Blaxploitation, mon amour

[Tekst pierwotnie opublikowany 30/04/2017]

Wraz z weekendem majowym przyszła pora na kolejny odcinek cyklu Mon amour. Tym razem na celownik wzięliśmy kiedyś kontrowersyjny, nierzadko oskarżany o utrwalanie rasistowskich stereotypów, a dziś głównie kultowy nurt blaxploitation i jego przeróżne oblicza. Opisane więc zostały zarówno bardziej kojarzone z nim opowieści kryminalne i gangsterskie, jak i horrory czy nawet pewne women in prison. Odpowiedzialnych za to całe zamieszanie jest dokładnie osiem lubujących się w tych klimatach osób, w tym trzech zacnych gości: Kuba Haczek (The Blog That Screamed), Patryk Karwowski (Po napisach) oraz Piotr Pluciński (Z górnej półki). Zapraszamy do lektury i seansów, podobno świetnych na majówkowego kaca!


Mariusz Czernic

Czarny Cezar reż. Larry Cohen, 1973

Gdy Larry Cohen, współtwórca westernu El Condor (1970) z czarnym protagonistą, otrzymał możliwość reżyserowania, zdecydował się wspierać nurt blaxploitation. Sięgając do korzeni gangsterskiego kina stworzył współczesną wersję Małego Cezara (1931) na motywach powieści Williama Rileya Burnetta. Co ciekawe, Asfaltowa dżungla tego pisarza została przerobiona w 1972 na blaxploitation pt. Cool Breeze. Podobnie jak wspomniany klasyk z Edwardem G. Robinsonen, Czarny Cezar to nie tylko historia kariery i upadku ambitnego gangstera, ale i krytyczny obraz Ameryki, która zawsze jest w kryzysie, niezależnie od tego, czy mamy czasy prohibicji czy lata 70. Kraj zżerany jest przez choroby, takie jak korupcja, chciwość, rasizm. Dochodzi do regularnych wojen, podczas których tworzą się sojusze. Czarni współpracują z białymi, gangsterzy z przedstawicielami władzy – policjantami, radnymi, kongresmenami. Pieniądze zarabia się na wymuszaniu haraczy, a problemy rozwiązuje się starą metodą, pamiętną z czasów „id marcowych”. Film obejmuje około 20 lat z życia mieszkańca nowojorskiej dzielnicy, Tommy’ego Gibbsa, który z ulicznego pucybuta przekształca się w króla Harlemu. To typ człowieka, który żyje krótko, lecz umiera długo. Bo jego śmierć zaczyna się w momencie, gdy traci zaufanych przyjaciół. W jego rolę wcielił się były zawodnik amerykańskiego futbolu Fred „The Hammer” Williamson (także mistrz walk wschodnich, posiadacz trzech czarnych pasów). Dzięki wielkiej charyzmie dobrze radził sobie w branży filmowej, nie tylko występując przed kamerą, ale też reżyserując, produkując, pisząc scenariusze. Rolę „czarnego Cezara” stworzył prostymi środkami, lecz z dużą pewnością siebie, nie rezygnując z przesady i zgrywy.  Ale i białasy dostały pole do popisu, w szczególności Art Lund (popularny piosenkarz i baryton) odgrywający postać skorumpowanego policjanta-rasisty oraz Val Avery jako boss mafii Cardoza. Film znany także pod tytułem The Godfather of Harlem został muzycznie zilustrowany przez „ojca chrzestnego soulu” Jamesa Browna.


Michela Ferraro

Czarna mama, biała mama reż. Eddie Romero, 1973

Filipińskie więzienie. Lee Daniels (Pam Grier) i Karen Brent (Margaret Markov) – jednej czarnej, drugiej białej, prostytutce i rewolucjonistce – udaje się uciec, lecz jest pewien szkopuł, a mianowicie: kobiety są skute ze sobą łańcuchem. Choć różnią je całkowicie odmienne życiorysy, interesy i cele, muszą odłożyć na bok osobiste niesnaski oraz nauczyć się współpracować, jeśli chcą umknąć tropiącym je najemnikom. Obraz Eddiego Romero ociera się o temat trudnej, zrodzonej w niedoli przyjaźni, jednak nie oszukujmy się – w przeciwieństwie do Ucieczki w kajdanach (1958), Czarna mama, biała mama to przede wszystkim rozrywkowy, ociekający różowawą krwią film akcji… jak na odłam exploitation przystało. Trup ściele się gęsto, ładne dziewczyny świecą gołymi biustami, a stróże prawa zawierają układy z bandziorami, lecz w żadnym wypadku nie jest to typowe kino męskie. U sedna całej historii są przecież dwie silne, piekielnie zabójcze panie – wiedzące, czego chcą, i gotowe zrobić wszystko, by to osiągnąć, wliczając zamordowanie paru oślepionych ich wdziękami naiwniaków. Co do rasowej przepaści (a w kontekście amerykańskiego społeczeństwa wczesnych lat 70. o przepaści mówić nie tyle można, co wręcz trzeba), dzieło Romero zgrabnie nad nią przeskakuje, serwując widzowi morał, który w XXI wieku wciąż nie jest przedawniony: koniec końców Lee i Karen – postawione na równi – zdecydowanie więcej łączy, niż dzieli.


Kuba Haczek

Ganja & Hess reż. William Gunn, 1973

Ganja i Hess to zdecydowanie najbardziej surrealistyczny z obrazów nurtu blaxploitation – wizyjny, odrealniony, pełen niedopowiedzeń, ukrytych wątków i znaczeń. William Gunn, reżyser filmu i jednocześnie jeden z głównych aktorów, nakręcił go na zamówienie Kelly-Jordan Enterprises, producentów Shafta (1971), jako „czarną wersję białych horrorów wampirycznych”, odchodząc jednak od założeń tego nurtu, tworząc unikatową, wielce oryginalną opowieść o miłości i śmierci z czarnoskórymi aktorami. To historia poszukiwań starożytnego afrykańskiego plemienia krwiopijców („Myrtian”) przez antropologa Hessa Greena i Ganję Meda, żonę jego asystenta George’a, który po zarażeniu Hessa chorobą powodującą łaknienie krwi, popełnia samobójstwo. Ganja & Hess jest przepełniony specyficznym, dusznym klimatem przeplatanym tajemniczością odrealnionych scen, podbudowanym w ścieżce dźwiękowej transowymi afrykańskimi zaśpiewami. Wampiryzm porównywany jest tutaj z mistyką chrześcijańską, Gunn w wielu scenach czyni aluzję do postaci Jezusa, puentując obraz finałowym nawróceniem Hessa. Choć mam świadomość, że dla wielu widzów może wydawać się niezrozumiały i odrzucający, warto jednak zanurzyć się w jego odmęty i przetrwać do delirycznego finału, delektując się cudownie niespiesznymi ujęciami Jamesa Hintona. Ganja & Hess wywarł wpływ na wielu twórców, głównie tych nie schlebiających masowym gustom – jego echa możemy odnaleźć w dziełach Abla Ferrary, Tony’ego Scotta, czy choćby u Alana Parkera w Angel Heart (1987), którego słynna erotyczna scena wydaje się być żywcem zapożyczona z dzieła Gunna. Finałowy triumf feminizmu staje się oryginalnym wkładem Amerykanina w dziedzinę czarnej eksploatacji – Ganja & Hess dostała owację na stojąco na festiwalu w Cannes. Smutny jest za to późniejszy los obrazu – pocięty, pozbawiony magii oryginału i wrzucony do jednego wora z tandetnymi horrorami, dopiero po odnalezieniu i odrestaurowaniu oryginalnej wersji doczekał się statusu dzieła kultowego.


Patryk Karwowski

Lady Cocoa reż. Matt Cimber, 1975

Kino akcji, komedie, horrory. Nurt blaxploitation gościł wszędzie. Lady Cocoa jest dość szczególnym przypadkiem, bo rasowy blaxploit został tutaj ożeniony z thrillerem (z dużą dawką naturalnego, niewymuszonego humoru). Związek gatunkowy został skonsumowany, a jego owoc smakuje wybornie. Nakręcony w cztery tygodnie, przy skomlącym o więcej budżecie (250.000 dolarów) jest jednym z ciekawszych w swoim gatunku. Cocoa to imię pewnej niegrzecznej dziewczyny osadzonej w zakładzie karnym w stanie Nevada. Ma sporo za uszami, więc postanowiła zeznawać przeciwko pewnemu mafiozie – Eddiemu, swojemu byłemu życiowemu partnerowi. Spod więzienia odbiera ją doświadczony, wiekowy już policjant Ramsey i spięty, niepewny swojej roli w tym wszystkim Doug. Został im tylko jeden przystanek w drodze do sądu na poranne przesłuchanie – nocleg w hotelu-kasynie King’s Castle Casino. Nie muszę wspominać, że w ślad za nimi rusza dwójka wynajętych killerów. Radość z oglądania czerpie się w każdej minucie obcowania z tytułem, głównie za sprawą odtwórczyni roli głównej – Loli Falany. Lola gra pyskatą (śliczną), irytującą (e tam!), pewną siebie dziewuchę, która tutaj w każdej scenie jest jak królowa parkietu (de facto miała sceniczny przydomek „Królowa Las Vegas”). Wariatka, kocur (przede wszystkim aktorski, z charyzmą, której starczyłoby na kilka tytułów) spadający zawsze na cztery łapy, uzbrojona w mocne pazury, którymi wydłubie ci oczy, jeśli nie spełnisz jej zachcianek. Pomijając warstwę techniczną (na którą trzeba przymknąć oko, bo problemy z kasą wyłażą w wielu scenach, w tym również w samym obrazie; kiepsko tu z dźwiękiem, montażem i pracą kamery), ten film opływa w doskonałości! Świetne dialogi, interesujący scenariusz z niezłymi zwrotami akcji. Koneserzy blaxploitation odnajdą tu wiele dobra, w tym tego przyprószonego niezłą zgrywą, jak wszystkie fragmenty z parą wynajętych zabójców (czarnoskóry dryblas karcący wzrokiem rozmemłanego makaroniarza). Wciągający, intrygujący, z mocarną rolą pełnej seksapilu Falany. Oglądajcie, bo to pełen werwy low budget, a gdy trzeba napięcia i dowcipu: blaxploit.


Piotr Kuszyński

Blacula reż. William Crain, 1972

Blacula to dość osobliwy mariaż blaxploitation z kinem grozy. Skupia się na księciu Mamuwalde, który niegdyś został zamieniony w wampira przez samego Draculę. Gdy jego trumna zostaje przeniesiona do Los Angeles, spragniony świeżej krwi zaczyna polowanie na czarnych braci, przy okazji poszukując swojej dawnej miłości. Wszystko to  umiejscowione w wielkomiejskich klimatach lat 70. i przy akompaniamencie muzyki funky. Wydawałoby się, że z mariażu tak skrajnie różnych gatunków nie ma prawa wyjść strawne kino.  A jednak. Blacula bywa zabawny, lecz nie można oskarżyć go o śmieszność. Potrafi zawrzeć w sobie wszystkie cechy klasycznego horroru nie tracąc przy tym ducha blaxploitation. To bardzo sprawna zabawa konwencjami, która skutkuje tym, że ogląda się to za każdym razem z wielką przyjemnością i ani razu podczas seansu nie odnosi się wrażenia, że coś w tym miszmaszu nie pasuje. Blacula rozpoczął krótkotrwałą modę na horrory blaxploitation i niedługo później amerykańscy widzowie mogli obejrzeć sequel, w którym u boku księcia ciemności pojawiła się Pam Grier, a także inne próby przeniesienia klasyków grozy na czarne klimaty, takie jak Blackenstein (1973) czy  Dr. Black, Mr. Hyde (1976). Na tym jednak się nie skończyło i powstało w tym okresie jeszcze kilka innych czarnych horrorów, w tym Abby (1974), często określana jako czarna odpowiedź na Egzorcystę (1973).


Piotr Pluciński

Coffy reż. Jack Hill, 1973

Fenomen Pam Grier najlepiej podsumował Quentin Tarantino: „Jim Brown był czarnym Clintem Eastwoodem, Fred Williamson – czarnym Burtem Reynoldsem, a Jim Kelly – czarnym Bruce’em Lee. Ale Pam Grier nie była czyjąś czarną wersją, nikt taki jak ona wcześniej nie istniał”. I faktycznie, Grier – w swoich filmach będąca uosobieniem siły, dumy i niezależności – przetarła szlak dla późniejszych heroin kina akcji pokroju Sigourney Weaver czy Lindy Hamilton. W gatunku, w którym kobietę sprowadzano do roli trofeum, ona grała zdobywcę. Potrafiła zadbać o siebie i swoich bliskich, a z przeciwnościami walczyła – bardzo dosłownie! – pięścią, spluwą i piersią. Coffy, gdzie po raz pierwszy zagrała rolę główną, jest w tym sensie filmem szczególnie ważnym – to tu dochodzi do ukształtowania jej ekranowej persony, z której czerpać będzie w kolejnych popisowych rolach w Foxy Brown (1974), Sheba, Baby (1975) i Friday Foster (1975). W gorzkiej, brutalnej opowieści sensacyjnej w reżyserii Jacka Hilla, jednego z najczulszych i najbardziej finezyjnych twórców kina exploitation, Grier wciela się w pielęgniarkę szukającą zemsty na dilerach, którzy skrzywdzili jej bliskich. Sporo tu gatunkowej klasyki – Coffy rozwalająca z obrzyna głowę dilera, alfons King George w swoim cytrynowym kombinezonie, epicka catfight toczona na pięści, drinki i… sałatki, Sid Haig w roli lubieżnego oprycha czy koci funk-jazz Roya Ayersa – ale na film Hilla warto zwróci uwagę także ze względu na jego tło. Odbywając tę swoistą „podróż do kresu nocy”, bohaterka dotyka rządzącego dzielnicą układu polityczno-mafijnego, a jej historia, jak wiele innych z nurtu blaxploitation, zyskuje drugie dno. Do silnej deklaracji dochodzi już w jednej z początkowych scen: zabijając dilera z opuszczonymi do kostek spodniami, Coffy staje się donośnym głosem sprzeciwu „niewidzialnej” części amerykańskiego społeczeństwa: kobiet i czarnoskórych; ofiar przemocy, narkotyków i socjo-ekonomicznych uwarunkowań; wszystkich wypchniętych na margines i zmuszonych do walki o swoje.


Marta Płaza

Shaft reż. Gordon Parks, 1971

Harry Callahan to nie jedyny twardy glina, który pojawił się na ekranach kin w 1971 roku. Niespełna pół roku przed premierą kultowego Brudnego Harry’ego Dona Siegela, światło dzienne ujrzał film Gordona Parksa – Shaft, stawiany obok serii filmów z Pam Grier na liście najbardziej znanych reprezentantów blaxploitation. Film nakręcony na motywach powieści Ernesta Tidymana początkowo obmyślany był jako historia białego detektywa. Dopiero na fali sukcesów filmów z czarnoskórymi bohaterami (w tym świetnego W upalną noc – 1967), twórcy postanowili dokonać zmiany w życiorysie tytułowego policjanta. Historia twardego gliniarza Johna Shafta, zajmującego się wymierzaniem sprawiedliwości na brudnych i ponurych ulicach Nowego Jorku, spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem, zarówno ze strony widzów, jak i krytyków. Złotym Globem i Oscarem nagrodzono świetną muzykę Isaaca Hayesa, a box office oszalał, pokazując zyski większe od poniesionych kosztów niemal dwunastokrotnie. Czarnoskóra część widowni, doceniła to, że w końcu zaczyna mieć godną reprezentację w świecie kina. Sam film, mimo upływu już prawie pięćdziesięciu lat od dnia premiery, wciąż może zachwycać pieczołowicie oddaną atmosferą ówczesnej Ameryki, świetnie dobraną muzyką, która mogłaby rozkręcić niejedną imprezę i charyzmatycznym głównym bohaterem, który stał się jedną z najważniejszych twarzy blaxploitation, jak i samego kina policyjnego, które z roku na rok zyskiwało coraz większą popularność. Największym zwycięstwem Parksa jest z pewnością to, że dziś Shafta ogląda się przede wszystkim jako kozacki kryminał, a nie tylko godnego przedstawiciela blaxploitu.


Wongo

110. Ulica reż. Barry Shear, 1972

Nie tyle jedna z najlepszych rzeczy wyrosłych na czarnej glebie blaxploitation (a moim skromnym zdaniem po prostu najlepsza), co wprost jeden z najmocniejszych dramatów sensacyjnych powstałych w latach siedemdziesiątych – a pamiętajmy jak zacny był to okres! Dzieło Barry’ego Sheara broni się bowiem doskonale poza grindhouse’owymi kryteriami i – tak gwoli ścisłości – nie jest całkiem typowym reprezentantem omawianego tutaj nurtu. To jakby surowe uliczne kino kryminalne w tradycji, dajmy na to, Francuskiego łącznika (1971), które po ożenku z blaxplo nabrało jeszcze większej chropawości i dodatkowego pazura. Ponad standardy zwykłej eksploatacji wybija się nie tylko złożonością scenariusza, ciekawie napisanymi – wcale nie takimi oczywistymi – postaciami, czy udziałem dużego hollywoodzkiego nazwiska (znakomity Anthony Quinn jako antypatyczny glina; warto również odnotować, że w rolę jego czarnoskórego partnera, lekceważonego nawet przez kolegów po fachu, wcielił się Yaphet Kotto – zbierający szlify w blaxploitation przed zaokrętowaniem na pokład Nostromo). Wyróżnia się przede wszystkim dołującym, nihilistycznym tonem – wręcz sprzecznym z dokonywaną wówczas na ekranach emancypacją murzyńskiej społeczności. Tutaj każdy jednakowo dostaje po dupie i nie ma znaczenia jakimi pobudkami kierował się dany bohater: czy dokonał skoku, by zdobyć łatwy szmal na koks i dziwki, czy też desperacko potrzebował środków na życie i leki. Sprawa jest prosta: jeśli kradniesz 300 000 dolarów należących do włoskiej mafii, to nie popełniasz rabunku, ale samobójstwo. Okrutne fatum jedzie więc walcem równo po wszystkich w  sposób trudny do wyobrażenia w rozmiękczonym kinie późniejszych dekad.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*