niewinnie: seks i golizna zajmują tutaj stosunkowo mało miejsca, wciąż wiele pozostaje w gestii widza i jego wyobraźni. Trudno jednak nie docenić unoszącej się nad całością atmosfery rozpusty i amoralności (w jednej z początkowych scen jesteśmy świadkami zabawy małolatów w „sąd”: karą dla skazanej jest rozdziewiczenie przez jednego z rówieśników), jak i sixtisowego feelingu. Kapsuła czasu z pigułką koncepcyjną i swingującym hedonizmem w środku.


1969 – Isabella, Duchess of the Devils (reż. Bruno Corbucci) – Caligula

Filmowa adaptacja wydawanego w latach 1966-1976 fumetto autorstwa Giorgio Cavedona i Sandro Angioliniego. Jego bohaterką była Isabella de Frissac, XVII-wieczna arystokratka stawiająca czoło rozlicznym niebezpieczeństwom, wzorowana na niezwykle popularnej we Włoszech (jak i swego czasu również w Polsce) markizie Angelice z filmu Bernarda Borderie’a z Michèle Mercier w roli głównej (który to film był z kolei ekranizacją bestsellerowej powieści autorstwa Anne Golon i Serge’a Golona z 1956 roku). Tak jak w komiksowym pierwowzorze, Isabella (w tej roli Niemka Brigitte Skay, która później pojawi się m.in. u Mario Bavy w A Bay of Blood [1971] i Four Times That Night [1971]) jest niewiastą dzielną, niezwykle powabną i nie pozwalającą sobie w kaszę dmuchać. W dzieciństwie była świadkiem zamordowania jej rodziców przez alzackiego barona Erica von Nuttera (znany głównie z występów w filmach peplum i spagwestach Mimmo Palmara), który tym sposobem przejął jej rodzinne włości. Wychowywana przez Cyganów dziewczyna poznaje sztukę władania szpadą i skutecznego odrzucania męskich zalotów. Jej prawdziwa tożsamość zostaje odkryta po latach przez François de Bassompierre’a (Loris Gizzi), dworzanina Ludwika XIII. Isabella powraca między wyższe sfery, lecz odtąd jej jednym marzeniem jest krwawa zemsta na von Nutterze i odzyskanie należnych jej ziem… Obraz Bruno Corbucciego (brata „drugiego Sergia”) to frywolne, silnie posiłkujące się golizną kino płaszcza i szpady. Isabella co rusz pakuje się w erotyczne sytuacje, przy każdej możliwej okazji świeci pupą, a także odstawia w pewnym momencie jeden z najbardziej niezgrabnych tańców brzucha w historii kina. Komiksowy rodowód dostrzeżemy bez trudu w rozbrajających liniach dialogowych pokroju „Napiszę do ciebie list, jak tylko dowiem się jak się to robi”. I, jak przystało na Włochów, znajdzie się też miejsce na nutę szowinistycznego świntuszenia, kiedy to zły baron urządza sobie ze swym dworem zakłady o to czy dorodna dziewoja zdoła rozpalić ogień w lędźwiach postawnego Murzyna. Nagrodą za wytrwanie w stoicyzmie sakiewka dukatów, karą zaś za oznaki pożądliwości – dotkliwa chłosta. W skrócie: łotrzykowska rozróba z dekoltem tak głębokim, że bez trudu można dostrzec wszystkie niezbędne szczegóły. Co ciekawe, zakończenie pozostawia furtkę dla kontynuacji, do której realizacji niestety nigdy nie doszło.


1969 – Zenabel (reż. Ruggero Deodato) – Karolina Graczyk

Reżyser Cannibal Holocaust (1980) zaprasza na święto miłości na łonie natury! W przeciwieństwie do niesławnego tytułu z lat 80., Zenabel jest lekką, awanturniczą historyjką przybraną w ciuszki filmu płaszcza i szpady. Tytułowa bohaterka, poznawszy prawdę o swoim arystokratycznym pochodzeniu, przywdziewa spodnie, zbiera drużynę dziarskich kobiet i wyrusza odebrać to, co jej się należy. Po drodze pakuje się w liczne tarapaty, z których ostatecznie wychodzi obronną ręką – a w finale nawet zaprowadza matriarchat. To co prawda emancypacja ujęta w duży, kpiarski nawias, ale poprowadzona z fajną energią. Miejscami przyciężką komedię równoważą liczne kąpiele w strumykach i ujęcia pięknych, roznegliżowanych panien, rozpływających się w zieloności lasu. Erotyczne przygody Zenabel, nakręcone w arkadyjskim, nieco baśniowym kluczu, tętnią frywolnym wdziękiem, który sprawia, że seans mija w mgnieniu oka, rozbudzając apetyt na więcej. Byle do wiosny.


1970 – The Snake God (reż. Piero Vivarelli) – Caligula

Paola (Nadia Cassini, późniejsza królowa Corelia ze Starcrash [1978]) przybywa wraz ze swym mężem milionerem na jedną z karaibskich wysepek. Na miejscu dziewczyna zaprzyjaźnia się ze Stellą (Beryl Cunningham), która wprowadza nowicjuszkę w świat mrocznych rytuałów voodoo… Wczesny przedstawiciel włoskiego kina erotycznego szoku kulturowego, nurtu którego najbardziej bodaj przebojowym przykładem okaże się seria filmów o Czarnej Emanuelle (1975-1983). Znajdziemy tutaj łatwo wyczuwalne nuty protekcjonalizmu względem „dzikusów”, element mocno upowszechniony w makaroniarskich romansach post-kolonialnych, równoważony jednak przez humanistyczne zapędy Vivarelliego, który przytomnie i kontrkulturowo na czasie stawia znak równości między czarnym a białym, sławiąc międzyrasowe stosunki (także w rozumieniu całkiem dosłownym). Jednocześnie pod względem fabularnym rzecz nie wychodzi poza ramy doprawionego egzotyką i luksusem soft-porno: główna bohaterka o tytułowym „bogu-wężu” marzy i wzdycha doń w odpowiednio zbytkownych dekoracjach, w ekskluzywnych apartamentach, na pokładzie jachtu etc. Przez większość czasu zalatuje to więc podrzędnym harlequinem, a finałowa pochwała swingersowych obyczajów ociera się o banał. Trzeba jednak przy tym oddać, że The Snake God znaczeniową płyciznę zręcznie przykrywa okazałą stroną wizualną i dużymi ilościami erotycznego napięcia. Sceny tubylczych rytuałów charakteryzują się drapieżnym sznytem wywiedzionym z estetyki mondo (co nie dziwi, gdy zwrócić uwagę, że odpowiedzialny za zdjęcia Benito Frattari pracował również przy Pieskim świecie [1962] i Goodbye Uncle Tom [1971]), znalezione w Wenezueli i Kolumbii lokacje cieszą oko, a młodziutka Cassini (w momencie powstawania filmu miała zaledwie 21 lat) w każdej ze scen ze swoim udziałem – spośród których spora część kręcona była w negliżu – wygląda olśniewająco. Amatorzy tropikalnych „świerszczyków” dostaną zatem wystarczającą ilość podniet, aby skutecznie odgonić widmo prześwitującego spomiędzy pokrytych potem zakamarków ciał komentarza społecznego. Kolekcjonerzy włoszczyzny docenią z kolei przede wszystkim prekursorski charakter przedsięwzięcia – formułę sprośnego widowiska w rajskich okolicznościach przyrody po latach do perfekcji doprowadzi m.in. niestrudzony pornograf Joe D’Amato. 


1971 – Girl Slaves of Morgana Le Fay (reż. Bruno Gantillon) – Marcin Sex

„Chciałem zrobić film, jakiego nie widzi się zbyt często” – wspominał w jednym z wywiadów reżyser. – „Tylko kobiety i karzeł”. Ten urokliwy opis na swój sposób dobrze oddaje charakter Girl Slaves of Morgana Le Fay, bodaj pierwszego francuskiego obrazu erotycznego na temat magii. Powstały, jak w książce Perverse Titillation. The Exploitation Cinema of Italy, Spain and France pisze Danny Shipka, jako rezultat kontrowersji wokół rozmaitych hipiso-podobnych sekt (z bandą Charlesa Mansona na czele), opowiada o losach dwóch 20-paroletnich przyjaciółek/kochanek, które wybierają się na wakacyjną przejażdżkę po francuskiej wsi. Gdy środkiem nocy, na drodze otoczonej lasem, psuje im się samochód, postanawiają przespać się w pobliskiej stodole. Rano jednej z nich już brakuje. Druga, imieniem Francoise, wyrusza na jej poszukiwania i szybko natyka się na tajemniczego karła, za którym podąża niczym za białym królikiem. Nie mija chwila, a dziewczyna znajduje się na łódce, która magiczną mocą sama zabiera ją na mityczną wyspę Avalon. Tam, w gotyckim zamczysku, mieszka wywodząca się z arturiańskich legend dystyngowana czarownica Morgana Le Fay oraz jej niewolnicze kochanki, których duszami się żywi, aby pozostać nieśmiertelną. „To miejsce…” – myśli głośno bohaterka – „Nie wiem, ale… Odkąd weszłyśmy do lasu, mam wrażenie, jakbym była we śnie. W jednym z tych snów, które trwają całą noc”. Avalon jawi się tutaj jako swoista Kraina Czarów, a próba ucieczki z zamczyska, w którym zniewolić próbuje bohaterkę Morgana, to jedna wielka próba wybudzenia się. Luźną fabułę dyktuje więc logika snu – o której postaci też zresztą otwarcie rozmawiają, podkreślając samoświadomość opowieści. Choć już na starcie oglądamy nagą niewolnicą mającą zostać ukaraną, a niedługo później scenę lesbijskiego seksu, Gantillon przez większość filmu unika epatowania golizną i celuje w raczej subtelne tony, by dopiero w finałowym akcie bardziej postawić na lubieżność. Rzecz jasna, w trakcie seansu natychmiast do głowy przychodzi wspaniała twórczość Jeana Rollina, z którą Girl Slaves łączą też choćby liczne obrazy odzianych w zwiewne szaty piękności przechadzających się po zamku i jego dzikich okolicach oraz marginalizacja elementów horroru sensu stricto. I podobnie jak przy filmach Rollina, widz szybko zostaje tu zahipnotyzowany. Co prawda, Gantillon okazuje się nie znać umiaru w dialogach, niepotrzebnie zwalniających i tak już leniwe tempo opowieści, jednak do samego końca częstuje nas smacznymi psychodelicjami. Te zaś, niczym tabletki spożywane przez wiadomą Alicję, sprawiają że chętnie śnimy razem z Francoise.


1973 – Anita. Szwedzka nimfetka (reż. Torgny Wickman) – Marta Płaza

Anita ubiera futrzaną parkę, niewinne minki i wyrusza w miasto na łowy. Nie ma preferencji ani wielkich oczekiwań. Szuka doznań, przypadkowego obciągania, seksu na szybko, żeby zaspokoić niekończącą się chuć. Bez względu na czas i miejsce, co prowadzi ją do najobskurniejszych nor. Okolica ułatwia zagłębienie się w niezobowiązujących przyjemnościach. Podczas spacerów bohaterom towarzyszą witryny sex shopów, sex-kabaretów i tym podobnych przybytków, w których wszystko jest na wyciągniecie ręki. Historia szwedzkiej nimfetki, obdarzonej anieliczną urodą Christiny Lindberg nie jest jednak tym czego moglibyśmy się spodziewać. Odważna choć wysmakowana erotyka zderza się z syfem codzienności, przyczyną dolegliwości dziewczyny jest wszak sytuacja w rodzinie. Odrzucona przez rodziców, na rzecz młodszej siostry, szuka substytutu uwagi u przypadkowych mężczyzn, funkcjonując jako seksualny symbol. Ci z jednej strony łypią na nią pożądliwie, z drugiej zaś chętnie uczestniczą w publicznych wyzwiskach i napiętnowaniu dziewczyny przez najbliższe środowisko. Zimny świat, zimnych emocji i poczucia wykluczenia – to wszystko co otacza dziewczynę. Odrobinę zrozumienia i rzeczywistej sympatii okazuje jej tylko pewien student psychologii, do którego będzie się zwracać w momentach największej samotności. Dramaturgia często jest doklejana przez Wickmana zbyt wprost, z łopatologiczną manierą, choć zyskuje dzięki emocjonalności Lindberg. Chętnie rozbierana okiem kamery (a u początków kariery również aparatem fotografów) aktorka, smutek wypisany ma na twarzy, czym uwiarygadnia drogę swojej bohaterki. Podobnie jak w Nimfomance (2013) von Triera, który zresztą słusznie inspirował się Wickmanem, rozerotyzowany świat szybkiego, mechanicznego seksu, ostatecznie zmierza w stronę anty-erotyzmu. Chociaż zaskakująco słodki jest sam finał, gdy dzięki znalezieniu zaskakującego poczucia wspólnoty, można odnaleźć w końcu tak potrzebną radość z seksualnego spełnienia. 


1973 – The Erotic Rites of Frankenstein (reż. Jesus Franco) – Marta Płaza

Naczelny erotoman (lub jak pięknie nazywają go niektórzy – erektoman) Euro-horroru tym razem bierze na warsztat klasyczną opowieść Mary Shelley. Początek jeszcze dzielnie trzyma się tego, co możemy nazwać nawiązaniami do literackiego pierwowzoru. Doktor Frankenstein przywraca do życia monstrum, które budzi się z krzykiem. Krzykiem, który ostatecznie oddziela znane od wyobrażonego. W stateczną opowieść wkracza francowskie odjechanie w osobach półnagiej kobiety-ptaka uzbrojonej w szpony i nieartykułowane dźwięki (którymi będzie wabić potencjalne ofiary), oraz złego czarnoksiężnika Cagliostro, który potwora zamierza wykorzystać dla własnych celów – wykreowania nowej super-rasy poddanych mu niewolników. Czy może lepiej powiedzieć – niewolnic? Do swoich eksperymentów wykorzystuje oczywiście co ładniejsze młódki uprowadzane z okolicznych wiosek, których ciała łapczywe oko kamery Franco chętnie penetruje. Łona, dekolty, dekolty i łona, w końcu też biczowanie nagiej parki, która będzie musiała walczyć o życie. Biorąc pod uwagę zwyczajową lubieżność Hiszpana, film może ostatecznie zaskakiwać pruderyjnością. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że tym razem to, co najbardziej pikantne zostało wepchnięte między wiersze. Świadomie? Pewnie nie, choć bez względu na zamysły reżysera (hiszpańskojęzyczny tytuł to po prostu Klątwa Frankensteina) efekt może być całkiem smakowity, gdy weźmiemy pod uwagę podteksty zawsze obecne w utworze Shelley. Mięsiste cielsko Potwora pokryte srebrną farbą robi wrażenie, gdy dominuje nad struchlałymi niewiastami. Cagliostro uważnie je wybiera, w odpowiednich warunkach przetrzymuje, aby w końcu jak przystało na mistrza nielichej sado-maso ceremonii panować nad nimi i zmuszać do poddania. Tak psychicznego, jak i fizycznego. Film jest bardziej uśmiechem w stronę sexploitu, niż sexploitem sensu stricto, bardziej w niedopowiedzeniach i sprośnych scenach, chociaż trzeba przyznać, że okolice i uczestnicy tych erotycznych obrzędów Frankensteina zachęcają do wiadomych myśli.


1973 – Illicit Desire (reż. Han-Hsiang Li) – Mateusz R. Orzech

Illicit Desire to kolejny z filmów Han-Hsianga Li, którym rozbudowywał erotyczną zawartość katalogu Shaw Brothers. Produkcja składa się z trzech nowel – dość nietypowo dla Li – niespiętych żadnym wspólnym wątkiem, lecz przedstawiających trzy osobne historie. Pierwsza z nich rozpoczyna się sporej długości wstępem, opisującym powstanie jednego z artefaktów kultury Chin – mianowicie Przedmowy do rękopisu z Altany Orchidei, będącej najwybitniejszym przykładem kaligrafii Hsi-Chih Wanga, mistrza, który w swoim dziele potrafił napisać jeden symbol na 23 sposoby, co jest poniekąd symptomatyczne dla stylu samego Li. Dzieło to było przez 7 pokoleń przekazywane kolejnym potomkom mistrza aż do momentu, gdy ostatni z nich został mnichem. Pierwsza nowela zdecydowanie odstaje tonem od dwóch późniejszych, jest pozbawiona stylistycznych ekscesów, zabawą z oświetleniem oraz – co stanowi o największej różnicy – nagości. Pozostaje jednak niezwykle interesującą historią, zwracającą uwagę przede wszystkim niezwykle żywiołowymi kreacjami aktorskimi Chin-Pinga Funga i Hua Yueha. Druga nowela pełna jest natomiast typowych dla Li scen erotycznych igraszek i wzajemnie zdradzających się postaci, wśród których nie znajdziemy ani jednej pozytywnej. Nowela rozpoczyna się krótkim wstępem, przedstawiającym dwóch mężczyzn udających przyjaciół, a w rzeczywistości będących wrogami. Jeden z nich przekazuje drugiemu powieść erotyczną ze stronami nasączonymi trucizną. I to wydarzenia ze świata książki są głównym tematem noweli. Bazuje ona luźno na słynnej powieści Jin ping mei (Złoty lotos) i dotyczy bogatego Qinga Zhimena (Peter Yang), posiadającego 6 (w większości) atrakcyjnych żon. W tej podwójnej noweli Li tworzy zaskakująco interesującą opowieść pełną zdrad i intryg, jak również prezentuje rezultaty pochopnie popełnianych czynów, prowadzących prosto do licznych tragedii i wyrzutów sumienia. Mimo że opowieść – jak można się spodziewać choćby z powodu jej długości – nie wgryza się głęboko w poruszany temat, to przedstawia go w zadowalającym stopniu, przy okazji osadzając się w ramach kina eksploatacji poprzez różnorodne sceny erotyczne. Jest nieco bondage, zbliżeń na piersi, a sam Zhimen okazuje się być fetyszystą stóp. Sceny erotyczne czy te związane z nieczystymi myślami Li akcentuje czerwonym, czasem pulsującym oświetleniem. Skutecznie dzięki temu już na poziomie wizualnym rozdziela erotyczny świat od „normalnego”, udawanego świata, charakteryzowanego zwyczajową paletą barw. Trzecia, ostatnia z nowel jest utrzymana w konwencji komedii i przedstawia trzy wątki, jeden główny i dwa poboczne. Główny dotyczy małżeństwa Zhouów (Feng Ku i Lai Wang), któremu – w wyniku dowcipu wioskowych dzieci – uciekają dwie krowy. Trafiają one na ziemię należącą do atrakcyjnej „ciotki” Feng (Ling Kong) i jej męża. Feng uznaje, że jest to łatwa okazja do zarobku i zamierza pod osłoną nocy przemycić krowy do domu swoich rodziców, a następnie je sprzedać. Brak zwierząt powoduje tymczasem u Zhouów głęboki kryzys małżeński. Aby im pomóc sąsiad podsuwa parze pomysł na rozwiązanie ich problemów: skorzystanie z usług miejscowego jasnowidza Małej Wróżki (Dean Shek). W ten sposób Li rozpoczyna dwa wątki poboczne: pierwszy dotyczy Fu-Chen Zhenga (Chung-Wan Lee), innego mężczyzny korzystającego z usług jasnowidza. Zheng podejrzewa, że zdradza go żona i planuje poćwiartować tasakiem jej kochanka, chciałby jednak wpierw dowiedzieć się czy jego misja się powiedzie. Drugi z pobocznych wątków tyczy się sklepu z ziołami, jaki stracił klientów, gdy Mała Wróżka otworzył obok swój interes. Szef sklepu (Li-Jen Hao) postanawia publicznie zapytać Wróżkę ile dzisiaj zarobi, po czym tak manipulować cenami aby dowieść braku posiadania zdolności przez „jasnowidza”. Li dość ciekawie rozwiązuje poboczne wątki, szczególnie ten z panem Zhengiem. Gdy główna historia zostaje sfinalizowana, akcja nagle przenosi się w okolice domu Zhenga, gdzie poznajemy jego młodą, ponętną żonę (Ping Chen) i jej kochanka Lao-Erha (Hsieh Wang) – sąsiada, który podczas romantycznych podbojów musi ukrywać się przed zazdrosną żoną (Lee-Sha Ma). W tym dodatkowym wątku Li podkręca zarówno komediową zawartość produkcji, jak również erotyczną, skupioną wokół ujęć nagiej Chen. Illicit Desire stanowi zatem zbiór opowieści o pragnieniu wejścia w posiadanie tego, co nie należy do nas i o niezbyt pozytywnych wynikach takich pragnień. U Li jednak nie za wszystkie złe uczynki czeka nas kara oraz – za wyjątkiem buddyjskich mnichów – ze świecą szukać naprawdę pozytywnych postaci. Delikatne moralizowanie w połączeniu z erotycznym ładunkiem, stylistycznymi wojażami i aktorami pozwalającymi sobie na szarże wykraczające daleko poza ich bardziej stonowane kreacje w innych filmach ze studia sprawiają, że Illicit Desire okazuje się być zaskakująco udanym przykładem shawowskiego erotyka.


1974 – The Golden Lotus (reż. Han-Hsiang Li) – Mateusz R. Orzech

The Golden Lotus jest oparty na Jin ping mei, czyli słynnej powieści nieznanego autora napisanej w końcowym okresie dynastii Ming (czyli na początku XVII wieku); tej samej, która posłużyła za inspirację drugiej noweli w Illicit Desire. Centralną postacią jest tu ponownie Qing Zhimen (ponownie Peter Yang), młody bogacz z licznymi wpływami. Pewnego dnia uwodzi on kobietę imieniem Jinlian Pan (Chin Hu). O ich romansie dowiaduje się młody sprzedawca gruszek (Jackie Chan), który powiadamia o wszystkim jej męża i razem z nim obmyśla plan zemsty. Plan ów niezbyt się wiedzie i dwóch mężczyzn niebawem ginie, Pan wychodzi za mąż za Zhimena, a widzowie przenoszą się do jego posiadłości oraz serii historii, w jakich wykorzystuje on swoją pozycję, pieniądze oraz złoczyńców (m.in. Shen Chan) aby niszczyć mężów i rodziny kobiet, które sobie upatrzył. W ten sposób buduje prywatny harem, gdzie wszelkie nielojalności karze biczem. Film jest kolejną udaną produkcją studia Shaw Brothers osadzoną w ramach kostiumowego sexploitation. Han-Hsiang Li zdecydowanie podkręcił tu zawartości erotyki, szaleństwa i okrucieństwa względem swojej poprzedniej adaptacji powieści. I mimo że nieco zbyt częste przeskoki fabularne mogą od czasu do czasu obniżyć poziom zainteresowania widza, to Li zawsze wie, jak przykuć go z powrotem do ekranu. Pomagają mu w tym charyzmatyczni aktorzy, sceny erotyczne suto zakrapiane BDSM, a także sadystyczne zabójstwa i kary cielesne oraz surrealne sekwencje majaków niektórych postaci. Zupełnie brak tu też ludzi o dobrym sercu, co sprawia, że przebywamy ponad 111 minut w świecie pełnym moralnego zepsucia i uzależnienia od seksu. Produkcja nasuwa pewne skojarzenia z o wiele późniejszym majstersztykiem Yi-Mou Zhanga Zawieście czerwone latarnie (1991). W obu produkcjach obserwujemy społeczno-polityczną niesprawiedliwość i choć produkcja Zhanga jest zdecydowanie bardziej wyważona i zorientowana artystycznie, to seksploatacyjny The Golden Lotus prezentuje podobny los żon podległych bogatemu mężowi w świecie, niepozwalającym kobietom na bycie czymś więcej niż zabawkami w rękach mężczyzn, zabawkami których próby wyjścia poza narzucone im ograniczenia wynikają wyłącznie tragediami i moralnym upadkiem. 


1975 – Historia O (reż. Just Jaeckin) – Justyna Braszka

Historia O zdaje się być miksem naszych współczesnych skrajności. Z jednej strony nic odkrywczego – to, co miała nam do zaoferowania grafomania pewniej dobrze wypromowanej powieści dla niespełnionych gospodyń z liczbą 50 w tytule, nie była w żadnym przypadku odkryciem Ameryki.  I nie zmienia faktu, że Historia O jest o wiele bardziej fantazyjna… Brzmi kusząco? To na deser należy dodać kilka subtelnych odwołań, które akcentują pozycję kobiet w zdominowanym przez mężczyzn świecie – z Historii O wylewa się pewna totalitarna symbolika, która mogłaby posłużyć za wzorce interpretacyjne w kontekście chociażby Opowieści podręcznej (2017-). Drugi wierzchołek tego obosiecznego miecza nie jest tak oczywisty na pierwszy rzut oka, gdyż kiczowate dzieło Justa Jaeckina czerpie z harlekina Paulina Raega (podobno żenującego). Wyżej wymienione odniesienia trafiają jednak w sedno fabuły: wpływowy i przystojny Rene (w tej roli niezastąpiony jak zawsze Udo Kier) zabiera swoją naiwną narzeczoną O (niezwykle zmysłowa Corinne Clery) do ustronnie położonego pałacu. Na miejscu O ma przejść perwersyjny sado-masochistyczny trening, po którym ma zostać oddana Sir Stephanowi – przyrodniemu bratu Rene. Jeackin idealnie manewruje między subtelną erotyką a napięciem między głównymi bohaterami. Corinne Clery i Udo Kier stworzyli wspaniały duet, a ich wspólne sceny przyprawiają o dreszcz podniecenia.  Całość narracyjna, choć powolna, prowadzi do zaskakującego finału, a pomimo tego, że Historia O po latach trąci nieco myszką, tło wizualne potrafi zachwycić. Zgrabne połączenie złotego filtra z barokowymi wnętrzami pałacu i figlarną estetyką przepychu oddają klimat opowieści, nadając jej godną wiarygodność obranej konwencji – mianowicie odczucia, że my jako widzowie zostaliśmy zaproszeni do udziału w niebezpiecznej grze i zarówno dla nas, jak i dla bohaterów nie ma już odwrotu. Obraz nabiera dodatkowej mocy pod wpływem niespiesznego tempa i lajtmotywu Pierre’a Bacheleta (tego samego kompozytora, który odpowiadał za ścieżkę dźwiękową oryginalnej Emmanuelle (1974)). Co więcej, Historia O dla niewprawionego widza zdaje się być bardzo znośna (Just Jaeckin często sprowadza rozwiązania do motywów niezwykle romantycznych, odkładając zapędy BDSM na bok) i może być wiele wnoszącą propozycją dla osób zainteresowanych sexploitation.


1981 – Tracking (reż. Pierre B. Reinhard) – Justyna Wróblewska

Pierre B. Reinhard, związany przede wszystkim z branżą porno, zaliczył mały, ale udany romans z kinem grozy. Najciekawszym owocem tej krótkiej znajomości jest niewątpliwie Tracking (aka Ghost Soldier), psycho-horror opowiadający o erotycznych halucynacjach młodych dziewczyn. Trzy nastolatki zostają same w domu podczas nieobecności rodziców jednej z nich. Opiekę nad nimi ma sprawować ciotka Christina, która zagląda do nich raz na jakiś czas. Pewnego wieczora dziewczyny otwierają szampana i zaczynają opowiadać sobie historie na temat ojca jednej z nich – weterana wojny w Algierii, który dopuścił się gwałtu podczas powrotu do ojczyzny. Gdy zapada noc jedna z nastolatek, Lisa, spotyka w kuchni postać ubraną w mundur wojskowy. Mężczyzna napada ją i gwałci butelką od szampana. Od tego momentu dziewczyny kolejno padają ofiarą przypominającego zjawę żołnierza, jednocześnie nie mając pewności czy wszystko to dzieje się naprawdę. Podobnie my, widzowie, stajemy przed dylematem – czy postać mężczyzny jest prawdziwa? Czy jest duchem? A może to jednak wytwór wyobraźni? Choć reżyser nie udziela odpowiedzi na to pytanie wprost, możemy domyślać się, że film porusza problem paranoi indukowanej (fr. folie à deux), czyli urojeń, które przenoszą się z jednej osoby na inną (lub inne), blisko z nią związaną. Pod płaszczem erotycznego horroru dostajemy więc wariacje na temat opowieści z serii coming of age, gdyż to właśnie seksualne przebudzenie i lęki które się z nim wiążą w połączeniu z alkoholem i szokującymi historiami z wojny wydają się być paliwem dla chorej wyobraźni. Tracking, choć nie tak obrazowy jak można by spodziewać się po reżyserze filmów dla dorosłych, pełen jest erotyczno-paranoicznej atmosfery. Sama idea wydaje się już wystarczająco perwersyjna, w połączeniu zaś z obskurnym obrazem i sposobem przedstawienia żołnierza otrzymujemy seans tyleż fascynujący, co niepokojący. Nasz antagonista ma w sobie wiele ze slasherowego zabójcy – nie widzimy jego twarzy, lecz sylwetkę, a reżyser często stosuje pierwszoosobowy POV (point of view) – widzimy więc napady oczami napastnika oraz słyszymy jego ciężki oddech. W jego rękach możemy zaś dostrzec brzytwę, której używa nie do zabijania, a do przecinania ubrań swoich ofiar. Obraz Reinharda jest prowokujący, oryginalny i lekko surrealistyczny. Pozostaje żałować, że reżyser tak krótko kroczył tą drogą (parę lat później nakręcił jeszcze uroczo trashowy horror The Revenge of the Living Dead Girls [1987]), gdyż jego nazwisko mogłoby zapisać się w historii Euro-horroru tuż obok Jeana Rollina i Jessa Franco. Na koniec małe sprostowanie. Choć za rok powstania filmu przyjmuje się 1981, nie może to być prawdą ze względu na wiszące w pokoju jednej z bohaterek plakaty – m.in. z Zaginionego w Akcji, który powstał 3 lata później. Prawidłową datą jest prawdopodobnie 1984 lub 1986 r., dla porządku zostawiam jednak tę, która widnieje na popularnych serwisach filmowych. 


1982 – The Reincarnation of Sex (reż. Luiz Castellini) – Justyna Wróblewska

Patricia, mieszkająca ze swoimi rodzicami na farmie, ma romans z pomocnikiem ojca, Antonio. Pewnej nocy małżeństwo przyłapuje parę podczas seksu, co doprowadza farmera do furii. By powstrzymać ten mezalians ojciec Patricii w tajemnicy zwabia chłopaka w ustronne miejsce i zabija. Wkrótce prawda wychodzi na jaw. Następuje mroczno-psychodeliczna scena podczas której dziewczyna, wiedziona głosem zjawy, odnajduje ciało ukochanego, zakopuje jego głowę w donicy stojącej w domu, a następnie popada w obłęd i umiera. Wiele lat później dom zostaje wystawiony na wynajem, lecz okazuje się, że ciąży na nim klątwa. Od teraz każda kobieta, która się do niego wprowadzi, będzie nawiedzana przez ducha Antonio oraz zmuszana do uwodzenia i zabijania mężczyzn. Lekko humorystyczny akcent zapewni zaś pojawienie się nowej lokatorki – lesbijki. Cóż bowiem poczną biedne upiory, gdy ich nowa marionetka nie będzie w stanie przemóc się do seksu z mężczyzną? The Reincarnation of Sex to zapomniane, brazylijskie połączenie sexploitation z horrorem. Zapomniane niesłusznie, bowiem film ma w sobie tyle uroku i erotyczno-makabrycznej atmosfery, ile tylko eksploatacja może pomieścić. Jakby tego było mało przez cały seans przygrywa nam muzyka Vangelisa! Opętania zamieniające mieszkanki farmy w nieokiełznane nimfomanki to dobry pretekst by wypełnić większość czasu ekranowego erotyką w wersji soft, wśród której znaleźć możemy scenę orgii czy seksu lesbijskiego. Po namiętnej kopulacji musi jednak nastąpić krwawy finał. Kobiety, wiedzione głosem Antonio oraz widokiem ducha Patricii, mordują swoich partnerów niczym modliszki. Co więcej, robią to bardzo widowiskowo. Jedna ze scen wygląda jak żywcem wyjęta z późniejszego NEKRomantika 2 (1991) – umazana krwią kobieta trzyma odciętą głowę kochanka w ręku, śmiejąc się przy tym obłąkańczo. Poza nożami i siekierami w ruch zostają wprawione także mniej standardowe narzędzia zbrodni pokroju…morderczego dildo. Ale nie tylko atrakcjami spod znaku XXX oraz smakowitą makabrą The Reincarnation of Sex stoi. Film ma do zaoferowania także mroczną i duszną atmosferę oraz miłą dla oka scenografię w postaci brazylijskich krajobrazów, bujnej roślinności i etnicznych elementów wystroju. Efektownie wypadają też sceny grozy, którym partneruje kakofoniczno-psychodeliczna ścieżka dźwiękowa. Wraz z pojawieniem się na ekranie upiorów film nabiera odrealnionej atmosfery, przywodząc na myśl senny koszmar. Pozycja obowiązkowa dla fanów Jesúsa Franco.


1985 – Daughters of Eve (reż. Elwood Perez) – Caligula

Tonya (Maria Isabel Lopez) żyje w małej rybackiej wiosce, gdzie naucza lokalne dzieci katechizmu. Pewnego dnia do osady przybywa jej dawna przyjaciółka, obyta w świecie, wyzwolona seksualnie Selda (Sarsi Emmanuelle). Wraz z jej pojawieniem się powracają zadry sprzed lat: kobiety zaczynają rywalizować o względy miejscowego rzeźnika Simona (Mark Joseph), do którego Tonya potajemnie wzdycha od czasów dzieciństwa… Stojący za kamerą Elwood Perez, legenda filipińskiej kinematografii, podkreślał w swoich wypowiedziach, że Daughters of Eve (aka Silip) to przede wszystkim zaciekła krytyka patriarchalnego społeczeństwa i religijnego fundamentalizmu. Reżyser snuje więc narrację o tłumionej seksualności i samczej pogardzie dla płci pięknej, tyle że ubiera ją w ramy bezpardonowej eksploatacji. Już scena otwierająca, w której mężczyzna ubija na wydmach bawoła jest wyzwaniem rzuconym nieprzygotowanemu widzowi, łącząc bestialskie okrucieństwo z wręcz surrealistyczną atmosferą. Zwodniczo sielska, wyjęta jakby z turystycznego katalogu sceneria stanowić odtąd będzie tło dla targających postaciami namiętności: Perez kolejne sceny po brzegi wypycha seksem i golizną, z bohaterów czyniąc wiecznie napalone zwierzęta spętane okowami cywilizacyjnych norm. Rozhisteryzowana dewotka Tonya posypuje swym uczennicom krocza rozgrzanym piaskiem, co ma stanowić remedium na „nieczyste myśli”, ale sama ledwo kontroluje buzującą w jej wnętrzu chuć. Kiedy ów żar w końcu eksploduje, z mocą porównywalną do erupcji wulkanu, konsekwencje będą katastrofalne. Ostatnie pół godziny filmu to bezlitosny cios trzonkiem od siekiery wymierzony w potylicę: soft-pornograficzna egzotyka ustępuje miejsca groteskowej przemocy i ponurej wiwisekcji ludzkiej natury. Koniec końców, pod płaszczykiem erotycznej widokówki z naleciałościami z opery mydlanej otrzymujemy grecką tragedię, która pozostawia z uczuciem skonfundowania. Pięknie sfotografowaną, bardzo zmysłową i odpychającą jednocześnie. Jedyny w swoim rodzaju sexploiterski pomiot, którego powabom nie sposób się oprzeć.


1996 – Viva Erotica (reż. Tung-shing Yee i Chi-Leung Law) – Justyna Braszka

Co prawda, hongkońska Viva Erotica nie jest klasycznym przykładem sexploitation, o ile w ogóle nim jest, ale z całą pewnością w zawrotny sposób obrazuje, z jakimi katuszami mierzy się twórca filmów erotycznych. Niegdysiejsze bożyszcze dalekowschodniej sceny filmowej i muzycznej – nieodżałowany Leslie Cheung – wciela się tu w niespełnionego, bezrobotnego reżysera Singa. Jego kariera wisi na włosku, a jakakolwiek dzikość serca w jego życia pojawia się już jedynie w bardzo wyrazistych, namiętnych snach (scena otwarcia zawróci wam w głowach – sic!). Możliwość nakręcenia filmu o mocnym zabarwieniu erotycznym to dla niego szansa na ponowne schwytanie wiatru w żagle. Wszelkie przyjemności zostają jednak jedynie w scenariuszu. Katastrofalny początek przynosi nieoczekiwany rozwój zdarzeń, gdy Singowi obrana kanwa zaczyna się bardzo podobać. Wraz ze zmianą perspektywy głównego bohatera zmienia się cała filmowa narracja: z głupawej komedyjki film staje się ciekawą puentą na temat życia i pracy filmowej branży spod znaku trzech literek X. Viva Erotica z niej szydzi a jednocześnie ją docenia i oddaje głos tym, którzy w ogólnym odbiorze często uznawani są za “elementy dekoracji” w tego typu produkcjach. Twórcy sięgają ochoczo po komentarz w postaci burzenia czwartej ściany, bawią się także paletą inspiracji: od klasycznej dalekowschodniej erotyki po łobuzerię na miarę słynnej sceny z Mechanicznej pomarańczy (1971) w rytm – a jakże nie inaczej! – uwertury Rossiniego do Wilhelma Tella. Świetnie zmontowane sceny kręcenia erotycznego dzieła Singa idealnie wpasowują się w hongkońską werwę kolorystyczną: wszystkie odcienie tęczy zostały tu dynamicznie wystylizowane i nadają wyśmienity kontrast wielu scenom, które przyprawiają o szczery uśmiech. W pewnym stopniu Viva Erotica to udana komedia, jeszcze lepsza wizja dobrego kina erotycznego (z mocą wyobrażeń znanych ze sztandarowych dzieł sexploitation) i jedyny w swoim rodzaju list miłosny do miłośników gatunku. Dla Leslie Cheunga to nietypowa kreacja, która uplasowała się między dwoma jego najważniejszymi rolami: Żegnaj, moja konkubino (1993) i Happy Together (1997). W żadnym wypadku aktor nie żałował jednak występu w tak przewrotnej komedii. A wy nie będziecie żałować ewentualnego seansu, choć prawdopodobnie nie raz złapiecie się za głowę ze zdziwienia, szczerej radości, a ostatecznie kto wie… może ze spełnienia?

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*