Podsumowanie 2021

Szanowne, Szanowni! Przyszła pora na nasze podsumowanie ubiegłego roku. Czyli zwykle ten jeden jedyny raz na 12 miesięcy, kiedy bezwstydnie chwalimy się wszystkim, co naprawdę polubiliśmy i nie musimy się obawiać, że ktoś nam odbierze legitymację pulpożercy. W zabawie wzięło udział pięć osób z naszej redakcji (pozostali są radykalnymi zgredami i oglądają niemal tylko filmy pokryte rdzą i pajęczyną). Każda osoba z krótką listą wybranych tytułów oraz opisem/polecanką jednego z nich. Zapraszamy do lektury i dzielenia się własnymi typami. I przy okazji zapowiadamy – za kilka dni wrzucimy jeszcze nasze podsumowanie w wersji retro, czyli listy ukochanych staroci, jakie poznaliśmy w zeszłym roku (tak, to ta wersja, gdzie więcej miejsca na zgredów, rdzę i pajęczynę). Miłego!

PS. Główny kadr zdobiący niniejszy wpis pochodzi z Green Knight.


Justyna Braszka

Rurouni Kenshin: The Final * Polański, Horowitz. Hometown * Snake Eyes: Geneza G.I. Joe * Sound of Metal * Zło wcielone 

Wesele (reż. Wojciech Smarzowski)

W rodzimym kinie powstało w ostatnim czasie wiele „spornych filmów”, ale jeżeli Wesele miałoby być kinem domowej kłótni, to nie jest to walka na argumenty polityczne, ale raczej kwestia niewiary w człowieczeństwo; braku empatii i myślenia, że pomiędzy czarnym a białym znajdują się odcienie szarości. Po seansie Wesela pierwszy raz z nieukrywanym zachwytem chciałam nazwać Wojciecha Smarzowskiego artystą, który w swym ostatnim dziele wyzbył się toporności, na rzecz mądrze poprowadzonej narracji, będącej w pierwszej kolejności dziełem o silnym uczuciu na tle narodowych przywar Polaków (i nie tylko) i nieprzemijających błędów. Spór nad Weselem A.D. 2021 to także kwestia tego, że nie uczymy się na błędach, nie wyciągamy wniosków, a jeżeli już to raczej błędne. Dla wielu może wydać się to niemożliwe, ale Smarzowski w tym filmie nikogo nie ocenił, tylko obserwował i z wielką świadomością poprowadził widza oczami dojrzałego i młodego Antoniego Wilka (Ryszard Ronczewski w swej ostatniej roli/ Mateusz Więcławek – zaskakujący dobra kreacja, biorąc pod uwagę katastrofalne wystąpienie w pewnym polskim slasherze). Smarzowski czerpie z Wyspiańskiego, trochę z ostatniego filmu Marcina Wrony, trochę z wielkich mistrzów (artystycznie miejscami kipi Elemen Klimowem i okrucieństwem, którego nie widziałam przedtem w kinie wojennym), a także z mądrości kabalistycznego wszechistnienia – jednością między tym, co minione, obecne a przyszłe… Sunrise, sunset.


Caligula

Benedetta * Creation is Violent: Anecdotes on Kinski’s Final Years * Gaia * Hell Hath No Fury * Hiszpański romans * In the Earth * Lux Æterna * The Card Counter

Val (reż. Ting Poo, Leo Scott)

Audiowizualny autoportret gwiazdora, który był na szczycie i ze szczytu spadł. Zdaniem niektórych: z powodu swojego kapryśnego, konfliktowego charakteru. Zdaniem jego samego: z powodu obsesyjnego perfekcjonizmu, który w Hollywood może stanowić jedynie przeszkodę na drodze do sukcesu. Teraz, po latach chałturzenia w produkcjach direct-to-video oraz wygranej walce z rakiem, która kosztowała go utratę głosu, odgrzebuje swoje archiwalne nagrania. Rejestrowane od czasów dzieciństwa sceny z życia codziennego, z planów filmowych, występów teatralnych. Kręcone na taśmie 8mm, kamerami VHS, wreszcie cyfrowymi, tworzą nieoczekiwanie ciepły i uduchowiony (!) obraz Vala Kilmera. Faceta, który na przełomie lat 80. i 90. był jedną z nadziei młodego pokolenia Fabryki Snów i któremu na pewnym etapie przepowiadano karierę na miarę Brando, a który dziś jeździ po kraju na konwenty i spotkania z fanami, podpisując plakaty z Batmanem. Val nie jest jednak gorzkim rozliczeniem z samym sobą. Nie jest też laurką, ani kabotyńską próbą mitologizacji. Prędzej pokrzepiającą przypowieścią o przemijaniu, przezwyciężaniu trudności, pogodzeniu z losem. Takie – nomen omen – „hollywoodzkie banały”, tyle że wyłożone tak prostolinijnie i bez pretensji, że trafiają w punkt.


Marcin Mess

Fried Barry * Green Knight * Ham on Rye * Inexorable * Lamb * Nitram * Sound of Metal * Titane * The Velvet Underground 

Dinner in America (reż. Adam Rehmeier)

Zapewne najlepszy punk rock movie od czasu Green Room (2015) Jeremy’ego Saulniera. Komediodramat w konwencji coming of age, bardzo ironiczny, przewrotny i satyryczny, dumnie zbuntowany. Przedstawia losy Simona, wiecznie wkurwionego punka, narkomana, piromana, złodzieja i dilera poszukiwanego przez policję, a schronienie nieoczekiwanie znajdującego u opóźnionej w rozwoju (?), stale faszerowanej lekami Patty, która okazuje się być wielką fanką jego kapeli. Niemalże niczym w Teoremacie (1968) Piera Paolo Pasoliniego czy Visitor Q (2001) Takashiego Miike, pojawienie się Simona oznacza wywrócenie rozmaitych norm do góry nogami i destrukcję / dekonstrukcję dotychczasowej codzienności Patty i jej otoczenia (zarówno jej rodziny, jak i nielubianych kolegów ze szkoły, którzy zwykli się nad nią znęcać). Nietuzinkowa opowieść o osobliwej relacji dwójki outsiderów i freaków – śmiała, agresywna, niepoprawna, przy tym szczera, romantyczna i bardzo ładna – oraz o tym, jak gówniana jest / bywa amerykańska rzeczywistość, dopóki nie pokoloruje się jej buntem i transgresją. Bardzo fajne aktorstwo Kyle’a Gallnera i Emily Skeggs, piękna przejażdżka po szarych jankeskich przedmieściach, zacny, głównie elektroniczny soundtrack Johna Swiharta i solidne HC-punkowe kawałki kapeli Simona (plus pewna słodziutka power popowa piosenka gratis). Bardzo smaczne, zwłaszcza jak na 2021 rok, który, powiedzmy sobie wprost, pod kątem nowości filmowych nie miał szczególnie dużo do zaoferowania.


Mateusz R. Orzech

Anatomia czasu * The Book of Fish * Drifting * Historia południowej wyspy * Limbo * On the Job: The Missing 8 * Świnia * Titane * Yuni * Green Knight

Bipolar (reż. Queena Li)

Bipolar nie jest co prawda najlepszym filmem, jaki obejrzałem w 2021 roku, ale jest filmem, który przychodzi mi do głowy jako pierwszy, gdy tylko pomyślę o ubiegłorocznych produkcjach. Debiut reżyserski Queeny Li opowiada o młodej dziewczynie, szukającej samej siebie i próbującej uspokoić swoje wewnętrzne troski. Czy troski te wynikają z traumatycznej przeszłości, czy ze zderzenia jej wewnętrznych osobowości nie jest do końca jasne. Jasne jest jednak, że zgubiła gdzieś cel życia. Przynajmniej do czasu, gdy w hotelowej restauracji nie znajduje „świętego” homara z wyspy Ming. Gnana nagłym impulsem postanawia go wykraść i zabrać z powrotem w jego miejsce pochodzenia. Tak zaczyna się czarno-biała, oniryczna podróż/pielgrzymka przez Lhasę, korzystająca z myśli buddyjskich, ale też motywów rodem z westernu czy kina psychodelicznego. Jedną z największych zalet Bipolar – prócz nastroju i ogólnego wrażenia nienachalnego surrealizmu – jest odtwórczyni głównej roli: Leah Dou. Młoda piosenkarka i kompozytorka, która wcześniej pojawiła się przed kamerą w jednej z głównych ról w The Eleventh Chapter (2019), nie tyle zagrała bezimienną protagonistkę, co nadała jej tak wiele z własnego sposobu bycia, że ciężko zauważyć, gdzie kończy się jej postać, a zaczyna ona sama. Dou wypada tu niezwykle naturalnie i podróżowanie z nią przez tybetańskie krajobrazy zapełnione ekscentrycznymi postaciami jest nadzwyczaj miłym doświadczeniem, nawet jeśli Li często zabiera widzów w okolice mniej lub bardziej dramatycznych wydarzeń. Dou jest również autorką ścieżki dźwiękowej do filmu, na której oprócz jej kompozycji odnajdziemy też m.in. buddyjskie modlitwy na trance’owym tle. Fani kina z Chin i Hongkongu mogą kojarzyć ją także z utworu nagranego na potrzeby Długiej podróży dnia ku nocy (2019) Gana Bi, a ludzie interesujący się (pop)kulturą Hongkongu w ogóle jako córkę gwiazdy cantopopu i aktorki – znanej na zachodzie prymarnie z Chungking Express (1994) Wonga Kar Waia – Faye Wong oraz Weia Dou, muzyka znanego m.in. z heavy meatalowego zespołu Hei bao.


Marta Płaza

Judasz i Czarny Mesjasz * Zola * Titane * Rezydencja Pod Truskawką * Przystanek – Ziemia * Córka Rybaka * Ostatniej nocy w Soho * Violation * Marzenia o Ameryce

Nitram (reż. Justin Kurzel)

Reżyser, sam będąc rodowitym Australijczykiem, postanowił sięgnąć po historię, która stanowi wyrwę w sercu jego narodu od 1996 roku. To właśnie wtedy 28-letni Martin Bryant na terenie miasteczka Port Arthur na Tasmanii zastrzelił 35 osób, a ranił kolejne 23. Nie da się ukryć, przenoszenie takiej historii na duży ekran to zawsze ryzykowny krok, który łatwo zdyskredytować oskarżeniami o nieczułe żerowanie na tragedii czy poszukiwanie tanich kontrowersji. Z wielu komentarzy krytykujących film przebijała wręcz teza, jakoby świat post-jokerowy nie potrzebował kolejnych historii o nieprzystosowanych do społeczeństwa neurotykach, odnajdujących się wyłącznie w aktach przemocy. Tym bardziej, jeżeli były oparte na faktach. A jednak twórca m.in. doskonałego Snowtown (2011) po raz kolejny dowiódł, że ma dryg do portretowania tragicznych historii, bez posiłkowania się brutalnym efekciarstwem. W Nitramie nie próbuje dociekać przyczyn tragicznego rozwoju wydarzeń. Nie sili się też na skrupulatne drążenie psychiki antybohatera. W innym przypadku mogłoby to być wadą, tym razem jest zaletą całej historii, rozpiętej między sennym nicniedzianiem się z australijskiej prowincji, rodzinnymi tarciami a kolejnymi wybuchami Martina, który coraz bardziej grzęźnie w swoim świecie. Kurzelowi udało się uchwycić ten istotny środek między uczłowieczeniem mordercy, pokazaniem, że jest on tylko jednym z tłumu zwykłych ludzi, a nie wzbudzaniem współczucia wobec niego. Historia Martina Bryanta w obiektywie australijskiego twórcy to nie tyle historia masakry, co opowieść o wiecznym poczuciu braku i niedopasowaniu, które prowadzi do granicznych zachowań. Caleb Landry Jones w głównej roli jest doskonale odpychający, choć nie przerysowany. Manipuluje i uzależnia od siebie podatne na wpływy osoby. Wzbudza niepokój, balansuje na granicy świadomości i odrealnienia. Napięcie sięga zenitu, aż do finału, który zaskakuje swoim kierunkiem. Kurzel wie, jak pokierować aktorami, dzięki którym umiejętnie opowiada o zbiorowych traumach.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*