Późną jesienią dokonałem zakupu wszystkich komiksów ze świata dark fantasy o nazwie Asunda, więc przygotujcie się na ich przegląd. Poza tym, w poszukiwaniu nowych tytułów zabrałem się za katalog wydawnictwa Ablaze, jakie z kolei zabrało mnie na walkę z wampirami i podróże z Conanem barbarzyńcą. Oprócz tego kontynuuję czytanie tytułów z Dynamite, jakie mimo nieco nierównego poziomu stanowi chyba moje ulubione współczesne wydawnictwo. Dzisiaj sprawdzam nie tylko, co dalej porabiała Jennifer Blood, ale też zaczynam ubiegłoroczne serie John Carter of Mars oraz Sheena: Queen of the Jungle.
The Untamed: A Sinner’s Prayer #1-2
(Stranger Comics, listopad-grudzień 2011).
Scenariusz: Sebastian A. Jones
Rysunki: Peter Bergting
The Untamed: A Sinner’s Prayer stanowi pierwszy komiks ze świata Asundy, będącego światem dark fantasy, zamieszkiwanym przez klasyczne istoty rodem ze sword & sorcery, jak elfy, wampiry, ogry, krasnoludy etc. Twórcy tego uniwersum wchodzą jednak głębiej w oniryczny klimat – choć nieutrzymywany w każdej serii – oraz przedstawiają bardziej zróżnicowane fantasy w kontekście kolorów skóry bohaterów. Asunda jest krainą, gdzie czarnoskóre elfy nikogo nie rażą; w rzeczy samej wydawnictwo w materiałach prasowych dość mocno wskazuje na inkluzywność swoich komiksów, nawet jeśli The Untamed niezbyt tą inkluzywnością zdaje się przejmować.
Pierwszy numer miniserii przedstawia scenariusz znany z licznych westernów, chanbar czy wuxia: tajemniczy mężczyzna przybywa do znajdującego się gdzieś na odludziu miasta pełnego bezprawia. To konkretne odludzie znajduje się na Pustyni Umierającego Drzewa. Choć ogólnie fabuła jest mało oryginalna oraz dość przewidywalna, zostaje przedstawiona sprawnie i z nutą tajemniczości. Ponadto wykorzystana została do wprowadzania elementów mitologii Asundy – np. informacji o różnych podgatunkach elfów czy istot na wyższym poziomie istnienia – jak również istotnych dla uniwersum postaci w sposób unikający irytującej ekspozycji. Dodatkowej zachęty do kontynuacji czytania dodaje fakt, że protagonista najwyraźniej został wskrzeszony ze zmarłych, nie odzyskał jeszcze całkowicie pamięci i ma 7 dni na zabicie siedmiu osób. Każdy numer miniserii streszcza jeden dzień z jego (nie?)życia.
Jedną z wad jest to, że akcja posuwa się momentami nieco zbyt szybko. Jones i Bergting potrafią spędzić sporo czasu nad jedną sekwencją, powoli stopniując napięcie i kąpiąc ją w konkretnej kolorystyce (np. wieczorne sceny w mieście są utrzymane w szkarłacie), czasem zaś przeskakują między scenami jakby nagle spostrzegli, że muszą zmieścić się w limicie stron. Same ilustracje nie są szczególnie zachwycające, lecz dzięki sporemu mrokowi i świetnej kolorystyce nigdy nie wydają się nieudane.
W pierwszym numerze zostaje też wprowadzona – jeszcze nienazwana – Niobe Ayutami, pół-elfka, jaka wyrośnie na główną bohaterkę świata Asundy (i ponoć również nadchodzącego serialu HBO). W The Untamed jest jeszcze bardzo młodą dziewczyną, której przebywanie w mieście oraz prowadzenie przez nią wiecznie pustej – za wyjątkiem Nieznajomego – karczmy jest spowite tajemnicą.
Pierwszy numer jest zatem przyjemnym, lecz nie rewelacyjnym wstępem do świata Asundy. Jest nader rzetelnie wykonany, tajemniczy, nastrojowy, nieprzegadany, ale też mało oryginalny i raczej przewidywalny. Mimo tego wzbudza wystarczająco dużo pytań aby chcieć zobaczyć jak i kogo nasz nieznajomy grzesznik musi jeszcze zabić. Jako bonus, do komiksu dodane są ilustracja z towarzyszącymi jej informacjami nt. Galemren (Dzikich Elfów) oraz zapis nutowy motywu przewodniego komiksu. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek nagrał jego wykonanie, więc umieszczam go tutaj. Może ktoś z Was będzie miał ochotę go zagrać. Dodam jeszcze, że wersja animowana pierwszego nru jest dostępna na YouTube.
Drugi numer znacząco wychodzi poza znajome ramy fabularne i podnosi poziom miniserii. Przygodę rozpoczynamy tym razem w karczmie, gdzie poznajemy imię Niobe i jej dość twardy charakter, świadczący o cichej odwadze, choć wciąż nie wiemy nic o jej pochodzeniu czy historii. Nie ona jednak, a drugie z siedmiu zabójstw jest tu najważniejsze. Jones zabiera nas na lokalną arenę, gdzie dowiadujemy się nieco o polityce w Asundzie, niechęci cesarzowej wobec Morkai (Księżycowych Elfów) oraz poznajemy członków innych ras. Bergting oferuje przy tym kilka naprawdę udanych, klimatycznych ilustracji, trzymając nas w skupieniu podczas walk i rozmów w miejscu pełnym krwi, golizny i knowań.
Niedługo później bohater odsłania się jako bezlitosny człowiek i poznajemy więcej informacji o jego przeszłości, rodzinie i – być może – o wrogu, jakiego nie spodziewał się, że posiada. Po czym oczywiście nadchodzi czas na drugą z siedmiu śmierci.
Cały numer posiada senny, odrealniony nastrój, sprawiający, że nawet gdy sceny wydają się niezbyt udanie ze sobą łączyć nie budzi to negatywnego wrażenia i wpisuje się w ogólną stylistykę błądzenia w świecie ponurych snów. Na deser otrzymujemy stronę z mitologią Asundy, pisaną w stosownie poetycki sposób, wpasowujący się w konwencję komiksu.
Vampire State Building #1
(Ablaze, październik 2019)
Scenariusz: Ange, Patrick Renault
Rysunki: Charlie Adlard
Ktoś ma ochotę na połączenie Szklanej pułapki z wampirami? Najwyraźniej taką ochotę mieli Ange i Renault, którzy zabrali grupkę przyjaciół na szczyt zatłoczonego Empire State Building. Tam też pojawiła się w niewyjaśnionych – póki co – okolicznościach chmara krwiopijców z bogiem-wampirem na czele. Teraz nasi bohaterowie, których liczba dość szybko się zmniejsza i tak naprawdę przejmujemy się wyłącznie losami młodego żołnierza Terry’ego, muszą zejść 106 pięter w dół, co bynajmniej łatwym zadaniem nie będzie.
Pomysł wyjściowy na miniserię jest prosty, ale dość interesujący. Dużym plusem jest szybkie działanie wampirów prędko mordujących ludzi w ogromnych ilościach. Dodać do tego życiowe rozkminy młodych bohaterów, dodające im nieco charakteru, oraz konieczność przebijania się przez nich przez pełne krwi, trupów i niemal niemożliwych do zabicia istot korytarzy i teoretycznie otrzymujemy intensywny komiks. Piszę „teoretycznie”, gdyż Vampire State Building jest często za mało dynamiczny, wizualnie za mało pomysłowy, fabularnie bardzo prosty. Jest to przyzwoity wstęp do miniserii, która jednak musi prędko znaleźć własną tożsamość i przywalić czymś mocniejszym by nie pozostać zwykłym średniakiem.
John Carter of Mars #1-2
(Dynamite, kwiecień-maj 2022)
Scenariusz: Chuck Brown
Rysunki: George Kambadais
Johna Cartera oczywiście znałem już wcześniej, lecz do tej pory nie czytałem żadnego komiksu z jego udziałem. Najnowsza seria od Dynamite zaczyna się po śmierci Cartera, która oczywiście nie ma większego znaczenia. Nasz heros bowiem już na samym początku pierwszego numeru odradza się na Ziemi pod koniec XIX wieku. W samą porę, gdyż złoczyńcy z Marsa właśnie atakują.
Główny wątek dotyczy powolnego scalania się dwóch cywilizacji, zmuszającego zarówno ludzi, jak i Marsjan do współpracy. Na Ziemi o kooperację nie jest szczególnie łatwo z różnych powodów, w tym rasistowskich. Na Marsie dogadać się jest łatwiej, ale jest tam też więcej zagrożeń. Aby dać im odpór Dejah Torris (żona Cartera i marsjańska księżniczka) formuje tam armię złożoną zarówno z autochtonów, jak przybyszów z Ziemi.
Są tu też mocno rozbudowane postaci drugoplanowe, spośród których najwięcej czasu spędzamy z żołnierzem poszukującym swojej żony i jego nieco tchórzliwym kolegą. Niestety Brown nieco przesadza z ilością różnorakich postaci. John Carter of Mars jest przez to serią, gdzie akcja często pędzi na łeb na szyje. Ponadto rysunki są co najwyżej średniej jakości i właściwie wszystko wydaje się robione nieco na odwal. Fabuła jest bardzo prosta, dialogi sztywne i jak trzeba wytłumaczyć, co i dlaczego się dzieje scenarzysta wskazuje na magiczny artefakt, nieprzejmując się żadnymi wyjaśnieniami.
Ponadto Brown zasypuje nas nadmierną ilością wątków; w samym numerze 2. prowadzi ich aż 5, z których każdy stara się utrzymać na podobnym poziomie istotności, co sprawia, że żaden z nich nie jest dobrze zaprezentowany, a sam Carter jawi się niczym postać gościnna w swoim własnym tytule. Poza tym – jak na Dynamite przystało – nie ma tu żadnej planszy ze streszczeniem, co się działo do tej pory, więc jeśli ktoś nie czytał poprzednich komiksów, to nie będzie miał żadnego tła dotyczącego wydarzeń i postaci. Dostajemy jedynie krótki dialog podsumowujący w wielkim skrócie kim jest John Carter.
Jennifer Blood #13-22
(Dynamite, maj 2012-luty 2013)
13: We Do What We Must Because We Can
14: Try No To Think About It, Andrew Fellows
15: There’s Good in Nearly Everyone
16: Tuesday, Part One: Neither Tarnished nor Afraid
17: Tuesday, Part Two: A Mess on a Drawing Room Carpet
18: Tuesday, Part Three: The Knives and Fists of a Thieves’ Kitchen
19: A Road Too Long to Mention
20: Storm’s A-Comin’
21: The Trial of Jennifer Blood, Part One
22: The Trial of Jennifer Blood, Part Two
Scenariusz: Al Ewing
Rysunki: Kewber Baal (#13-15, 17, 19, 21-22), Eman Casallos (#16, 18, 20)
Kolejne numery Jennifer Blood skupiają się na trzech rzeczach: rozpadzie małżeństwa protagonistki powodowanego między innymi faktem, że jej mąż odnajduje jej „dziennik wojenny”, na policyjnym śledztwie Pruitt, która – po pewnych traumatycznych zdarzeniach – „rozmawia” z duchami umarłych oraz na popadaniu Blood w otchłań morderczego szaleństwa. Muszę przy tym pochwalić Ewinga, że kwestię życia rodzinnego kobiety pisze on z zaskakująco dużym wyczuciem, nie gubiąc przy tym otoczki krwawej groteski, jaką stanowi seria.
Numery 13. i 14. są poniekąd przełomowe w ukazaniu socjopatycznej psychiki Blood. Protagonistka ma zupełnie wypaczone postrzeganie emocji i zachowania innych. Ponadto tłumaczy sobie, że wszystko co robi jest motywowane koniecznością obrony nie tylko swojej osoby, ale również jej dzieci. To w tych numerach – może nieco zbyt szybko – ostatecznie traci resztki zdolności odróżniania dobra od zła. Z jednej strony jest to ciekawe zagranie, gdyż wprowadza dodatkowy element nieprzewidywalności (numer 14. kończy się do tego potężnym cliffhangerem), z drugiej zmusza czytelnika do niemal ciągłego przebywania z postacią, jakiej zwyczajnie nie da się lubić. Mimo tego Ewing nieprzerwanie traktuje ją jakby była kimś komu powinniśmy kibicować. Trudno jednak darzyć sympatią kogoś, kto bez skrupułów zabija każdą osobę, jaką postrzega za zagrożenie (często zupełnie irracjonalnie) i skutecznie traumatyzuje swoje dzieci.
Od nru 15. Ewing leci na autopilocie. I wcale nie oznacza to, że nie jest ciekawie, wręcz przeciwnie: te kilka numerów mimo mieszanych czasem odczuć, jakie wzbudzają czyta się jednym tchem. Numer 15. był promowany jako ten numer, w którym „wszystko się zmienia”. I choć jest to oświadczenie nieco na wyrost, to faktycznie Ewing w sposób nieodwracalny zmienia tory całej serii. W końcu bowiem dochodzimy do momentu, w którym kobieta zaczyna z zimną krwią zabijać niewinnych ludzi. Jej paranoja, połączona z psychopatycznymi skłonnościami sięga niemal zenitu i Blood – jak zwykle nadmiernie brutalnie – morduje osoby, jakie choćby krzywo spojrzą na jej męża czy dzieci.
Oczywiście wyruszenie w celu zabijania „wrogów”, znajdujących się tak blisko rodziny sprowadza jeszcze więcej niebezpieczeństwa zarówno na Blood, jak i na jej najbliższych. Ewing przez kolejnych 5 nrów będzie potwierdzał to pędząc z błyskawiczną prędkością poprzez starcia z całą gamą zabójców (m.in. seksowny hit squad czy BDSM mafioso), FBI, gangami i policją. Pruitt również kontynuuje swoje łowy i z każdym krokiem zbliża się do swojej ofiary. W numerze 16. Ewing dodatkowo podnosi stawkę, gdy w końcu doprowadza do konfrontacji Blood z mężem, którego świat się zawala z powodu wiedzy o poczynaniach żony.
Numer 17. jest bodaj najbardziej ponurym w serii. To tutaj dochodzi do ostatecznego pożegnania się z Alice Fellows i całkowitym przejęciem kontroli przez Jennifer Blood. Stanowi on przy tym niecodzienną mieszankę wściekłości i smutku. Protagonistka przechodzi tu przez różne etapy żalu i frustracji, starając się utrzymać przy sobie dzieci, podczas gdy jej małżeństwo zostaje ostatecznie zakończone. Czepia się resztkami sił swojej pokojowej osobowości Fellows, nawet próbuje pozbyć się tożsamości Blood, lecz wraz z przybyciem Pruitt wszystko legnie w gruzach.
Ewing nie obawia się od tej pory zmieniać status quo serii dosłownie z numeru na numer. Blood staje się wrogiem publicznym numer 1 i zaczyna się ostatnia faza jej psychicznego rozpadu. Nauczycielka powiedziała, że jej dzieci źle zachowują się w klasie? Roztrzaskujemy jej twarz. Ekspedientka była niegrzeczna? Seria z karabinu. Kobieta siłą zabiera swoje przerażone dzieci, po czym rusza w podróż przez Amerykę aby prędko stworzyć sobie nową tożsamość, nowe dokumenty i nową przykrywkę.
Numer 19. zaczyna nowy story arc, w którym Blood próbuje się uspokoić i wrócić do życia na podobieństwo Alice Fellows. Problem w tym, że jej dzieci mentalnie nie są już jej. Tak jak Blood ruszyła w krucjatę po tym, jak członkowie jej własnej rodziny zabili jej ojca, tak teraz jej własne dzieci pragną jej upadku za zniszczenie ich życia, rodziny i bliskich. Co prawda nie mogą one wziąć karabinu w ręce, lecz mogą porozmawiać z policjantem, który choć jest żałosnym alkoholikiem, to być może zdecyduje się wykonać jakiś ruch.
I wszystko ponownie się sypie. Mamy nowe Ninjettes, tym razem już na poważnie i Pruitt wraca ze zdwojoną siłą. Nowe życie Blood musiało się rozpaść, jako że wszystko, o co walczyła sama nieodwracalnie zniszczyła. Kobieta niebawem uświadamia sobie, że jest winna własnego upadku, a jej serce ostatecznie pęka, gdy spostrzega nienawiść w oczach własnych dzieci, jakie na widok strzelającego do niej gangstera biegną do niego prosząc aby zabił ich matkę. Ewing całkiem udanie żongluje naszą niechęcią wobec Blood, równocześnie przedstawiając ją jako zaskakująco wielowymiarową postać, nawet jeśli skąpaną permanentnie we krwi i grotesce.
Kolejne dwa numery prezentują nowy story arc, skupiony wokół sądowego procesu Jennifer Blood. W podwójnej narracji obserwujemy rozprawy i psychologiczne badanie kobiety oraz jej własne przemyślenia, tym razem w jej mentalnym „dzienniku wojennym”. Blood przerabia różne scenariusze, myśląc co by było gdyby, lecz zawsze dochodzi do wniosku, że jej czyny były usprawiedliwione, że nigdy nie zabiła bez potrzeby, że to ona jest prawdziwą ofiarą.
Równocześnie Ewing prowadzi retrospekcje z chwil kontynuujących wielką rozpierduchę, która doprowadziła do pochwycenia Blood. I gdy wraz z pogrążoną w otchłani wspomnień protagonistką dochodzimy do finału tamtych wydarzeń, wtedy – na wspomnienie morderczego pragnienia własnych dzieci – dociera do niej, że być może wcale nie jest niewinna.
Moim zdaniem okres od momentu odkrycia przez jej męża jej podwójnej tożsamości do zakończenia procesu – co dokonuje się w numerze 22. – stanowi najlepszy okres w całej serii. Dzieje się wtedy naprawdę dużo, jest sporo emocji, flaków, czarnego humoru, ale i dramatu oraz dość nieprzyjemnych wydarzeń, związanych z koniecznością obserwowania akcji przez pryzmat szalonej morderczyni. Przyznam, że jak dla mnie seria mogłaby się zakończyć wraz z procesem i uświadomieniem sobie własnego upadku przez protagonistkę, lecz minie jeszcze trochę czasu nim dobrniemy do ostatniego zeszytu Jennifer Blood.
Sheena: Queen of the Jungle #1
(Dynamite, listopad 2021)
Scenariusz: Stephen Mooney
Rysunki: Jethro Morales
Jak to bywa z numerami 1 od Dynamite, także i ten kontynuuje poprzednie serie o danej postaci. Tym razem na szczęście otrzymujemy całkiem niezłe wprowadzenie do wydarzeń, choć pierwszych kilka stron wciąż jest nieco konfundujących. Zanim jednak o zajrzymy do komiksu warto wpierw wspomnieć, że Sheena jest jedną z najstarszych bohaterek w tym medium. Zadebiutowała w styczniu 1938 roku, a w latach 1942-52 posiadała swój własny tytuł, co sprawia, że jest pierwszą w historii komiksów bohaterką z solową serią.
Pierwszy numer nowej przygody Sheeny z miejsca przedstawia ją jako zupełnego bad assa. Mimo że prędko zostaje zmuszona do opuszczenia dżungli i przybycia do metropolii, gdzie członkowie jej rodziny zarządzają wielką korporacją, nie temperuje to jej ani języka, ani zachowania w najmniejszym stopniu. Jak można się spodziewać komiks w dużej mierze traktuje o ingerencjach człowieka w naturę. Sheena jest ekstremalnie po stronie ekologii, podczas gdy korporacja jest – oczywiście – po przeciwnej stronie spektrum.
Główny wątek dotyczy sztucznie stworzonej „oazy” dla zwierząt różnej maści, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach ktoś lub coś zabija ludzi w dość nieprzyjemny sposób. Sheena – szantażowana przez korporacyjne władze, trzymające w niewoli jej przyjaciół – rusza na miejsce. Gdy tam dociera komiks nabiera mocno predatorowego feelingu i nutki tajemnicy.
Pierwszy numer serii – poza nieco konfundującym początkiem – jest bardzo dobrze napisany, ilustracje są wysokiej jakości, a fabuła – mimo kilku wymuszeń i niezbyt realistycznego portretu idealnie wydepilowanej kobiety dżungli – zachęca do pozostania z serią i jest dość inteligentnie prowadzona. Sheena może i ma ponad 80 lat, lecz energii pozazdrościć jej mógłby niejeden młodziak.
The Cimmerian: Queen of the Black Coast #1
(Ablaze, marzec 2020)
Scenariusz: Jean-David Morvan
Rysunki: Pierre Alary
The Cimmerian to zbiór miniserii, stanowiących adaptacje prozy Roberta E. Howarda. Imię Conana nie pojawia się w ich tytułach, gdyż prawa do jego używania na okładkach komiksów trzyma obecnie Marvel (który niedawno zakończył przyzwoitą serię King Conan oraz umieścił Cymeryjczyka – wraz Daredevilem [Elektrą], Weapon H, Anti-Venomem, Cloak & Dagger i Black Knightem – w drużynie Savage Avengers, ściganej przez Deathloka).
Przyznam że nie jestem zachwycony barbarzyńcą od Ablaze. Ilustracje są średniej jakości, a fabuła prowadzona czasem chaotycznie. Niektóre przejścia między scenami są zbyt nagłe i po prostu nie prezentują się dobrze. Bohaterowie też nie są jakoś interesująco zarysowani. Plusem jest natomiast to, że mamy do czynienia z dość bezlitosnym Conanem, o wiele chętniejszym zabijaniu niż ten z Marvela. Ponadto do komiksów z serii dołączone są oryginalne opowiadania Howarda, więc jak komuś nie podoba się obrazkowa adaptacja, wtedy może zawsze poczytać oryginał.
Miłośnik kina azjatyckiego, kina akcji i kosmicznych wojaży na statku gwiezdnym Enterprise. Kiedyś studiował filologię polską, a potem został obywatelem NSK Państwa w Czasie. Publikował w Kulturze Liberalnej, Torii, Dwutygodniku Kulturalnym i innych.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis