Po wielu miesiącach przerwy czas powrócić do Wysypiska, czyli, przypomnijmy, zbioru krótkich tekstów wcześniej publikowanych na Facebooku, tutaj przeredagowanych i połączonych w tematyczną całość. Zaczynamy od niesławnego wujka Jessa i jego bardzo wczesnych i bardzo ciekawych dokonań – trzech gotyckich hybryd horroru i kryminału oraz dwóch filmów neo-noir.
1962 – The Awful Dr. Orloff
Dziś może ciężko w to uwierzyć, ale na początku swojej kariery kontrowersyjny reżyser, obecnie postrzegany wszakże prawie tylko przez pryzmat horrorowej erotyki i pornografii, zajmował się przeróżnymi „normalnymi” rodzajami kina, od komedii przez przez musical po dokument. Trzy lata po swoim debiucie, surrealistycznej komedii drogi We Are 18 Years Old (1959), wyreżyserował bodajże pierwszy film, który możemy sklasyfikować jako pulpę*. The Awful Dr. Orlof (tytułowy antagonista, dodajmy, we włoskiej oraz jednej z amerykańskich wersji filmu znany jest jako Dr. Satan) to stylowa hybryda kryminału i horroru gotyckiego, u swoich podstaw mająca kreatywne przetwarzanie pomysłów wyjętych ze słynnych Oczu bez twarzy (1960) Georgesa Franju, a w mniejszym stopniu także z klasycznego Frankensteina (1817). Rozgrywająca się w Anglii 1912 roku fabuła prezentuje śledztwo pewnego sympatycznego policjanta w sprawie tajemniczych porwań (oraz mordów) dokonywanych na pięknych kobietach. Jak widzowie od razu się dowiadują, stoi za nimi Orlof (w tej roli bardzo charakterystyczny właściciel „sępiej” twarzy Howard Vernon, jeden z ulubionych aktorów Franco), genialny doktor więzienny, który potrzebuje „pięknej skóry”, aby przeszczepić ją na twarz swojej potwornie okaleczonej córki. Jej organizm stale jednak odrzuca obcą tkankę, więc dawno wyzbyty wszelkich skrupułów szwarccharakter ciągle potrzebuje nowych ciał. Te zaś dostarcza mu ubrane w elegancki garnitur niewidome monstrum – niegdyś psychopatyczny morderca, po śmierci w więzieniu ożywiony przez doktora, aby stać się jego niewolnikiem (garnitur, który nosi, jest tym, w jakim go pochowano).
Film, choć w kontekście późniejszej twórczości Franco jeszcze w miarę grzeczny, szybko częstuje smaczną psychodelą. Te zawsze pojawiają się jako rezultat pięknie kakofonicznej muzyki oraz szybko montowanych „powykrzywianych” kadrów, które towarzyszą scenom porwań i przemocy (spośród których dwie charakteryzują się już golizną i pewną perwersyjnością wskazującą na zainteresowania hiszpańskiego twórcy). Zresztą całość jest naprawdę ładnie nakręcona w czerni i bieli; istotną rolę w kreowaniu mrocznego klimatu często odgrywa tu zabawa światłocieniem. Wątek kryminalny jest tym, co najmniej interesujące, aczkolwiek poprowadzony jest sprawnie i nawet towarzyszący mu lekki humor bynajmniej nie psuje opowieści. Jej największymi plusami są dla mnie dwie postaci: wspomniane już monstrum, nie tylko fajnie wyglądające (pulpowo przerysowana charakteryzacja jego okaleczonych oczu, rzeczone odzienie), ale będące też postacią tragiczną, a dzięki temu interesującą (Morpho, jak się nazywa, jest stale poniżany przez doktora i z czasem przychodzi mu się przeciwko niemu zbuntować); oraz narzeczona prowadzącego śledztwo policjanta, która względnie szybko rozwiązuje całą sprawę, tyle że… jest ignorowana, ponieważ jest kobietą. Jej wątek i jego zaskakujący rozwój stanowi dosyć odświeżający pomysł dla ówczesnego kina gatunków i czyni cały seans, rzecz jasna, tylko ciekawszym. Naprawdę solidna rzecz. Niedziwne, że film odniósł sukces komercyjny w rodzimej Hiszpanii i postrzegany jest jako jedna z zapowiedzi rozkwitu hiszpańskiego horroru, jaki nastał na początku lat 70.
* W 1960 roku Franco nakręcił komedię kryminalną Labios rojos, która być może nosi jakieś znamiona pulpy; być może kiedyś uda się to sprawdzić.
1962 – Death Whistles the Blues
Mimo popularności The Awful Dr. Orloff, reżyser nie planował jeszcze bawić się kucie żelaza póki gorące i zamiast tego szybko zmienił gatunek. Tym razem przyszła pora na neo-noirowy thriller zahaczający o kino szpiegowskie. Głównym bohaterem jest szmugler, który… ginie w sekwencji otwierającej. Tuż przed śmiercią, będącą rezultatem zdrady „przyjaciela”, miał gwizdać bluesową melodię, kojarzącą mu się przede wszystkim z jego ukochaną żoną. Mija 10 lat. Rzeczona kobieta jest teraz nieświadomą tejże zdrady żoną „przyjaciela”, który dorobił się na handlu bronią, aby stać się wpływowym biznesmenem na Jamajce (wg niektórych wersji językowych jest to jednak Nowy Orlean). Pewnej nocy dostaje list od „martwego szmuglera”, który obiecuje mu zemstę.
Choć jest to jeszcze obraz Franco nie odlatującego w rejony nadrealizmu, już tutaj widać jego zainteresowanie tym, co niezwykłe. Fabuła jest początkowo najeżona znakami zapytania i mimo że po jakichś 30 minut staje się bardzo prostą do przyswojenia, cały czas jest niezwykle przewrotna. A na koniec okazuje się być całkiem sprytnie pomyślaną narracyjnie (wspomniane wyżej zahaczenie o kino szpiegowskie, trochę zmieniające znaczenie pewnych wydarzeń, a uwypuklające antykapitalistyczną treść opowieści). Franco znowu pokazuje się tu jako spec od strony wizualnej, zdobiąc wiele kadrów plastyczną grą światła i cienia, i – niemalże niczym Orson Welles w Damie z Szanghaju (1947) – chętnie sięgając po symbolikę lustrzanych odbić i figur choćby częściowo chowanych w ciemności. Jakby tego było mało, jedną ze scen finałowych rozgrywa na balu maskowym. Wreszcie, co najważniejsze i najlepsze, pięknie wykorzystuje muzykę. Wspomniana bluesowa melodia pojawia się tu regularnie – raz odtwarzana z płyty winylowej, innym razem śpiewana w należącym do półświatka nocnym klubie muzycznym – za każdym razem zwiastując czyjąś śmierć. Tak się robi kino.
PS. Fabułą filmu została potem przerobiona przez Franco na dużo słabsze Kiss Me Killer (1974), o którym innym razem.
1962 – The Sadistic Baron Von Klaus
Film teoretycznie mający wiele wspólnego z The Awful Dr Orloff – znowu bowiem mamy stylowo nakręcony kryminał-horror o tajemniczych mordach dokonywanych na pięknych kobietach, co ponownie powiązane jest z niezbyt sympatyczną postacią graną przez charakterystycznego aktora o wyłupiastych oczach nazwiskiem Howard Vernon. Wiedząc to przed seansem oczekiwałem więc powszechnej w kinie niskogatunkowym swoistej kalki. I jej wcale nie otrzymałem. O ile Dr Orloff to tak, powiedzmy, w 40% kryminał i w 60% horror gotycki, o tyle w (rozgrywającym się współcześnie) Baronie proporcje zostały odwrócone. Tempo jest wolniejsze (dość powiedzieć, że w Dr Orloffie już sekwencja otwierająca prezentuje napaść, natomiast w Baronie pierwszą scenę akcji dostajemy po dobrych 35 minutach), film długo unika ukazywania przemocy (większość jej aktów rozgrywa się poza kadrem), jak również pokazania widowni, kto naprawdę jest tu winowajcą (innymi słowy, tym razem mamy do czynienia z opowieścią spod znaku whodunit). Brzmi to wszystko może mniej interesująco, jednak jest to film tak samo udany (a jego ostatnie 20 minut to absolutna petarda, ale o tym za chwilę).
Tym razem akcja rozgrywa się we Francji (z powodów cenzuralnych! faszystowski rząd Hiszpanii źle reagował na tworzenie takich obrazów na swoim terenie) i prezentuje śledztwo tak w wykonaniu policji, jak i lokalnego dziennikarza. Tytułowa postać to psychopatyczny osobnik, który żył w XVII wieku. W związku z pasującymi doń współcześnie popełnianymi zbrodniami słyszymy dwie dotyczące go teorie: to jego duch nawiedza okolicę, aby znowu siać spustoszenie; za zbrodnie odpowiedzialny jest ktoś z jego (żyjącej w jego zamczysku) rodziny, na którą niegdyś rzucona została klątwa.
Film jest może i leniwy, jednak charakteryzuje się precyzją opowiadania. Największe wrażenie robi wykorzystanie muzyki (tym razem głównie jazzowej) oraz ciszy. Tej pierwszej jest tu zaskakująco niewiele, jednak jej pojawienie się często odgrywa istotną rolę dla narracji filmu (mój ulubiony, tyleż prosty, co, na swój sposób, poetycki, przykład: subtelna muzyka grana tylko na pianinie pojawia się, gdy narzeczona potomka niesławnego barona, będącego pianistą, zaczyna – celem pocieszenia go, gdy zaczyna się załamywać – głośno marzyć o ich miesiącu miodowym będącym podróżą dookoła świata, w trakcie której on zacząłby grać koncerty, a ona byłaby po prostu jego największą fanką). Natomiast cisza pojawia się w ogromnej liczbie scen, aby albo czynić je brzmiącymi niepokojąco nienaturalnie, albo celem uwypuklenia dźwięków otoczenia, typu stukanie laski o podłogę lub kroki, czym, rzecz jasna, budowane jest wówczas napięcie.
Zaskakująco oszczędność wielu elementów dzieła służy oczywiście jego dramaturgii, a ta okazuje się kryć prawdziwego asa w rękawie. Nie chcę za dużo zdradzać, lecz ostatnie 20 minut to po prostu jeden wielki wybuch psychodelii, perwersyjnej przemocy i chorego romantyzmu, który momentalnie zwala z nóg i prowadzi do [spoiler] mocarnego samobójczego finału.
PS. Zdaje się, że to tutaj pojawia się pierwsza w filmografii Franco scena biczowania.
1963 – Rififi in the City
W połowie lat 60. Orson Welles zatrudnił Franco jako swojego asystenta. Podobno zrobił to po obejrzeniu Rififi in the City i wcale mu się nie dziwię. Film (w którym jako główny szwarccharakter wystąpił Jean Servais, znany wcześniej choćby z mistrzowskiego heist movie Rififi (1955) Jullesa Dassina, stąd ten tytuł-wabik) jest obrazem mrocznym, agresywnym i, ostatecznie, bezlitośnie pesymistycznym. Czego się jednak nie spodziewałem, jest (a przynajmniej bywa) również poetycki, romantyczny, a także polityczny.
Akcja rozgrywa się w jakimś bliżej nieokreślonym kraju Ameryki Środkowej, gdzie do władzy powoli dochodzi promujący demokrację, a zarazem mocno powiązany z lokalnymi gangsterami polityk przybyły z Francji (w czasie seansu do głowy przychodzi więc zarówno krytyka kolonializmu, jak i jego nowoczesnej, „amerykańskiej” odmiany). Gangsterzy ci mają swoją siedzibę w pewnym modnym jazzowym klubie. Tam pracuje młody barman, który będąc policyjnym informatorem nagle znika. Głównym bohaterem jest przyjaźniący się z nim, niezwykle uparty detektyw, który zrobi wszystko, aby go odnaleźć.
Film jest imponująco stylowy. Kadr powyżej to jeden z wielu, gdzie mocarną robotę odgrywa zabawa światłocieniem z miejsca przywodząca na myśl te z amerykańskich filmów noir, które najchętniej czerpały z niemieckiego ekspresjonizmu. Najlepiej wyglądają jednak rozgrywające się we wspomnianym klubie sceny muzyczne – niezwykle plastyczne i cokolwiek odrealnione (surrealne!), nierzadko prezentują się wręcz teledyskowo. Jeśli zaś chodzi o fabułę, najbardziej przypadła mi do gustu pojawiająca się okazjonalnie, mocno poetycka narracja subiektywna pewnej złamanej kobiety. Oraz jakby nie pasująca do noir – raczej bowiem pokrewna późniejszym filmom giallo – postać tajemniczej morderczyni biegającej z nożem… Tak, film niezwykły i bardzo udany.
1964 – The Mistresses of Dr. Jekyll a.k.a. The Secret of Dr. Orlof
Pierwszy słabszy obraz hiszpańskiego twórcy, na jaki trafiłem. Nie znaczy to jednak, że nie ma zupełnie nic do zaoferowania. Co najważniejsze, stanowi ciekawą wariację na temat opowieści o Dr. Orloffie, którego widzimy tutaj, jak na łożu śmierci zdradza swojemu przyjacielowi, Dr. Fishermanowi, tajemnicę wskrzeszania umarłych. Tak jak w The Awful Dr. Orlof, tak i tutaj główny antagonista wykorzystuje tę wiedzę, aby dyrygować potworem, który będzie dla niego zabijał. Tym razem nie ma porwań (czy choćby gwałtów z The Sadistic Baron Von Klaus). Jest mord będący celem samym w sobie. Zbrodnicza działalność Dr. Fishermana jest bowiem jego zwichrowaną zemstą. Otóż przed lat miał on przyłapać swojego brata na romansie z jego żoną. Wpadłszy w szał, zamordował brata i teraz właśnie go wskrzesza, aby zabijał dlań kolejne piękne kobiety, głównie tancerki. Tak po prostu. Jego żona zaś ciągle żyje – jest teraz pogrążoną w wiecznej depresji alkoholiczką. Główną bohaterką jest z kolei córka wskrzeszonego potwora, który nigdy nie poznała ani swojego ojca, ani jego kata. A co z powszechnym w anglojęzycznych tytułach Dr. Jekyllem? A no nic. (Proszę, nie pytajcie o Mr. Hyde’a.)
Pokręcona fabuła miała spory potencjał, zwłaszcza że najbardziej Franco interesuje się tutaj kontrolowanym niczym robot oszpeconym potworem, który niejednokrotnie pogrąża się w melancholii, co przynosi kilka fajnych scen (choćby kiedy wybiera się na cmentarz, aby zobaczyć swój własny grób), a co jest oczywiście rozwinięciem tragizmu monstrum z The Awful Dr Orlof. Niestety od strony dramaturgii scenariusz jest wyraźnie niedopracowany – fabułę od początku psuje choćby poboczny wątek romantyczny, skupiający się na bohaterce zakochującej się w przypadkowo poznanym podrywaczu, co do niczego tu tak naprawdę nie pasuje i nic nie przynosi, a tylko zwalnia tempo całości. Ogólnie film opowiedziany jest dosyć nijako, często sprawia wrażenie, jakby reżyser był już zwyczajnie zmęczony bądź znudzony następną (choć przecież dopiero trzecią w swoim wkrótce bogatym dorobku!) opowieścią gotycką. Wyraźnie ożywa w barowych scenach muzycznych (zwłaszcza zaś w osobliwej, narkotycznej scenie tańca rozgrywającej się w palarni opium), które charakteryzują się nie tylko często brakującą reszcie opowieści energią, ale też kreatywnością formalną. Całość to po prostu kino przeciętne i niemrawe. Jak się miało wkrótce okazać, taki slalom jakościowy miał się stać dosyć typowym dla kontrowersyjnego reżysera.
CDN
Miłośnik filmowej włoszczyzny każdego rodzaju, filmu noir, horroru, westernu, surrealizmu, absurdu, klasycznego Hollywood, komiksu, fotografii analogowej i kilku innych rzeczy.
1 Trackback / Pingback