[Tekst pierwotnie opublikowany 22/11/2017]
Wysypisko to nowy nieregularny cykl mający na celu wydobywanie z internetowych czeluści krótkich tekstów (mini-recenzji, mikro-recenzji czy po prostu różnych notek na temat danych filmów), które pojawiają się na kinomisyjnym fanpejdżu. Znaczy się, mowa o akcji ratunkowej, skoro na fejsbuku wszystko prędzej czy później przepada. Prowadzić to będę chyba tylko ja (cześć, mam na imię Marcin), bo jestem autorem większości tego, co się tam pojawia. Kolejne teksty (zdaje się, że zawsze po 4-5) będę starał się dobierać ze względu na wspólną tematykę, konwencję, gatunek czy twórców. W następnych częściach będę się pewnie zapuszczał w dalsze rejony i wydobywał teksty sprzed paru lat, ale na leniwy rozruch i aby akurat dopasować się do ostatniego odcinka Mon amour (antywestern!) i planowanego na najbliższą niedzielę odcinka Na celowniku (Sam Peckinpah!) postanowiłem sięgnąć po ciągle jeszcze w miarę świeże notki o różnego rodzaju westernach, jakie miałem przyjemność obejrzeć w ciągu ostatniego miesiąca. Od Johna Forda, przez obrazy noirowe, po rewizjonizm Clinta Eastwooda. Zapraszam.
Droga do San Juan reż. John Ford, 1950
Dyliżans (1939), Miasto bezprawia (1946), Masakra Fortu Apache (1948), Nosiła żółtą wstążkę (1949), Poszukiwacze (1956), Człowiek, który zabił Liberty Valance’a (1962), Jesień Czejenów (1964) – John Ford nakręcił niemało westernów, które doczekały się miana zarówno sztandarowych dzieł gatunku, jak i wielkich klasyków starego Hollywood w ogóle. Jak to jednak zwykle bywa, zdecydowanie warto też grzebać w jego mniej znanych tytułach, bo te okazują się mieć do zaoferowania co najmniej tyle samo. Jednym z nich jest oczywiście Droga do San Juan, westernowe kino drogi, które kupiło mnie dużo bardziej niż większość z wyżej wymienionych przebojów. Jest to opowieść dosyć niepozorna, ale zanim przejdę do konkretów – tj. do opisania dlaczego tym filmem zachwycać się niewątpliwie musieli Sam Peckinpah czy Sergio Corbucci – zaznaczę, że te będą od teraz jednym wielkim spoilerem.
Film jest dosyć balladowy, czasem bardzo dowcipny, z niewielką liczbą scen akcji. Opowiada o dwóch młodych kowbojach, którzy zostają wynajęci przez mormońskich osadników, aby przeprawiono ich bardzo ciężką, głównie pustynną trasą do tytułowej „ziemi obiecanej”. Ford skupia się na ukazaniu trudów podróży, budowaniu relacji między postaciami (przyjaźń z liderem osadników, poboczne wątki miłosne) i ozdabianiu fabuły symboliką religijną. W połowie pojawia się zdegenerowana rodzinka bandytów będących świeżo po pewnym napadzie. Potrzebują pomocy, a dobrzy mormoni odmówić im jej nie mogą, co bandyci wykorzystują, aby przyczepić się doń jak rzep psiego ogona. Naturalnie, z czasem pojawiają się kolejne tarcia i oczywistym staje się, że w finale nie obejdzie się bez kilku zgonów. Ale, cholera, co to jest za finał i jak mocno działa! Otóż mimo naszego oczekiwania nań, jest zaskakująco nagły, szybki i agresywny. Wiemy co mniej więcej musi się wydarzyć, ale jak przez tę godzinę i 20 minut oglądamy sobie dosyć spokojnie prowadzoną historię, to nawet mimo konsekwentnie narastającego napięcia nie spodziewamy się, że ta zakończy się takim wybuchem akcji. Oto bowiem dwóch kowbojów, wcześniej jakże sympatycznych i choć jak najbardziej dzielnych, to jednak niewydających się być szczególnie obytymi z bronią palną, rozprawia się z sześcioma przeciwnikami na raz w tempie błyskawicznym i bez jakichkolwiek skrupułów. Rach, ciach i pięciu (szykujących się do [kolejnego] aktu agresji) troglodytów ledwie się orientuje, że zostało zaatakowanych, a już traci życie. Ford tnie kolejne ujęcia jak szalony (rok 1950!), bohaterowie rzucają się i strzelają we wszystkie strony, kolejne ciała padają na ziemię. 15 sekund. Przy życiu pozostaje tylko podstarzały lider grupy, który jest ojcem już martwych bandziorów. On ma jeszcze 30 sekund, co poświęca na załamanie się śmiercią rodziny i, oczywiście, próbę sięgnięcia po rewolwer. A więc – jeśli nie liczyć tego, co poprzedza samą strzelaninę – dokładnie 45 sekund akcji. Przyznam, że aż zastopowałem film z lekkim niedowierzaniem i obejrzałem to jeszcze raz. „Myślałem, że nigdy nie strzelałeś do człowieka…”- mówi do jednego z kowbojów zszokowany tym wszystkim i świeżo uratowany przez niego mormon. „To prawda – odpowiada bohater. – Strzelam tylko do węży.” No przecież.
Dzień wyjętych spod prawa reż. André de Toth, 1959
Zdecydowanie najzimniejszy ze znanych mi westernów noir. A to dlatego, że, jakkolwiek bzdurnie by to nie brzmiało, to jedyny czarny western, który można też nazwać białym. Zaprezentowana w nim ambiwalentna moralnie, do bólu fatalistyczna i melancholijna (czyt. noirowa!) opowieść rozgrywa się bowiem w zimowej scenerii, na widok której szybko idzie porządnie zmarznąć. Co prawda, pora roku początkowo nie wydaje się jeszcze szczególnie istotna, jawi się raczej jako nietypowe tło wyróżniające film z tłumu. Ale i już wtedy fabuła do szablonowych nie należy. Ukazuje miasteczko, na czele którego staje agresywny hodowca bydła (znakomity jak zawsze Robert Ryan), nagle sterroryzowane przez bandę złodziei i degeneratów trzymaną w ryzach przez pewnego ex-żołnierza (bardzo solidna kreacja Burla Ivesa) dręczonego wyrzutami sumienia. Tylko dzięki niemu wraz z ich przybyciem nie rozpętało się tam piekło, aczkolwiek, oczywiście, kolejne minuty filmu wyraźnie wskazują na to, że nadejście mordów i gwałtów może być tylko kwestią czasu. Zwłaszcza, że – i tu dochodzimy do mistrzowskiego suspensu, jaki cechuje większość opowieści – wspomniany przywódca ma ranę postrzałową, pamiątkę po napadzie na bank, i umiera. Sam nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak poważnie jest ranny, my zaś, tak jak część jego zakładników, wiemy nawet, że kiedy usłyszmy jego kaszel, będzie to oznaczać, że morfina przestała już działać i za parę godzin będzie martwy. No więc czekamy. A w międzyczasie film zamienia się w bezlitosne kino survivalowe. Takie, w którym na skutek mrozu konie padają w zaspy i już nie wstają, a ludzie nie potrafią zgiąć palca, aby nacisnąć na spust. Cholera, to się nazywa kreatywność i dramaturgia.
Terror in a Texas Town reż. Joseph H. Lewis, 1958
I następny znakomity western noir, wrażenie robiący już oryginalnym otwarciem. Oto w rytm mrocznej, bojowej muzyki główną ulicę pewnego miasteczka przemierza mężczyzna, który niesie harpun. Gdy zatrzymuje się przed salonem, ze środka wychodzi tajemniczy rewolwerowiec odziany w czerń (nie widzimy jego twarzy, wyeksponowana zostaje za to jego dłoń, ubrana w czarną skórzaną rękawiczkę, przy kaburze). Tak jest, oto mamy oglądać pojedynek harpun vs. rewolwer. Akcja zostaje jednak nagle przerwana czołówką filmu, która okazuje się składać z fragmentów scen, jakie poprzedzają walkę. Wraz z kolejnymi napisami czołowymi cofamy się więc powoli w czasie, aby znaleźć się na początku historii… W tym momencie warto jednak przyjrzeć się kontekstowi powstania tego obrazu.
W 1958 roku Lewis, lubujący się w westernach i czarnych kryminałach, był już reżyserem odchodzącym na emeryturę. Kiedy w jego ręce trafił scenariusz Terror in a Texas Town, z miejsca się nim zachwycił i postanowił, że jednak nakręci jeszcze jeden obraz. Co równie istotne, był to scenariusz, po realizacji którego można było mieć wówczas kłopoty, więc akurat żegnający się z kinem twórca nie bał się, że jego kariera mogłaby na tym ucierpieć. Ale o co właściwie chodzi? Otóż autorem tekstu był publicysta, pisarz i scenarzysta Dalton Trumbo, osławiony przegraną walką z „polującą na komunistów” i prześwietlającą Hollywood lat 40. organizacją HUAC, za sprawą której formalnie nie mógł już pracować w branży. I Terror, tak się składa, jest w pewnym stopniu fabułą polityczną, z krytycznymi odniesieniami do ery maccartyzmu.
Akcja rozgrywa się w miasteczku, którego mieszkańcy nie potrafią się zjednoczyć i dają się po kolei zastraszać, przekupywać i wysiedlać pewnemu bandyckiemu biznesmenowi. Głównym bohaterem jest wspomniany mężczyzna z harpunem, który okazuje się być szwedzkim imigrantem, wcześniej zwiedzającym cały świat m.in. jako wielorybnik, a jego jedynym sojusznikiem szybko staje się pewien poczciwy Meksykanin. Gdy przeciwstawiają się biznesmenowi, zaraz doczekują się od jego ludzi określeń typu „obcy” i haseł, że USA nie jest miejscem dla nich, zwłaszcza że ewidentnie zupełnie nie rozumieją reguł nim rządzących. Innymi słowy, rasizm ukazany jest jako względnie dobre narzędzie władzy (dodajmy, że w latach 50. strach przed obcymi był stałym elementem amerykańskiej propagandy mającej skonsolidować społeczeństwo), a film pasuje i do naszych czasów.
Szwedzki ex-wielorybnik jako bohater to oczywiście rzecz nietypowa i bynajmniej nie jedyna, jeśli chodzi o przewrotne podejście do westernowych archetypów. Idąc dalej, otrzymujemy np. skorumpowanego szeryfa, który okazuje się być jedynie figurantem (znaczy się, w rzeczywistości nie jest nawet szeryfem) czy blond piękność, która zamiast być standardową dziewczyną protagonisty, to jest kompletnie złamaną alkoholiczką bez przyszłości („Look at me – zwraca się w pewnym momencie do bohatera. – Can’t you see what’s written here? Can’t you see a thousand days and a thousand nights that never were love, and never could be, and never can be?”). Najciekawszy jest tu jednak odziany w czerń rewolwerowiec, przez jedną z postaci określony jako „Śmierć, która przybrała kształt człowieka”. Jest to nowy i najważniejszy nabytek w bandzie okrutnego biznesmena, będący jednak już człowiekiem podstarzałym i zmuszonym myśleć o końcu kariery najemnika (czyżby inspiracja dla Leonowskiego Pewnego razu na Dzikim Zachodzie?!). Mało tego, choć początkowo jawi się jako figura wyjątkowo złowroga, szybko jasnym staje się, że ukrywa kalectwo (skórzana rękawiczka po prostu zakrywa zniszczoną dłoń) i prezentuje się jako antagonista całkiem ludzki. No cóż, Sergio Corbucci poleca.
Wyjęty spod prawa Josey Wales reż. Clint Eastwood, 1976
Tyle lat (10?!) nie widziałem tego filmu, że aż zapomniałem, jaki jest zajebisty. Przede wszystkim jest niezwykle przewrotny i naszpikowany kontrastami, a dzięki temu mądry w ujęciu tematu szkodliwości i bezsensowności stereotypów różnej maści. Bohater to złamany śmiercią rodziny samotnik, który dołącza do Konfederatów, aby ich oddział umożliwił mu zemstę na pewnym morderczym gnoju z armii Unii. Później przez cały film zmuszony jest uciekać przed niezbyt sympatycznymi żołnierzami znoszącej niewolnictwo Północy (co wymowne, kwestia całkowicie przemilczana), w międzyczasie zaprzyjaźniając się m.in. z pewnym starym Indianinem (jakże ‚nie-konfederacko’)*, a po drodze obserwując stale toczącą kraj przemoc i eksploatację (nieważne płeć, rasa, klasa – wszyscy tak samo dostają po dupie). Aby nie było zbyt „miło” w kwestii indiańskiej, bohater za swoich wrogów ma w pewnym momencie także plemię Komanczów. Jednakże tylko z nimi może się dogadać podkreślając, że to ludzie, a nie walczące o wpływy rządy, muszą mieszkać obok siebie. No i właśnie – Wyjęty spod prawa Josey Wales to w zasadzie antyrasistowski i anty-establishmentowy manifest, jednakże w serwowaniu treści jest zupełnie nienachalny i/lub ironiczny (vide monolog Indianina o białych, co zniszczyli jego nację, przerwany nagłym chrapaniem obojętnego na tę gadkę Walesa). Nie ma tu żadnych politycznych czy ideologicznych deklaracji. Jest epicka przygoda, która na zmianę czaruje dowcipem czy przebojowością i dobija okrucieństwem. Są czasem widoczne wpływy dokonań Sergia Leone i Sama Peckinaha, widać też pewną zapowiedź wybranych powieści Cormaca McCarthy’ego. Wzorcowy western rewizjonistyczny?
* Jak już po napisaniu tekstu dowiedziałem się od jednego z czytelników Kinomisji, Michała Frącza, akurat Konfederaci mieli dobre stosunki z rdzennymi mieszkańcami Ameryki.
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
1 Trackback / Pingback