Wysypisko komiksowe #7: DIE!namite Lives!, Niobe: She is Life, Gung-Ho, Sonjaversal, Red Sonja, The Transporter, The Cimmerian, Jennifer Blood

W dzisiejszym przeglądzie komiksowym czytamy drugą część największego crossovera w historii Dynamite, czyli DIE!namite Lives!. Przyglądamy się również innym tytułom wydawnictwa: multiwersowemu Sonjaversal i przygodom diablicy z mieczem na łamach The Invincible Red Sonja oraz Red Sonja, spin-offowi ostatniego z wymienionych tytułów, jakim jest Red Sonja: Red Sitha oraz kontynuacji Jennifer Blood, zatytułowanej Jennifer Blood: Born Again.

Nie samym dynamitem jednak komiksiarz pulpowy żyje, toteż zaglądamy do Ablaze, a dokładniej do postapokaliptycznego Gung-Ho: Sexy Beast i kolejnej adaptacji opowiadań Roberta E. Howarda w The Cimmerian: People of the Black Circle. Europe Comics kusi swoją syntezą postapo, westernu i body horroru The Transporter, podczas gdy Stranger Comics zaprasza na pierwszą solową serię Niobe: Niobe: She is Life.


DIE!namite Lives! #1-5 (Dynamite, 2021)
Scenariusz: Fred Van Lente
Rysunki: Vincenzo Carratu

DIE!namite Lives! jest drugą częścią największego crossovera w historii wydawnictwa Dynamite. Poprzednia mini skończyła się, gdy ekipa walcząca z plagą zombie pod dowództwem Lady Hel umniejszona została o całkiem sporo mniej lub bardziej heroicznych postaci. Jeśli ktoś nie czytał pierwszej serii i nie ma ochoty na żadne spoilery niech będzie ostrzeżony, że kilka takowych, dotyczących finału poprzedniej części crossa się tutaj znajdzie.

Największą jego wadą było zmęczenie materiału, dające się we znaki szczególnie w późniejszych numerach. Ciągła walka nawet najbardziej klawej grupy antybohaterów z zombie w pewnym momencie zwyczajnie musi stać się monotonna. I monotonną się stała. Bardzo późne odsłonięcie Lady Hel nie było w tym kontekście najlepszym pomysłem, lecz finalne przejęcie kontroli nad armią żywych trupów przez demoniczną Czerwoną Sonję obiecywało ciekawszą fabułę na przyszłość. Rudowłosa wojowniczka – przy wsparciu zdradzieckiego Smileya – Psychotycznej Odznaki – stała się niespodziewanym głównym złoczyńcą crossa, za którym podążył zakochany w niej Thunderbolt. Oznacza to, że drugą część zaczynamy od samego początku z wyraźnym antagonistą. Van Lente zresztą będzie od teraz rozbijał perspektywę czytelnika nie tylko na poszczególne grupki (anty)bohaterów, ale też na Sonję oraz nowe postaci, z których część również będzie nader nikczemna i zechce na międzyplanetarnym chaosie ugrać coś dla siebie.

Wspomniałem, że ekipa protagonistów komiksu została w pierwszej mini mocno przerzedzona, zatem autor musiał włączyć do akcji nowe postaci. I zaczyna od razu z grubej rury. Pierwszy numer umieszcza bowiem w centrum chaosu Asha Williamsa, znanego wszystkim z walki boomstickiem i poręczną piłą mechaniczną pracownika S-Martu. Dynamite posiada komiksowe prawa do tej postaci i dość często wydaje z nią kolejne miniserie; w momencie gdy piszę te słowa kontynuowany jest tytuł Army of Dead vs. Re-Animator: Necronomicon Rising, gdzie Williams mierzy się z Herbertem Westem.

Według Asha zombiaki to nie zombiaki, a deadites, więc gdy pojawiają się w jego miejscu pracy rusza z nimi do walki. Przyznam, że Van Lente całkiem nieźle uchwycił charakter postaci i jest ona bardzo podobna do bohatera, jakiego kojarzymy z Armii ciemności czy serialu Ash vs. Evil Dead. W międzyczasie Vampirella, Miss Fury i Tabu docierają do klubu nocnego Sekhmet, gdzie czeka na nich Pantha, kolejna z antybohaterek Dynamite, a oryginalnie Warrena. Pantha jest zmiennokształtną kobietą, przeklętą przez egipską bogini za złe uczynki, jakich kiedyś dokonała i o których będzie więcej, gdy skupię się na jej solowej serii. Po kilku tysiącach lat życia z wyrzutami sumienia stara się być teraz pozytywnym wpływem na ludzkość. Albo przynajmniej chce zamknąć się w jakimś zoo pod postacią czarnej pantery niczym bohaterka Ludzi kotów (wersji z 1982 roku). Van Lente – jako że jego seria rozgrywa się z dala od innych – trochę modyfikuje jej charakter, żeby szybciej zagonić ją do pracy. Oprócz tego wprowadza motyw jej ciągłego przedrzeźniania się z Vampirellą, gdy okazuje się, że w tym świecie są wiecznie rywalizującymi ze sobą kuzynkami. Na tym nie koniec i pojawia się jeszcze jedna znajoma twarz: Jennifer Blood! Co więcej, to ona odnajduje teraz Smileya. I oboje postanawiają wykorzystać siebie nawzajem, jako że oboje są socjopatycznymi mordercami.

Pierwszy numer czyta się lepiej niż większość, jeśli nie wszystko, co było wcześniej. Jest akcja, ale i więcej interakcji; są krew i fruwające flaki, ale nie zabrakło humoru; są również nowe postaci i wyraziści antagoniści. Słowem: drugi rozdział crossa startuje na pełnym gazie. Pomaga mu też, że Van Lente pisze bardziej rozbudowane i całkiem błyskotliwe dialogi, pełniej odzwierciedlające różnice w charakterach tej wybuchowej mieszanki (anty)bohaterów.

W numerze drugim demonicza Sonja wraz z deadite’owymi Project Superpowers atakują Chiny. Więc przybywa jej duuuużo nowych zombie. Armia Stanów Zjednoczonych jest natomiast w kropce, lecz z pomocą przybywa… Captain Future z alternatywnej przyszłości. Twierdzi, że wie jak pokonać piekielny atak, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ten narcystyczny gość, wciąż chwalący się nowymi technologiami przyszłości wcale nie jest taki dobry, na jakiego się maluje. Pantha tymczasem dochodzi do wniosku, że nasza grupka niecodziennych pogromców żywych trupów potrzebuje Necronomiconu Ex Mortis. Jennifer Blood – której okrucieństwo przeraża nawet Smileya w nieźle napisanej scenie – poluje oczywiście na gangsterów związanych z jej rodziną. Ich przemiana w zombie odbiera jej jednak możliwość brutalnego rozprawienia się ze swoimi ofiarami, więc morderczyni decyduje, że musi teraz zająć się tymi, którzy ich kontrolują.

Drugi numer kontynuuje wszystko, co było dobre w pierwszym. Niecodzienne interakcje, akcja i gore, komedia i horror – wszystko ma tu swoje miejsce. Van Lente udaje się uchwycić esencję każdej postaci, jaką wprowadza, a że nie waha się sięgać po praktycznie cały katalog Dynamite, to znalazło się kilka niespodzianek dla fanów różnorakich tytułów.

Alternatywna okładka nru 4.

Trzeci numer rozbija akcję na dwa fronty. Captain Future ze swoją mini armią i wsparciem USA atakuje nieumarłe legiony demonicznej Sonji, jaka postanawia stawić mu czoła w pojedynku. Drugi front to walka o Necronomicon. Vampirella i Pantha z powodu swoich mocy zostają uznane przez Asha ze demony, stąd robi on wszystko aby nie weszły w posiadanie przeklętej księgi. Sytuację komplikuje przybycie Jennifer Blood, także pragnącej poczytać magiczne treści zawarte w Necronomiconie.

Trzeci numer podbija groteskę, szczególnie widoczną w osobie Captaina Future. Ale i nie brak specyficznego poczucia humoru również w okolicach Vampi i Asha, świetnie zgrywającego się z ogólną sieczką i kontrastującego z powagą Jennifer Blood. Jeśli chcieliście kiedyś zobaczyć Asha walczącego z Vampi, Panthą czy Blood to jest to jedyna taka okazja.

Czwarty numer jest pełen zdrad, podstępów i zwrotów akcji, więc nie będę go opisywał. Wystarczy, że powiem, że przemoc sięga tu zenitu, zalewa nas czarny humoru i mamy kolejne śmierci istotnych graczy.

I tak dotarliśmy do numeru piątego, w którym okazuje się, że Amerykanie bardziej od wszystkiego kochają broń palną. Ponadto pojawiają się takie atrakcje jak wzruszenie Asha, eksplozje bomb atomowych, peruka Vampi czy nieznajomość Sonji pierwszego prawa smileydynamiki. Na dokładkę Mars atakuje i żadnej litości nie czuje. Finał to jazda bez trzymanki, gdzie trup ścieli się gęsto, dzieje się wiele i dzieje się dziwnie. Po zupełnym pominięciu marsjańskiej części crossa w poprzednich czterech zeszytach Van Lente pokazuje, że wcale o Marsjanach nie zapomniał i przy okazji wskazuje na wątki, jakie będą kontynuowane w kolejnych częściach eventu. Ten się bowiem jeszcze się nie kończy, a jedynie na chwilę zatrzymuje.

DIE!namite Lives! to świetna kontynuacja. Druga część crossa jest zdecydowanie lepsza od pierwszej. Van Lente i Carratu doskonale bawią się licznymi postaciami z katalogu Dynamite oferując mnóstwo pomysłowych sekwencji. Utrzymują przy tym przyzwoite proporcje między akcją, gore, komedią, a nawet dramatem. Przewijają się także elementy satyry społecznej na Amerykanów i na ich lubowanie się w broni i militaryzmie.

Na dodatkową pochwałę zasługuje Carratu, którego panele są pełne dynamiki. Jego ilustracje są bardzo energiczne i potrafi on zaprezentować całą gamę postaci w ich klasycznych, rozpoznawalnych wizerunkach. Stąd też nawet jeśli Dynamite nie snuje tak kompleksowo rozbudowanych eventów, jak trwający obecnie Judgement Day w Marvelu, to na pewno oferuje zdecydowanie więcej pulpy, flaków i czarnego humoru. Czego chcieć więcej?


Niobe: She is Life #1-2 (Stranger Comics, 2015)
Scenariusz: Sebastian A. Jones i Amandla Stenberg
(tak, ta sama Amandla, która jest aktorką znaną m.in. z Bodies, Bodies, Bodies)
Rysunki: Ashley A. Woods

Na początek mała ciekawostka: Niobe: She is Life jest pierwszym w historii dystrybuowanym międzynarodowo komiksem, który był pisany, rysowany i którego bohaterką jest czarnoskóra kobieta.

A teraz mały problem z komiksami ze świata Asundy: połapanie się w kwestii chronologii wydarzeń w uniwersum czasami nie jest łatwe. I nie chodzi tu o wydarzenia zamknięte w ramach konkretnych miniserii, bo te są czytelne, ale o kolejność wydarzeń na przestrzeni wszystkich tytułów, mąconą kolejnością wydawania poszczególnych pozycji. Na przykład Essessa pojawia się w ostatnim numerze The Untamed: A Sinner’s Prayer, w Niobe: She is Life jest już ważną postacią w królestwie i zagrożeniem dla bohaterki, po czym – w wydanym w 2018 roku pierwszym numerze jej solowej mini Essessa – spotykamy ją w zupełnie innych okolicznościach. Te nie zostały do dzisiaj w pełni wyjaśnione, gdyż zamiast kontynuować tytuł, Stranger Comics zabrało się za inne serie i wydało np. jeden zeszyt Niobe & Dura czy trzy numery Tales of Asunda. Na drugie spotkanie z Essessą tymczasem wciąż trzeba czekać. To nonszalanckie podejście do grafika wydawniczego sprawiło, że przed kupnem komiksów (samych w sobie zwykle bardzo dobrych, o czym później) spytałem wydawnictwo o tę kwestię i Sebastian A. Jones odpowiedział, że w gruncie rzeczy nie ma (jeszcze?) pełnej chronologicznej ciągłości między seriami i przedstawił mi proponowaną kolejność czytania, której trzymam się podczas kinomisyjnego przeglądu komiksów. (Poza tym okazało się, że zapomniał wystawić do sprzedaży cyfrową wersję drugiego numeru Tales of Asunda; czyżby nikt jej przede mną nie kupił?)

Ale dość już tego narzekania, przejdźmy do przyjemniejszych rzeczy, czyli do komiksu.

Jak pewnie domyślacie się po tytule, bohaterką Niobe: She is Life jest Niobe Ayutami, drugoplanowa postać z The Untamed: A Sinner’s Prayer. Kiedy ją ostatnio widzieliśmy wyjeżdżała z quasi-westernowego miasteczka osadzonego w świecie dark fantasy z Nieznajomym, który uratował jej życie, po tym, jak ona uratowała jego duszę. Co się stało później? Nie wiadomo. Twórcy nie próbują uzupełnić luki w wydarzeniach, zadowalając się kilkoma luźnymi odniesieniami do Nieznajomego i faktu, że Niobe jest już w uniwersum Asundy postacią owianą nie zawsze pochlebnymi legendami. W pierwszym numerze mini spotykamy ją, gdy ucieka w gęstym lesie przed wampiryczną Essessą i podległymi jej rycerzami.

To, co od razu zwraca uwagę, to strona graficzna komiksu, mocno odmienna od cechującej poprzedni tytuł. Postaci są tu o wiele bardziej wyraziste, a kolory jaśniejsze. Kreuje to nieco bajkowe wrażenie, unikające mrocznego nastroju, towarzyszącego The Untamed. Zmiana stylu była oczywiście słuszną decyzją, gdyż Niobe: She is Life nie jest tytułem o wracającym po śmierci mordercy, lecz o młodej dziewczynie niepewnej swojego miejsca w pełnym zagrożeń świecie.

Dzięki designom, fantastycznym lokacjom i niespiesznemu tokowi narracji komiks generuje jednak przyjemnie oniryczny nastrój, czasem odrobinę surrealny. Niobe podczas ucieczki jest prowadzona przez boginię Arnuminel i trafia do quasi-religijnego plemienia. Należą do niego dwaj seksistowscy, ksenofobiczni elfowie, pół-ork i – stojący na szczycie hierarchii – krasnolud, będący kimś w rodzaju przewodnika duchowego, mimo przeszłości zabójcy lub żołnierza. Poprzez interakcje bohaterki z aroganckimi elfami komiks wprowadza odrobinę feministycznych treści, co nie dziwi, biorąc pod uwagę obecność Stenberg na pozycji współscenarzystki. Są one jednak organicznie wkomponowane w fabułę, osadzoną w Asundzie, prezentowanej jako mroczny i niesprawiedliwy świat, cechujący się sporą ilością problemów zarówno mistycznych, jak i bliższych czytelnikom.

Na deser, jak zawsze, otrzymujemy nieco prozy. Tym razem mamy możliwość przeczytania kilku informacji o Essessie, bardzo mile widzianych i na drugim planie rozbudowujących świat przedstawiony. Niobe: She is Life prezentuje Asundę z zupełnie innej perspektywy niż The Untamed; jest mniej akcji, mniej mroku, za to więcej magii i fantastycznych istot. Jones i Stenberg znacząco zatem rozwijają uniwersum i pokazują jego wielką różnorodność.

Pierwszy numer kończy się tajemniczą śmiercią jednego z elfów, stąd drugi stanowi połączenie onirycznego fantasy z detektywistyczną niemal historią. Niobe zaprzyjaźnia się w niej z pół-orkiem, co zostaje wykorzystane do zamieszczenia kolejnych komentarzy nt. rasizmu. Temshen – brat zamordowanego elfa i najbardziej niechętny obcym – odsłania się tu, poprzez nieco zbyt ekspozycyjną retrospekcję, jako osoba ukształtowana tragicznymi wydarzeniami. Jego rodzice zostali zabici przez orków pod wodzą legendarnego Morki Moego. Samo śledztwo Niobe nie jest niestety zbyt rozbudowane, lecz prowadzi do przyjemnie onirycznych sekwencji, kreślących mapę nadchodzących wydarzeń oraz uzupełniających fabułę poprzedniego numeru. Znalazła się tu również chwila na sceny akcji z Niobe w centrum, prezentujące ją jako dość sprawną wojowniczkę; jej elfia połowa daje jej dużą zwinność i przyzwoitą siłę, z jakich bohaterka nieczęsto korzysta jako nieprzepadająca za siłowymi rozwiązaniami.

Komiksy ze świata Asundy mimo swoich wad, głównie fabularnych (zwykle związanych ze zbyt prędkim rozwijaniem wątków i konfundującymi przeskokami między seriami), stanowią dość oryginalne podejście do klasycznych tropów fantasy. Nastrojowe, odchodzące często od typowego sword & sorcery, chętne podejmowania kwestii społecznych i wzbogacone rozbudowaną mitologią są zapadającą w pamięć lekturą. Cechują się także swoistą poetyckością, obecną w narracjach, dialogach czy pisanych prozą tekstach zamykających każdy numer. Wiem, że wielu nie przypadła ona do gustu, gdyż sprawia, że kwestie postaci wydają się niezbyt naturalne, ale osobiście uważam, że dialogi dobrze wpasowują się w odrealnienie świata przedstawionego i ogólne wrażenie oniryzmu. Drugi numer Niobe: She is Life nie jest w tej kwestii wyjątkiem i choć wątek kryminalny mógłby zostać poprowadzony lepiej, to niemal senna logika zdarzeń, niespieszny tok narracji i bardzo przyjemna bohaterka nie pozwalają skierować w stronę komiksu zbyt wielkiej krytyki. Na deser otrzymujemy zaś kolejną porcję informacji o bogach Asundy.


Gung-Ho: Sexy Beast #1-2 (Ablaze, 2021)
Scenariusz: Benjamin von Eckartsberg
Rysunki: Thomas von Kummant

Gung-Ho: Sexy Beast jest bezpośrednią kontynuacją Gung-Ho i zaczyna się w miejscu zakończenia poprzedniej mini. Rozpoczęcie numeracji od nowa było tylko trikiem marketingowym – stosowanym przez praktycznie wszystkie wydawnictwa komiksowe, nawet gigantów pokroju Marvela – powodowanym faktem, że komiksy opatrzone numerem 1 na okładce zawsze sprzedają się lepiej.

Pisałem poprzednio, że seria w ostatnim zeszycie skręciła w bardziej dramatyczne rejony. W kontynuacji Eckartsberg konsekwentnie pogłębia wprowadzone wcześniej konflikty i nie szczędzi tragedii mieszkańcom fortu Apache. Choć zagrożenie inwazją ze strony ripperów czy braki w zaopatrzeniu wciąż są istotnym problemem, to schodzi on na drugi plan, gdy autorzy kierują naszą uwagę na wątek jednego z liderów fortu, wykorzystującego seksualnie i gwałcącego nieletnie dziewczyny i uzależniającego je od narkotyków.

Tym samym tytuł kontynuuje staczanie się w coraz plugawsze rejony postapokaliptycznego krajobrazu. Jest bardziej emocjonalnie, konflikty są coraz silniej nakreślane i wkrada się motyw paranoi, gdyż każdy dorosły nie wydaje się godny zaufania.

W drugim numerze Archer – starszy z braci będących bohaterami komiksu – staje się świadkiem gwałtu jednej z dziewczyn i natychmiast kontaktuje się z władzami fortu. Liderzy Apache zamiast mu pomóc oskarżają jego samego o gwałt i dostarczają sfabrykowane dowody jego „winy”. Sprawia to, że chłopak staje się jednym z wykluczonych: widzianych wcześniej w krótkiej scenie poprzedniej serii osób zmuszonych żyć poza ludzkimi osadami bez żadnej pomocy i w ciągłym zagrożeniu ze strony ripperów. O ile większość z nich to zatwardziali i często okrutni przestępcy, o tyle niektórzy – jak Archer – zostali niesprawiedliwie skazani na ten los w wyniku oszustw.

W ten sposób Eckartsberg po raz pierwszy przedstawia spisek wśród liderów osady i kreśli różne charaktery ludzi. Od ślepo wierzących władzy i potępiających Archera, przez znających prawdę, lecz chcących zachować powierzchowny spokój kosztem kilku ofiar, po zwykłych oportunistów cieszących się władzą i nadużywających ją na wszelkie sposoby. Także wśród młodszych pojawiają się kolejne problemy. Seria prędko stała się zatem dość mroczna, ponura i pełna osób, jakim życzymy wszelkich nieprzyjemności.


Sonjaversal #1-4 (Dynamite, 2021)
Scenariusz: Christopher Hastings
Rysunki: Pasquale Qualano

Multiwersa są popularnym motywem w komiksach, stąd nie dziwi, że do pomysłu zaczęto sięgać także w Dynamite. Skoro zaś Red Sonja przeszła kilka retconów zmieniających jej origin, to czemu by nie uznać tego za przejaw multiwersalności rudowłosej wojowniczki i pomysł pociągnąć dalej? Być może tak wyglądało rozumowanie włodarzy Dynamite, gdy tworzyli oni Sonjaversal, czyli multiwersum Sonji.

Dawno, dawno temu, w pierwszym przeglądzie komiksowym w Kinomisji pisałem o miniserii Hell Sonja. Wspomniałem wtedy, że jest ona spin offem Sonjaversal, finalizującym niektóre z rozpoczętych wcześniej wątków. Piekielna Sonja zadebiutowała właśnie w tym tytule, tak samo zresztą jak Niebieska Sonja (z karabinami), Zielona Sonja (z dinozaurami), Święta Sonja (służąca bezpośrednio bogini Scathach) i kilka(dziesiąt) innych.

O seriach związanych z Czerwoną Sonją zacząłem pisać już wcześniej, ale żeby była jasność przypomnę kilka informacji o hyboryjskiej diablicy oraz wspomnę co nieco o Scathach. Otóż według oryginalnego originu heroiny, wymyślonego przez Roya Thomasa w 1973 roku w Marvelu, jej rodzina została zamordowana, a ona sama brutalnie zgwałcona. Jako młoda, bezsilna kobieta Sonja mogła się tylko modlić o możliwość dokonania zemsty. Jej modlitwę usłyszała bogini Scathach, która obdarowała dziewczynę fizyczną siłą i umiejętnością walki mieczem. W zamian zarządziła, że Sonja nie może uprawiać miłości z żadnym mężczyzną, o ile ten wcześniej nie pokona jej w sprawiedliwej walce. Pisałem już wcześniej, że nie jestem fanem tego originu i zdecydowanie preferuję ten z retconów. Hastings powraca jednak do „oryginalnej” Sonji, która przysięgę bogini złożyła. I, jak się okazuje, nie tylko ona. Komiks zaczyna się od widoku futurystycznej Sonji, zaatakowanej przez Sonję z mechem z innego wymiaru. Scathach „tworzy” bowiem wojowniczki z Sonji rozrzuconych po całym multiwersum, lecz gdy uzna, że jakiejś trzeba odebrać dar, wtedy z pomocą Świętej Sonji wysyła inne aby zabiły tę „niegodną”.

Komiks jest niestety mocno chaotyczny, co zdaje się niestety charakterystyczną cechą tytułów pisanych przez Hastingsa. Rozrzuca on mnóstwo postaci i wydarzeń, każąc czytelnikowi o wszystkim pamiętać, mimo że fabuła jest zarysowana bardzo szkicowo, w dużej mierze właśnie z powodu mnogości wariantów Sonji. Ponadto Hastings lubi ukrywać motywacje działań bohaterek i powoli odkrywać karty, sprawiając, że przez dwa pierwsze numery praktycznie nie wiadomo dlaczego Sonje się zabijają.

Sonjaversal nabiera na moment bardziej przemyślanej struktury pod koniec pierwszego numeru, kiedy centralną pozycję zajmuje Czerwona Sonja, ścigana przez jedną z bardziej futurystycznych wersji. Później niestety – w drugim numerze – komiks ponownie wraca do chaotycznego toku narracji, przez co jego fabułę śledzi się z pewną trudnością. Wszystko wydaje się albo wymuszone, albo przypadkowe. Hastings próbuje z miernym skutkiem zapanować nad bałaganem poprzez dodanie retrospekcji z życia Czerwonej Sonji, z których dowiadujemy się o jej związku z wojownikiem Warrickiem i o jej pierwszym – tragicznym w skutkach – spotkaniu z wrogim jej wariantem: Pomarańczową Sonją.

Mimo wszystko Sonjaversal jawi się jako intrygujący pomysł. Z kilku dialogów możemy też próbować domyślać się dlaczego Scathach robi to, co robi; ponadto zaczyna się wyłaniać obraz bogini jako próżnej i okrutnej, lecz póki co są to jedynie domysły. Hastings woli raczej pokazywać walki różnych Sonji niemal pozbawione kontekstu. Pierwsze dwa zeszyty prezentują się przez to niemal niczym odsłona kolejnej części gier pokroju Mortal Kombat czy Street Fighter, zdając się stanowić niezbyt głęboki pretekst do przedstawienia pojedynków różnych postaci. Jest tu jednak kilka ziaren czegoś większego i przemyślanego; miejmy nadzieję, że zakiełkują i wyrosną na soczystą historię.

Seria rusza naprzód na pełnym gazie w trzecim zeszycie. Hastings zabiera nas wtedy do piekła zarządzanego przez Hell Sonję, gdzie Scathach z pomocą Świętej Sonji ściąga wszystkie wersje heroiny z całego multiwersum. Większość z nich rusza mordować się nawzajem, próbując upolować tę Czerwoną. A że znajdujemy się w piekle, to nie brak tu demonicznych istot czy wcześniej zabitych Sonji, wciąż mających ochotę na kontynuację walki. Czyli komiksem nadal rządzi chaos, ale tym razem jest on tak wielki, że robi niezłe wrażenie choćby samą swoją skalą.

Na drugim planie udaje się Hastingsowi zbudować grupkę wojowniczek, m.in. z Czerwoną i Niebieską Sonjami, niezbyt zadowolonych z działań Scathach. Z nimi spędzamy większość czwartego numeru, jaki zabiera nas na frontalny atak na boginię, podczas którego spotykamy Planetę Sonję. Dzieje się dużo, śmierci jest dużo, podstępów i zwrotów fabularnych też nie brak.

Przyznam, że główny wątek, choć często zostaje zakopany pod scenami akcji bawiącymi się alternatywnymi wersjami bohaterki, prezentuje się bardzo przyzwoicie. Jak pisałem wcześniej Hastings wykorzystuje postać oryginalnej Czerwonej Sonji, a nie tej z retconów, co pozwala mu na przedstawienie działań Scathach w zupełnie nowym świetle, jakie bardzo przypadło mi do gustu. Autorzy retconów próbowali osłabić lub zniwelować inherentny w genezie Sonji seksizm; Hastings robi coś podobnego, acz bez ingerowania w sposób, w jaki Sonja nabrała swoich umiejętności. Zamiast tego rozbudowuje i negatywnie portretuje postać, która jej te umiejętności wręczyła.

SPOILERY!

Scathach tym samym – jak się okazuje – wcale nie pomogła rudowłosej heroinie, ani też żadnej innej. Bogini jest odsłonięta jako potężna istota żywiąca się energią dusz trafiających do piekła, stąd tworzy legiony wojowniczek pod przykrywką szerzenia sprawiedliwości i oszukuje je co do warunków umowy. To, że Czerwona Sonja nie może uprawiać seksu jeśli mężczyzna jej uprzednio nie pokona czy to, że Niebieska Sonja nie może się denerwować czy jakiekolwiek inne limitacje to tylko gra psychologiczna, mająca na celu trzymać wojowniczki w ryzach i w przekonaniu, że nadanie im mocy było czynem dokonanym specjalnie dla nich; muszą zatem ponieść iluzję ofiary aby były sądziły, że nastąpiła sprawiedliwa wymiana dóbr. W rzeczywistości wszystkie te ograniczenia są nieprawdziwe i Scathach losowo je wymyśla aby ukryć fakt, że to ona potrzebuje pomocy kobiet. Czerwona Sonja ma zatem zostać zabita nie za to, że uprawiała seks niebędąca pokonaną, ale za to, że przestała mordować. „Bogini” okazuje się być liderką sekty, karmiącą swoich wyznawców kłamstwami i usuwającą tych, którzy przestają w nią wierzyć aby zachować pozory potęgi swojej religii. Kiedy jednak wierni zauważają, że ich kościół jest złudą, a ich wyprawy w celu zabijania innych w imię bogini nie służą ogólnemu dobru, wtedy upadek boga wydaje się nieunikniony. Przynajmniej w literackiej fikcji.

Odsłonięcie Scathach jako głównego antagonisty serii, mimo że nie do końca zaskakującym, było zdecydowanie świetnym pomysłem i zasługuje na pochwałę. Tak samo jak ilustracje Qualano.


Red Sonja #3 (Dynamite, 2021)
Scenariusz: Mirka Andolfo, Luca Blengino
Rysunki: Giuseppe Cafaro

Po tym jak Red Sitha wpadła w poprzednim numerze w ręce dwójki nekromantów, Sonja rusza za nimi w pościg, podczas którego spotyka nowego sprzymierzeńca – Setubaia, sługę nekromantów, jaki uciekł swoim panom – oraz mierzy się z potworem. Jest to pierwszy numer serii, jaki zaczyna skupiać się na głównym wątku i mniej przejmuje się ustanawianiem zasad świata przedstawionego. I choć nagłe pojawienie się Setubaia jawi się jako niezbyt przemyślany zbieg okoliczności (że też zachciało mu się uciec po 16 latach służby akurat kiedy Sonja szuka Sithy), to reszta komiksu prezentuje solidną, konsekwentną opowieść pełną charakternych momentów. Rudowłosa diablica obrażająca czarnoksiężników mimo nieznajomości ich potęgi to jedna z najlepszych scen zeszytu, scalająca klasyczną nieco nierozważną i sarkastyczną bohaterkę z jej nowszą wersją, wykorzystującą swój cięty język strategicznie do odwracania uwagi przeciwników. W akcję dobrze został wkomponowany również Samosh, który swoim bardziej ostrożnym podejściem do wydarzeń pozwala historii uniknąć przejaskrawień.

Warstwa wizualna prezentuje się nader solidnie; jak pisałem wcześniej nie jestem wielkim fanem ilustracji Cafaro, ale jest on czytelny i konsekwentny w swojej twórczości. Bardzo podoba mi się za to strój Sonji, odchodzący od jej klasycznego, roznegliżowanego wzoru.


The Transporter #2: City of a Thousand Spires (Europe Comics, 2021)
Scenariusz: Tristan Roulot
Rysunki: Dimitri Armand

Druga część The Transporter kontynuuje nader dobry pierwszy tom, skręcając w nieco inne od niego rejony. Wciąż nie zapomina o postapokaliptycznym miksie westernu i body horroru, ale tym razem zdecydowanie zmniejsza ilość miejsc akcji oraz rozbija perspektywę czytelnika na trzy postaci. Zraniony przez tajemniczą kobietę Transporter zostaje zabrany do ultrareligijnego królestwa, gdzie rządzą przemoc, wyzysk, seks, gwałty i księża. Nie wszyscy jednak dają się pochłonąć cielesnym przyjemnościom i niektórzy szczerze wierzą w religijne przypowieści. I oni, ze zmutowanym Nosem na czele, uznają Transportera za postać Chrystusową. Tymczasem tropiąca ich kobieta szykuje plan rozprawienia się z tytułową postacią raz na zawsze.

Przyznam, że drugi tom czytało mi się nieco gorzej od pierwszego, głównie z powodu mniejszej tajemniczości oraz bardziej skupionej akcji, niepozwalającej na zbyt wiele scen wokół groteskowych deformacji i motywów rodem z surrealnej grozy. Niemal cały tom przedstawia w negatywnym świetle religijną część świata przedstawionego, co jednak nie jest ani zaskakujące, ani nie stanowi żadnej nowości, tym bardziej, że jest to rozwinięcie myśli z pierwszej części. Na szczęście Roulot i Armand nie zapominają zabierać nas od czasu do czasu w niecodzienne miejsca i kazać przebywać wśród zniekształconych postaci. Ten tom jednak istnieje przede wszystkim po to aby wywrócić nasze postrzeganie fabuły do góry nogami w ostatnim akcie. Oferuje on bowiem na koniec ogromnej wielkości zwrot fabularny, jaki pojawia się niespodziewanie i zupełnie zmienia sposób, w jaki obserwujemy wydarzenia w The Transporter. Mimo mniejszej różnorodności i kilku fabularnych przeskoków komiks wciąż zatem intryguje i wywiera spore wrażenie. Nie przejmujcie się więc moimi narzekaniami i śmiało czytajcie.


Red Sonja: Red Sitha #3 (Dynamite, 2022)
Scenariusz: Luca Blengino, Mirka Andolfo
Rysunki: Valentina Pinti

Przejściowy numer mini, gdzie kończą się wszystkie poboczne wątki, Sitha i jej brat zyskują spodziewanego i niespodziewanego sprzymierzeńców, zostawiają poprzednie miejsce akcji i ruszają w stronę finału. Relatywny spokój, cechujący zeszyt wykorzystano by bliżej przyjrzeć się postaciom drugoplanowym, co wychodzi korzystnie dla miniserii. Dowiadujemy się zatem więcej o wszystkich trzech współpodróżnych Sithy. Jedyną większą wadą numeru – jak i całej mini – jest chęć twórców ciągłego skręcania w stronę humoru. O ile momentami jest on jak najbardziej udany, o tyle czasami, szczególnie w kontekście tragicznych przeszłości Sithy i jej przyjaciółki, prezentuje się nie na miejscu. Mimo tego jest to solidna porcja sword & sorcery w świecie, wykreowanym przez Roberta E. Howarda, lecz z bohaterką, jaka stanowi zupełnie nowy dodatek do hyboryjskiej epoki.


The Cimmerian: People of the Black Circle #1-3 (Ablaze, 2020)
Scenariusz: Sylvain Runberg
Rysunki: Jae Kwang Park

Kolejna adaptacja klasycznych przygód Conana od Ablaze stanowi wierny przekład opowiadania Roberta E. Howarda. Jest to więc dobrze napisany komiks, choć momentami nieco przesadzający z narracją.

Historia, na jakiej bazuje jest według mnie jedną z ciekawszych wśród opowiadań o Conanie, między innymi poprzez wprowadzenie w niej wielu wrogich sobie stron konfliktu. Są nimi trzy rywalizujące ze sobą królestwa i dwa barbarzyńskie plemiona oraz zbuntowany czarnoksiężnik wraz ze swoją partnerką, chcący ugrać dla siebie władzę i bogactwo. Conan jest przywódcą jednego z plemion i porywa księżniczkę jednego z królestw aby wymienić ją na więźniów. Jego plan niestety zupełnie się nie wiedzie, więc teraz jest ścigany przez dosłownie wszystkich. W międzyczasie do akcji włączają się potężni czarnoksiężnicy, jacy wyrosną na głównych antagonistów.

People of the Black Circle jest też wyraźnym skokiem jakości w seriach opatrzonych tytułem The Cimmerian jeśli chodzi o warstwę wizualną. Postaci i krajobrazy prezentują się świetnie, choć momentami mamy za dużo tuszu. Nieco większą wadą są twarze postaci, szczególnie Conana, wyglądające niczym z mangi i przez to średnio pasujące do ogólnego stylu graficznego.

Komiks od Ablaze nie jest ani pierwszą, ani pewnie też najlepszą adaptacją opowiadania Howarda, ale wciąż stanowi interesującą pozycję dla fanów Conana i sword & sorcery ogólnie. Na deser jak zawsze otrzymujemy prozę samego Howarda, podzieloną na trzy części, publikowane na ostatnich stronach komiksów.


The Invincible Red Sonja #3 (Dynamite, 2021)
Scenariusz: Amanda Conner i Jimmy Palmiotti
Rysunki: Moritat

Numer 3. nieco spowalnia tok narracji i choć nie wszystkim się to spodoba, to sam uważam to za sporą zaletę. Tym większą, że mimo tego na brak akcji, soczystych dialogów i zwrotów fabularnych narzekać nie można. Wątek tajemniczej kradzieży korony znacząco postępuje, rozwidlając się i wprowadzając w tle nowe elementy układanki. Sonja ma tymczasem okazję do rozpętania doskonale napisanej burdy w karczmie, po której bierze kąpiel z Tumą, skrzydlatym mężczyzną. Podczas pluskania się w gorących źródłach ich rozmowa dodaje więcej informacji nt. miejsca akcji, jak też delikatnie sugeruje kwitnący między nimi romans. Zobaczymy też w pełnej krasie dawnego wroga rudowłosej wojowniczki i pewne magiczne istoty. Numer zabiera nas tym samym przez królewskie zamki, slumsy, speluny, jeziora, kryjówki złodziei i jaskinie z nadprzyrodzonymi tworami. Wszystko zaś prezentuje się doskonale w ilustracjach Moritata. Jego Sonja jest jedną z moich ulubionych w kontekście wyglądu, ponadto rysownik poświęca sporo uwagi jej mimice, dzięki czemu jej twarz jest pełna emocji, zmienna i wyrazista; czasami też dodaje w ten sposób nieco humoru, podbijając sarkazm Sonji bez konieczności posiłkowania się słowem pisanym.


Jennifer Blood: Born Again #1 (Dynamite, 2014)
Scenariusz: Steven Grant
Rysunki: Kewber Baal

Bez większego zaskoczenia, w 2014 roku Dynamite powróciło do popularnej postaci krwawej, psychopatycznej Jennifer Blood. Zabrał się zaś za nią scenarzysta znany m.in. z pisania przygód Punishera, czyli Steven Grant. Pierwszy numer z miejsca wprowadza sporo nowych graczy, lecz zawsze jest przejrzysty i nigdy nie gubi uwagi czytelnika. Tym razem Blood zdaje się zabijać członków mafii w Los Angeles. Kluczowy jest tu fragment „zdaje się”, gdyż tak naprawdę nie ma pewności czy antybohaterka jeszcze gdziekolwiek biega z karabinem w ręku. Grant tworzy doskonały pierwszy numer, rozpoczynając wątki w bardzo naturalny sposób sprowadzające nas z powrotem do świata Jennifer Blood. Utrzymuje on również agresję i przemoc oryginalnej serii, przedstawiając nam sektę z seksualnym drapieżnikiem na czele, femdomowe sesje, zdradzieckich gangsterów i całkiem sporą ilość trupów. Jego komiks nie jest jednak tak monotonnie brutalny, jak poprzednie; postaci są mocniej rozbudowane i brak jest nadmiernej groteski, dzięki czemu okrutne wydarzenia wzbudzają więcej emocji. Zanurzenie akcji w realistyczniejszym sosie wynikło więc wzbudzeniem silniejszych zainteresowania i niepewności wobec nadchodzących wydarzeń.

A ilustracjami zajął się Kewber Baal, który JB rysował całkiem nieźle wcześniej, lecz teraz idzie mu to jeszcze lepiej.


Miłośnik kina azjatyckiego, kina akcji i kosmicznych wojaży na statku gwiezdnym Enterprise. Kiedyś studiował filologię polską, a potem został obywatelem NSK Państwa w Czasie. Publikował w Kulturze Liberalnej, Torii, Dwutygodniku Kulturalnym i innych.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*