Mordercze dzieciaki, mon amour

[Tekst pierwotnie opublikowany 01/06/2017]

Właśnie wybiła godzina 19, a więc pora na dobranockę! Dziś wydanie specjalnie, bo przecież mamy Dzień Dziecka. Zamiast więc serwować Wam polecanki, dajmy na to, spaghetti westernów (a fuj) czy innych czarnych kryminałów (akysz!), siódemka kinomisyjnych maniaków postanowiła opisać swoich faworytów z horrorów i thrillerów przedstawiających to, z czego słyną najzdolniejsi na świecie milusińscy. Zapraszamy do lektury. Jak widać na powyższym obrazku, Damien Thorn poleca!


Mariusz Czernic

Who Can Kill a Child? reż. Narciso Ibáñez Serrador, 1976

Brytyjskie małżeństwo wybiera się na wakacje do uroczej Hiszpanii – do pięknych plaż i czystych wód. W domu zostawili dwójkę dzieci, by spędzić miłe chwile w zacisznym zakątku świata – na wyspie Almanzora. Wynajmują łódź i docierają do celu podróży. Wyspa okazuje się bardziej zaciszna niż przypuszczali – trudno na niej spotkać dorosłego człowieka. Są tylko dzieci, które niewiele mówią, czasem się uśmiechną lub spojrzą podejrzliwie. Widz zaczyna się domyślać, że musi dojść do sytuacji, w której główna bohaterka (będąca w szóstym miesiącu ciąży) zada mężowi pytanie postawione w tytule. Dylematy moralne sąsiadują tu ze strachem porównywalnym do życia wśród głodnych kojotów. Jak ktoś jest od nas mniejszy i fizycznie słabszy to nie oznacza, że nie jest groźny dla otoczenia, tym bardziej gdy porusza się w stadzie. Akcja rozkręca się bez pośpiechu, bo ważniejszy od hektolitrów krwi jest klimat izolacji i bezradności. Urugwajski reżyser wzorowo konstruuje klimat, przygotowując widzów na to co ma dopiero się zdarzyć. Ale też nigdy nie wykłada na stół wszystkich kart. Należy podkreślić, że akcja filmu toczy się przy świetle dziennym. Słoneczna Almanzora wydaje się miejscem niepokojącym, odizolowanym od cywilizacji, posępnym jak krajobraz po bitwie. Hiszpania okazała się fotogeniczna, pasująca nie tylko do westernów i filmów peplum. W tym śródziemnomorskim państwie znaleźć można lokacje tętniące życiem, kolorowe, a także ponure i wynędzniałe. I nie trzeba ich ukrywać pod osłoną nocy, by zaintrygować odbiorcę. Zwłaszcza, gdy ma się w zanadrzu dobrą historię – oryginalną i wieloznaczną. Taką, która służy nie tylko do opowiedzenia, ale i do zadania trudnych pytań.


Oskar Dziki

Dzieci kukurydzy reż. Fritz Kiersch, 1984

Myśląc „mordercze dzieciaki” od razu przed oczyma pojawia mi się uzbrojona w sierpy i kosy dziatwa skryta w gąszczu bezkresnych pół kukurydzy gdzieś w Nebrasce. Przedstawiająca ją adaptacja jednej z klasycznych powieści Stephena Kinga nie jest co prawda kamieniem milowym dla gatunku, posiada za to cały wachlarz chwytów, dzięki których kocham ją jak swoje opętane fanatyzmem dziecko. Choć debiutujący na stołku reżysera Fritz Kiersch (Oprawca 2006) zmienił kilka rzeczy względem oryginału, trzon historii pozostaje ten sam. Burt (Peter Horton) wraz z dziewczyną Vicky (Linda Hamilton) przez serię niepokojących wydarzeń trafiają do, na pierwszy rzut oka, wymarłego miasteczka Gatlin. Szybko okazuje się, że owa mieścina zamieszkała jest wyłącznie przez dzieci, które na dodatek są uwikłane w czczącą indiańskie bóstwo sektę. Na jej czele stoi przyodziany w strój Amisza i z wiecznie niepokojącym wyrazem twarzy Isaac (John Franklin) oraz jego uzbrojone „ramię” Malachiasz (CourtneyGains). Już dość przerażający prolog da nam dobitnie znać, że w Gatlin to właśnie dzieci podniosły ręce na dorosłych. Ciekaw jestem, jakie było zdziwienie samego Kinga, kiedy zobaczył, ile można wykrztusić z jego niemającej nawet 50 stron nowelki oraz kiedy jej adaptacja okazała się podstawą do liczącej już pokaźną ilość sequeli franczyzy. Wielka zasługa tutaj duetu Isaac & Malachiasz, który wznosi do rangi klasyki i tak solidny już dreszczowiec. Cierpiący na karłowatość Franklin wcielił się w rolę młodocianego guru w wieku 25 lat dając światu jedną z najlepszych kreacji dziecka w kinie grozy – mimo że sam dzieckiem nie był! Jednak cały ten klimatyczny nastrój odwraca się o 180 stopni w finale, kiedy będzie nam dane poznać w końcu Tego, Który Kroczy Między Rzędami. Choć dla wielu segment ten, stojący w totalnej opozycji do fatalistycznego i kameralnego zakończenia oryginału, popsuje odbiór filmu jako całości, dla mnie jest on kochaną pocztówką z szalonych lat 80-tych. Dzisiaj oglądając Dzieci Kukurydzy wciąż czuję na karku ten dreszcz niepokoju, kiedy wpatrzony w kineskopowy ekran chłonąłem je środkiem nocy. W czasie premiery słynny krytyk filmowy Roger Ebert skwitował film Kiersch’a słowami „Pod koniec Dzieci Kukurydzy jedyną rzeczą, która porusza się między rzędami, jest uciekająca w stronę wyjścia publiczność”. I tą niejednoznaczną puentą zapraszam Was w podróż wzdłuż bezmiernych pół kukurydzy.


Michela Ferraro

Grace reż. Paul Solet, 2009

Niemowlęctwo to piękny czas. Może nie najpiękniejszy w całym życiu, ale najbardziej beztroski – owszem. Przez ten pierwszy rok od urodzenia jest się dla rodziców pępkiem świata; wystarczy, że nieporadne zawiniątko zapłacze, a wszystkie jego potrzeby zostaną natychmiast zaspokojone… nawet te, których przed porodem nijak nie dało się przewidzieć. Jeśli chodzi o Grace Matheson, tytułową bohaterkę omawianego filmu, to sama w sobie jest ona jednym wielkim nieprzewidzianym, delikatnie mówiąc, ewenementem. Przyjście na świat nie było przeznaczeniem dziewczynki, mimo że ta jest dzieckiem jak najbardziej zaplanowanym i upragnionym… ze szczegółami jednak najlepiej jest się zapoznać w trakcie seansu, do którego może ostatecznie przekona Was argument, iż skłonności małej Grace są jeszcze bardziej makabryczne niż okoliczności jej narodzin. Dzieło Paula Soleta, kanadyjsko-amerykańska koprodukcja nakręcona na podstawie powstałej w 2006 roku krótkometrażówki tego samego twórcy, nie jest ponadprzeciętnie krwawe (co nie znaczy, że nie wykorzystano tutaj odpowiedniej ilości sztucznej krwi) czy brutalne – przynajmniej nie dosłownie. Grace bowiem – odzwierciedlając wszelkie lęki związane z macierzyństwem, jakich kobieta może się nabawić – oddziałuje na widza subtelnie, lecz skutecznie; chociaż obraz nie jest wybitny ani pod względem efektów praktycznych, ani aktorstwa, a i scenariusz nie grzeszy nadzwyczajną oryginalnością, na ogromną pochwałę zasługuje zarówno trafność, jak i konsekwentność przesłania, jakie kryje się za groteskową opowieścią o gotowej na każde poświęcenie matce i jej dzieciątku: kochanemu miłością zdecydowanie przekraczającą granice nie tyle zdrowego rozsądku, co człowieczeństwa… lub raczej tego, co za człowieczeństwo z całego serca pragniemy uważać. Solet nie stworzył filmu przełomowego – stworzył za to historię o szczerym podtekście, która po pierwszym kontakcie prawdopodobnie będzie odwiedzała Wasze myśli regularnie


Piotr Kuszyński

Wioska przeklętych reż. Wolf Rilla, 1960

Wyobraźcie sobie, że prowadzicie sobie spokojne życie gdzieś na prowincji, gdy nagle wszyscy, jak za sprawą ruchu magicznej różdżki, zapadają w głęboki sen. Po przebudzeniu okazuje się, że zamieszkałe w okolicach kobiety zaszły w ciążę. Właśnie w taki sposób rozpoczyna się Wioska przeklętych, jeden z ważniejszych brytyjskich horrorów lat 60. i według mnie jedno z ciekawszych spojrzeń na postacie dziecięce w kinie grozy. Nowe pokolenie, zrodzone po przedziwnym incydencie, zdecydowanie różni się od reszty mieszkańców. Są to pozbawione emocji istoty o platynowych włosach, które posiadają coś na wzór wspólnej świadomości, a także moce psychiczne, które umożliwiają im kontrolowanie umysłów zwyczajnych ludzi. Zagrożenie, które stwarzają dzieci w tym filmie, nie ogranicza się wyłącznie do niezbyt wielkiego miejsca akcji. Tutaj stawką jest zniewolenie lub totalna eradykacja gatunku ludzkiego. O tym, kim tak naprawdę są maluchy, nie wiemy nic, zupełnie jak ci dorośli bohaterowie filmu, którzy chcą zrozumieć i początkowo chronić swoje pociechy. Ten niby prosty horror nieźle miesza w głowie, dając powód do rozmyśleń nad tym, na ile w życiu kierujemy się przyzwoitością, a na ile tylko chęcią przetrwania.  Warto również zapoznać się z tematycznym sequelem, Dziećmi przeklętych (Anton Leader, 1963), który przedstawił podobną historię, z tą różnicą, że tym razem to dorosłych ukazano w złym świetle. Zabieg ten jeszcze bardziej dodawał do pieca i powodował, że Dzieci Przeklętych były filmem jeszcze lepszym od swojego poprzednika. Niemniej, oba seanse to prawdziwa emocjonalna bomba.


Marta Płaza

Dzieci reż. Tom Shankland, 2008

Blond loczki, niewinne buźki i cichutkie głosiki dawno nie były tak pierwszorzędnym kamuflażem! W prościutkim jak drut survival horrorze Toma Shanklanda, będącym zimową wariacją na temat Dzieci kukurydzy, grupka dzieciaków bierze krwawy odwet na dorosłych za lata gaworzenia, szlabanów i ograniczeń! Reżyser nie bawi się tu bynajmniej w żadne moralizatorskie rozważania na temat istoty zła, serwując po prostu mocno przerysowaną rozrywkę, gdzie każdy trup polany jest solidną ilością krwi i czarnego humoru. W grupie jest nie tylko raźniej, ale i straszniej, dlatego biada temu, kto stanie na drodze dzieciakom, które pod wpływem tajemniczego wirusa zamieniają się w prawdziwe maszyny do zabijania. Sama ich przemiana w bezwzględnych zabójców może i jest nieco naciągana, ale trzeba przyznać, że efekty ich działań są wyjątkowo malownicze. Pomysłowe sceny morderstw, ratują film, szczególnie tam gdzie fabuła niebezpiecznie zmierza w kierunku niedorzeczności. Tryskająca krew świetnie komponuje się z bielą śniegu, nogi często się łamią, a gardła podcinają.  Dzieci, korzystając z nieświadomości dorosłych i nierzadko własnych zabawek, przygotowują wyjątkowo oryginalne sposoby uśmiercania. Są idealnym połączeniem niewinności i diaboliczności dzięki czemu udaje im się przez dłuższy czas pozostać poza kręgiem podejrzeń. W pewnym momencie możemy złapać się nawet na tym, że to właśnie im, nie ich ofiarom, serdecznie kibicujemy!


Arek Szpak

A jednak żyje reż. Larry Cohen, 1974

Zbudowany na makabrycznym i mocno efektownym w punkcie wyjścia pomyśle, najlepszy, obok God Told Me To (1976), horror Larry’ego Cohena nieprzerwanie robi wrażenie powściągliwością, ciężką atmosferą i wygraną bez fałszywej nuty poważną tonacją. Historię noworodka, który okazuje się być morderczym mutantem, opowiada reżyser zarówno jako horror, jak i empatyczny, rodzinny dramat o wykluczeniu i trudnym ojcostwie. Surowy w stylu, zarazem wysmakowany i w charakterystyczny dla Cohena sposób obskurny i minimalistyczny, stawiający więcej na obraz niż dialog, pięknie sfotografowany film formalnie znakomity jest zwłaszcza w swoich kilku kluczowych sekwencjach (scena po porodzie, „powrót” dziecka do domu, finał w kanałach…) – swoistych onirycznych refrenach, których rytm i montaż przydają mu poetyki sennego koszmaru. Będącej tu na miejscu tym bardziej, że choć jest A jednak żyje drastycznym horrorem, to za sprawą sugestywnej obrazowości zderzonej z niespodziewanym liryzmem, horrorem w szczególny sposób poetyckim.


Wongo

Across the River reż. Lorenzo Bianchini, 2013

Głównym bohaterem jest mężczyzna w średnim wieku – badający zachowanie dzikich zwierząt pracownik naukowy, który podczas rutynowo wykonywanych obowiązków dociera w leśne ostępy na włosko-słoweńskim pograniczu. Przeprawiając się kamperem przez nurt górskiej rzeki symbolicznie pokonuje wody Styksu; po drugiej stronie, wśród ruin opuszczonej wioski, czeka na niego narastający koszmar niesiony przez błąkające się po okolicy duchy dwóch zagadkowych dziewczynek… Ten, być może najlepszy z nakręconych w XXI wieku włoskich horrorów, nie ma w sobie nic z tego, co zwykliśmy utożsamiać z tradycją makaroniarskiego kina grozy. Nie odnajdziemy tu właściwej dla niegdysiejszych mistrzów stylistyki ani nawet nie doświadczymy ich temperamentu. O ile w dawnej gatunkowej włoszczyźnie narrator w większości wypadków był ekstrawertykiem, barwnym opowiadaczem wpadającym często w przesadną emfazę (i niekiedy sadzącym niesamowite farmazony), tak dzieło Lorenzo Bianchiniego jest tworem ściśle introwertycznym, wyciszonym i zapadniętym w siebie. Przywodzi na myśl samotny nocny spacer po lesie z dark ambientową muzyką na uszach. Reżyser stawia na minimalizm, unika słów, historię prowadzi powoli – ma gdzieś przyzwyczajenia współczesnych widzów, dla których nawet ghost story montuje się jak filmy akcji. Z konsekwencją udaje mu się wytworzyć zawiesiście gęstą atmosferę osaczenia w głębi mrocznej, butwiejącej kniei i paranoicznego lęku przed tym, co nadchodzi nocą. Samych upiorzyc na ekranie nie widać zaś prawie wcale.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*