Klasyczny western zawsze w modzie

Western to gatunek filmowy, którego korzenie sięgają ścisłych początków kinematografii, więc ani zbytnio go chwalić nie trzeba, bo wszyscy fani go znają i kochają, ani też bronić przed krytyką, bo on się po prostu broni sam. Także niezrozumiałe z dzisiejszej perspektywy jest czepianie się filmów kowbojskich ze złotej ery Hollywood o zakłamania historyczno-obyczajowe, bo to jak czepianie się starożytnych Rzymian, że imperium budowali korzystając z pracy niewolników. Było, minęło. Wypadałoby uwzględnić percepcję danych czasów w rozważaniach o sztuce filmowej i jej legendach takich jak John Wayne czy Errol Flynn. A jednak nieprzychylna narracja pojawia się tu i ówdzie i spada od czasu do czasu na bogu ducha winny gatunek filmowy. Ja osobiście się z nią nie zgadzam, bo po pierwsze jestem śmiertelnym fanem klasyki, a po drugie powyższe stanowisko wynika w dużej mierze z chęci bicia piany i zyskania poklasku u wyjałowionych z pomysłów krytyków i bloggerów. Ale nie dlatego powstał ten felieton. Powstał, bo bawi mnie to, że mimo prób dyskredytowania klasycznego westernu, jak na złość, gatunek ten ma się znakomicie i zdaje się, że kolejne pokolenie oglądaczy darzy go nie mniejszym sentymentem niż ich rodzice i dziadkowie. Na portalach społecznościowych całego świata (choć najbardziej w USA) jak grzyby po deszczu powstają grupy miłośników klasyki, którzy z jednej strony po raz tysięczny fascynują się świetnie znanymi pozycjami jak Rio Bravo (1959) czy 15:10 do Yumy (1957), a z drugiej strony odgrzebują coraz to mniej znane produkcje by odkrywać je wspólnie na nowo. Także w Polsce widać coraz większe znudzenie nurtem rewizyjnym i chęć złapania oddechu – delektowania się tym, co w westernach od zawsze dawało największą radość: Gary Cooperem, Jamesem Stewartem i Kirkiem Douglasem. Dlaczego tak się dzieje? Nie da się tego wyjaśnić w jednym felietonie – to jest temat na książkę. Ale spróbuję przedstawić niektóre ze stojących za tym zjawiskiem mechanizmów, robiąc w tym celu krótką przebieżkę na wskroś historii gatunku z przystankami w interesujących mnie momentach.

Najpierw cofnę się o sto dwadzieścia lat do początków kinematografii. Do czasu, gdy powstał praprzodek naszego ulubionego gatunku, Napad na ekspres, czyli do roku 1903. W zasadzie cofnąć należałoby się jeszcze o kilka kolejnych lat, do okresu, w którym Edwin Porter nie był reżyserem i nie spodziewał się, że jego ruchomy obraz o napadzie na pociąg odniesie sukces. Chodzi o drugą połowę latach 90. XIXw., kiedy zajmował się projekcjami pierwszych filmów, często podróżując w różne zakątki Ameryki. Ta mało ambitna specjalizacja dała mu to, czego początkującym filmowcom często brakuje – umiejętność rozpoznawania i wykorzystania gustów publiczności. Zrozumiał, że pośród wielu innych doznań doświadczanych przez widza w trakcie seansu, królują lęk przed złym obrotem spraw i radość, gdy bohater triumfuje. W dalszych latach pracy nauczył się wykorzystywania nabytej wiedzy do ukierunkowywania emocji i sympatii widowni, tak jako to było w trakcie jego pro-patriotycznych seansów związanych z Wojną Amerykańsko-Hiszpańską. Odpowiednio zmontowanymi obrazami dało się wywołać w gawiedzi werwę do bitki czy chęć składania donacji na cele wojskowe. Porter miał więc już zestaw sznurków do pociągania za uczucia widzów. Potrzeba było jeszcze tematu, który się najlepiej sprawdzi. I tutaj też słusznie zauważył, że coś co się sprzedało w innych formach, sprzeda się też w filmie. Bo przecież popularność westernów, obecnych w ówczesnej kulturze amerykańskiej już od wielu lat pod postacią powieści, sztuk teatralnych, literatury wagonowej i rewii, była niepodważalna. Napad na ekspres (1903) okazał się sukcesem nie tylko reżysera Edwina Portera, nie tylko wynalazcy Thomasa Edisona, ale też rodzącego się gatunku filmowego – westernu.

W przeciągu następnych dekad od Napadu na ekspres, poprzez całe kino nieme, następnie przez okres pre-code, a także złotą erę Hollywood, kolejni twórcy powielali sposób Portera, udoskonalając umiejętność naciskania na westernowe guziki. Gromadzili przy ekranach tłumy, by dać im to czego pragną – emocje. Zmieniały się czasy, obyczaje, lokomotywy, automobile, stroje na czerwonych dywanach, ale jedno się nie zmieniało. Tradycyjne westerny, ze swoją naiwną wiarą w potęgę ludzi podbijających Dziki Zachód, wciąż opierały się na tym, co dla zwykłych widzów szukających rozrywki najważniejsze – na pozytywnych emocjach. Wciąż ważna była w nich wiara, której wielu potrzebuje by zrozumieć to, czego nie wyjaśnia nauka. Jaką potrafi mieć moc mógł się przekonać każdy, kto śledził losy Mormonów szukających Drogi do San Juan (1950). Ciągle liczyła się wspólnota, bez której jednostka skazana jest na pożarcie. O trudach samotnej walki przekonał się każdy, kto obejrzał W samo południe (1952). Patriotyzm, który cementuje i mobilizuje lokalne społeczności. Bo co innego mogło stać za poczynaniami Williama Travisa, Jima Bowiego i Davy Crocketta broniących Alamo (1960)? W dalszym ciągu godni zaufania, praworządni kowboje jak Jubal Troop w Ranczu w dolinie (1956), traperzy jak Jim Dickins w Bezkresnym niebie (1952) i samotni jeźdźcy jak Shane w Jeźdźcu znikąd (1953), bronili słabszych przed zakusami bandziorów. Królowała odwaga, męstwo, zuchwałość, przygoda i romans. I co najważniejsze: dalej niepokoił lęk przed złym obrotem spraw i uspokajało szczęśliwe zakończenie. Wbrew pozorom działo się tak nawet później, w dekadzie spaghetti westernów, które de facto o wiele bardziej przypominają klasykę niż amerykańskie westerny z czasów rewizji (szczególnie klasyczne spaghetti westerny czyli te produkowane mniej więcej do 1968r., mniej spaghetti antywesterny z lat późniejszych). Dlaczego? Bo czerpały dokładnie z tego samego, porterowskiego mechanizmu – ich celem było uszczęśliwianie widowni tu i teraz, a nie próba zabawy w obyczajowy uniwersytet czy danie tym lub innym grupom ludzi do myślenia. Że o orwellowskim pisaniu historii na nowo, jak to ma miejsce w dzisiejszych produkcjach kostiumowych, nawet nie wspomnę. Co prawda zawierały w sobie sporo zaangażowania społecznego i politycznego, ale to występowało także westernach klasycznych. A ponieważ percepcja ludzi, którzy byli targetem spaghetti westernów, czyli mieszkańców Italii, Hiszpanii czy Ameryki Łacińskiej różniła się od amerykańskiej, trzeba było tylko podmienić typ protagonisty i nieco zmodyfikować sceny kulminacyjne. Nawet sami Amerykanie ostatecznie dali się namówić na spag-westowe seanse, gdy już odkryli, że losy nieogolonych, mocno opalonych zakapiorów noszących sombrero też mogą świetnie bawić. Dlaczego? Bo emocje zostały te same. A czasy, w których żyli ówcześni widzowie były niespokojne i oglądanie westernów stanowiło dla nich najlepszą odskocznię.

Przez te długie dekady western zbudował sobie pozycję giganta, mocarnego, wpływowego rezydenta kinematograficznego krajobrazu. Można by się nieco podeprzeć w tym miejscu filmem George’a Stevensa Olbrzym (1956), opisującym zmierzch teksańskich hodowców bydła, pośród których na małej naftowej działce pojawia się niespodziewany gracz. Po kilku latach zaczyna się rozwijać w zawrotnym tempie, a po paru dekadach jest absolutnym królem gospodarki i nikt już nawet nie pamięta czasów, gdy było inaczej. Szczególnie że ci, którzy niegdyś go krytykowali, sami dzięki niemu opływają w luksusy. I choć w filmie Stevensa już tego nie widzimy, to w rzeczywistości przyszedłby pewnie czas, gdy Olbrzym zestarzałby się tak bardzo, a gospodarka zmieniłaby się tak mocno, że znaleźliby się przeciwnicy dalszego wydobycia. Miłośnicy przejścia na bardziej ekologiczne źródła zasilania… Zaraz, zaraz! Przecież my żyjemy w rzeczywistości, gdzie tak właśnie się dzieje. Aktywiści chcą odejścia diesli i benzyniaków do lamusa. Ba, najlepiej wykreślenia takich rekwizytów z podręczników do historii. Niestety, ale mam dla nich złą wiadomość – samochody spalinowe nigdy nie odejdą. Co najwyżej przestaną być dominującą odmianą pojazdów. W świecie, w którym lusterkami zaczną rozpychać się hybrydy i elektryki, klasyczne spalinowe marki szybko staną się modne i pożądane, bo jak powiedziała Coco Chanel: „Modne jest to, co właśnie wyszło z mody”. Dokładnie to samo dzieje się obecnie z klasyką westernu. Im więcej krytyki spada na ten monumentalny gatunek, tym większym kultem otaczają go fani.

Nie tak szybko, zwolnijmy. Bo jednak w końcu nadszedł ten wielki upadek amerykańskiej kultury, a wraz z nim upadek kina klasycznego. W końcówce lat 60. XXw. skumulowały się ruchy kontrkulturowe, zarówno te stare i dobrze znane jak feminizm czy walka z segregacją rasową, ale i nowe jak chęć przerwania wojen, protest przeciw zatruwaniu środowiska czy walka z konsumpcjonizmem. A ponieważ polityka i gospodarka są odporne na modę i happeningi, dostało się przede wszystkim kulturze i sztuce. I dobrze, bo od słuchania kolejnych piosenek Elvisa Presleya powoli więdły uszy, a od oglądania kolejnych kalek filmowych z Johnem Wayne’m zaczynały wysychać oczy. To właśnie w piosenkach i w filmach młode pokolenie znalazło najlepsze narzędzie do wyrażenia swojego zdania o obyczajach rodziców. Kolejną dekadę czyli lata 70. Zdominowały echa rewolucji światopoglądowej, a wszelkiej maści artyści przemielili na wskroś i poprzewracali do góry nogami wszystkie wcześniejsze dokonania, wzorce i koncepcje. I co było potem? Minęły ledwie dwie dekady od ostatnich westernów Johna Forda, a Ameryka już tęskniła za potęgą zdobywców amerykańskiego frontieru – znudziły jej się fanaberie hipisów. Młodzi zaczęli szukać wzorców pośród poukładanych, pracowitych i nienagannie ubranych dziadków, a nie u zjaranych gandzią rodziców. Filmowym głosem nowego pokolenia lat 80. stał się Alex P. Keaton grany przez Michaela J. Foxa w serialu Family Ties (1982-1989), a na reżyserskie tapety i kinowe billboardy w wielkim stylu wróciły tradycyjne westerny w odświeżonej formie, które w ślad za takimi przebojami jak Młode Strzelby (1988) czy Tombstone (1993) przez kolejne kilkanaście lat wartką akcją rozpieszczały miłośników, stęsknionych za starym dobrym Dzikim Zachodem. I trwało to aż do końca stulecia. Historia zatoczyła koło, nie pierwszy i jak widać nie ostatni raz.

W XXI w. z uwagi na innowacje w branży rozrywkowej, zmiany światopoglądowe, brak poważniejszych konfliktów zbrojnych, globalizację i ogólnie panujący dobrobyt zmieniło się zapotrzebowanie na gatunki filmowe. Do tego z uwagi na możliwość posiadania kont na portalach społecznościowych coraz więcej miłośników kina potrafi się rozepchać łokciami w eterze, a ich głos zaczyna się liczyć. To z jednej strony bardzo dobrze, bo różnorodność pozwala nam na odkrywanie nowych rzeczy i wpompowuje świeżą krew do dyskusji o kinie, także o westernach. Z drugiej jednak strony odnoszę wrażenie, że coraz bardziej zapominamy o tym, czym jest film, a tym samym czym jest western. Jest r o z r y w k ą i tego nic nie zmieni. Wytwórniom filmowym zależało, zależy i zależeć będzie przede wszystkim na zarabianiu pieniędzy, a tym samym ściąganiu przed ekrany jak największej liczby widzów. W epoce klasycznej to się świetnie udawało. Ówczesnymi blockbusterami były m. in. westerny, a na posterach widniały takie tytuły jak Nosiła żółtą wstążkę (1949), Biały kanion (1958) czy Jak zdobyto Dziki Zachód (1962). Dziś tę rolę przejęły produkcje z uniwersów Marvela i DC, space-opery i wysokobudżetowe filmy akcji. Z nimi pod względem liczby widzów ściąganych do kin nic nie jest w stanie konkurować. Jednak jeśli ktoś chce sięgnąć po najdoskonalsze doznania westernowe – wybierze dzieła z lat 40., 50. i 60., bo pod względem czysto filmowych emocji niczym się one nie różnią od dzisiejszych produkcji z najwyższej półki. I nawet jeśli takim porównaniem strzeliłem gatunkowi w stopę, sprowadzając go do kategorii filmów mało ambitnych, to trudno. Niech będzie. My, miłośnicy klasycznych westernów, zostawiamy ambicje, prawdę i poprawność polityczną dla krytyków, historyków i aktywistów, a sami idziemy oglądać filmy z Randolphem Scottem i Joelem McCrea.

Randolph Scott

Wychowany na wrocławskim Starym Mieście. Przez pierwsze 10 lat przywiązywany do fotela i zmuszany do oglądania klasycznych westernów, co miało być lekarstwem na ADHD i odbiło się na zainteresowaniach. Brak przynależności światopoglądowej, politycznej i artystycznej sprawia, że o wszystkim ma zarówno dobre jak i złe zdanie – wzorem jest dla niego Babcia Sarah z Wyjętego spod prawa Josey Walesa.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*