Ozploitation, mon amour

Dwa dni temu Australia obchodziła swoje święto narodowe, które dzisiaj, w czternastym odcinku cyklu Mon Amour, postanowiła uczcić ekipa Kinomisji wraz z zaproszonymi gośćmi. Uczcić nie byle jak, bo wracając do mniej czy bardziej zapomnianych, obskurnych i spalonych słońcem filmów ozploitation. Termin ten, będący skróconą formą wymyślonej podobno przez samego Quentina Tarantino frazy „Aussiesploitation”, oznacza ni mniej, ni więcej, jak zbiór australijskich filmów gatunkowych lat 70. i 80., w których królowały niski budżet, przemoc i dzika przyroda. Jako że jednak często łączy się go też z ichnią Nową Falą (niektóre tytuły przynależą jednocześnie obu rodzajom kina), postanowiliśmy włączyć do wyliczanki również parę istotnych filmów niegatunkowych. W każdym razie, australijski outback w poszukiwaniu największych niesamowitości przemierzyła dla Was grupa dziewięciu śmiałków – wliczając czterech gości, którymi zostali tym razem Caligula (La Fin Absolue du Monde), Kuba Haczek i Simply (The Blog That Screamed) oraz Patryk Karwowski (Po Napisach) – ostatecznie opisując dokładnie piętnaście obrazów. Zapraszamy do lektury, zachęcamy do seansów!

PS. Powyższy fotos pochodzi oczywiście z planu Mad Maxa 2 (1981).


1971 – Na krańcu świata (reż. Ted Kotcheff) – Marta Płaza

Jeden z pierwszych głośnych filmów Teda Kotcheffa, który 11 lat później miał dać światu kultowy film kina amerykańskiego – Rambo: Pierwszą krew (1982). Tym razem opowiada historię nauczyciela z australijskiej prowincji, który za wszelką cenę próbuje wyrwać się z małomiasteczkowej rzeczywistości. Korzystając z bożonarodzeniowej przerwy, wybiera się do Sydney, aby tam spotkać się ze swoją dziewczyną. Po drodze zatrzymuje się w niewielkiej mieścinie, nazywanej przez lokalsów „Yabba”, gdzie przyjdzie zmierzyć się mu z wyjątkowo natarczywą gościnnością mieszkańców. Dzieło Kotcheffa to wyjątkowa laurka wystawiona Australii. Historia przesiąknięta jej duchem, mentalnością, krajobrazami i tym mitycznym klimatem outbacku, który był tematem wyjątkowo chętnie podejmowanym w australijskiej kinematografii. Okres jej rozkwitu przypadł właśnie na lata siedemdziesiąte, kiedy do głosu zaczęli dochodzić niepokorni twórcy pragnący zwrócić uwagę świata na bogatą kulturę tego niezwykłego kraju. Nic tak dobrze nie mogło oddać jego specyfiki i zwyczajów, jak przedstawienie historii rdzennych mieszkańców w ich naturalnym środowisku. A serce Australii tętni właśnie na terenach pustynnych. Na krańcu świata to wyjątkowo sugestywny obraz obyczajowości, surowej męskości i realiów życia na odległej prowincji. Dzikości przyrody, ale i dzikości mieszkańców przystosowujących sobie ją do życia. Jest to również jeden z najbardziej realistycznych obrazów australijskiego outbacku, co widać chociażby w niesławnej scenie polowania na kangury. Przede wszystkim jest to jednak przejmująca opowieść o rozterkach młodego inteligentna, który nie potrafi przystosować się do życia w małomiasteczkowej rzeczywistości. Ciągle pragnie więcej, mierzy dalej, marzy o czymś innym i życiu z dala od prowincji. Kotcheff pokazał Australię w mocny, wyrazisty, wyjątkowo emocjonalny i brutalny sposób. Dostrzega jej nieposkromioną dzikość, ale i niezwykłe piękno.


1972 – Night of Fear (reż. Terry Bourke) – Oskar Dziki

Night of Fear w założeniu miało być pilotem do pierwszej w Australii filmowej antologii grozy składającej się z dwunastu epizodów. Jednak ekstrawaganckie podejście twórców dość ostro zamieszało w środowisku ówczesnych cenzorów, którzy nie dali produkcji zielonego światła zostawiając nas tylko z tą 54-minutową, zamkniętą historią. Night of Fear nie jest niczym szczególnym względem popularnych standardów, bryluje za to jako doskonały przykład eksperymentalnego horroru lat 70-tych. Ascetyczna fabuła oscylująca wokół zamieszkującego busz obłąkanego rednecka polującego na kobiety, które miały nieszczęście znaleźć się w pobliskiej głuszy, pozbawiona jest całkowicie dialogów. Ten dość odważny krok wprowadza do surowego wręcz poczucia realizmu dozę onirycznego dysonansu, a do tego o postaciach wiemy tylko tyle, ile sami wyłuskamy z kontekstu i kilku retrospekcji. Obraz brudnego, samotnego i uganiającego się za majętną, piękną kobietą mężczyzny staje się analogią dla niezmiennych różnic klasowych będących katalizatorem dla moralnego upadku. Czy jest to tylko lokalny paradygmat? Czy może problem wszystkich kapitalistycznych narodów tzw. Pierwszego Świata? Film Bourke’a, choć posiada wiele elementów typowych dla wcześniejszych, bardziej konwencjonalnych horrorów, jak choćby scenę długiego pościgu za ciągle potykającą się bohaterką, jest zaczepiony wyraźnie w australijskiej tożsamości. Sam prolog ukazujący naszego antybohatera uwalniającego przywiązanego do drzewa konia swojej przyszłej ofiary symbolizuje wyrwanie się z ograniczeń oraz konwencji, jakie prezentowała wówczas konserwatywna telewizja. Kiedy akcja już przeniesie się do samotnej chatki stojącej pośrodku pustkowia, napięcie sięgnie zenitu. Ozdabiające ostateczne siedlisko czystego zła nadpalone części lalek i chałupnicza taksydermia robią niesamowite wrażenie dając nam jednoznacznie do zrozumienia, że wiele z późniejszych klasyków kina siekanego wyrosło z tego jednego, zapomnianego dziś korzenia.


1975 – Piknik pod Wiszącą Skałą (reż. Peter Weir) – Simply

„Wszystko jest snem we śnie”.  Fraza wyjęta z wiersza Edgara Allana Poe wprowadza nas w ekranowy poemat, po którym termin ,,kino oniryczne” zagości w słowniku pojęć filmowych już na dobre. Zresztą czym jest dreamtime, pojęcie fundamentalne dla kosmogonii Aborygenów (do czego odwołań tu akurat nie będzie), Weir postara się ujawnić w kolejnym filmie – Ostatniej Fali ( 1977). Tu tylko poczujemy jego tchnienie. Tytułowy piknik odbył się w Walentynki a.d. 1900. Grupa uczennic wybrała się do malowniczego, skalistego kompleksu, trzy z nich wraz z nauczycielką zaginęły bez śladu. Do dziś nie wiadomo, co się stało. Opowiadający o tym film osiąga rzadko w kinie spotykany stopień niepokoju nie poprzez naruszenie struktury ukazanego świata, lecz uderzenie w porządek naszych o nim wyobrażeń. Są one bowiem iluzją zbudowaną z potrzeby ładu, w odpowiedzi na metafizyczną  obawę przed podświadomie zakorzenionym poczuciem niepewności istnienia. U Weira dekodujemy tylko piękno i niepokój, ale z  tym przyszliśmy już na świat, zaś ich sens i prawdziwa natura pozostają nieprzeniknione (w finale bez porównania bardziej, niż na początku). Rozegrany w pełnym słońcu spektakl posiada typowe dla logiki snu zaburzenia dostępnych kodów znaczeniowych. Zniknięcie dziewcząt, a zwłaszcza brak jego wyjaśnienia, stwarzają nagłą próżnię, która rozsadza od wewnątrz zhierarchizowany porządek szkoły. Widzimy wybuch złych emocji, chaos i rozkład, cały czas mając przed oczami ów moment, od którego się to zaczęło: serię czarownych obrazów zestrajania się człowieka z naturą w niepodzielnej harmonii. Dziewczęta tuż przed odejściem ,,w niebyt” na progu skalnej rozpadliny płyną w powietrzu, a ich twarze emanują ekstazą. Geniusz Weira polega na wywołaniu u widza efektu rozdarcia. Upadek systemu zdemaskowanego jako sztuczny i nieludzki budzi w nas strach, ale objawione piękno i doskonałość – tym bardziej. Pomaga w tym ścieżka dźwiękowa łącząca elementy z odległych obszarów kulturowych. W scenach pikniku i wyjścia na skały pobrzmiewa bałkańska fletnia George Zamfira, tworząc nastrój  tajemniczości nieludzko pociągającej. Tym samym skałom w scenach poszukiwań zaginionych (odbywającym się także w świetle dnia i w podobnej ekspozycji), towarzyszy bardzo niski, wibrujący dźwięk, dysonujący z rytmem ludzkiego serca – uczucie rosnącego dyskomfortu wdaje się podprogowo. Owa ,,neurotechnika”, potraktowana na równi z innymi środkami wyrazu wyostrza filmowy sen o kruchości podstaw naszego poznania i oddala pytanie, dlaczego jakoś nie odbieramy Pikniku pod Wiszącą Skałą jako historii z najcudowniejszym happy endem ( tu happy middle’em ) wszech czasów?


1978 – Długi weekend (reż. Colin Eggleston) – Marta Płaza

Nikt tak zachwycająco nie pokazuje przyrody jak Australijczycy! Czy to naturalne piękno może mieć również swoje mroczne oblicze? Okazuje się, że – przynajmniej w kinie ozploitation – jak najbardziej! Film Egglestona koncentruje się na historii młodego małżeństwa, które postanawia spędzić weekend za miastem. Z powodu zapadającego zmroku i rzęsistej ulewy, para w końcu gubi drogę, budząc się następnego dnia na opuszczonej plaży. W ciągu kolejnych dni biwakują w najlepsze, nie zwracając zbytnio uwagi na otaczającą ich przyrodę, którą tylko niszczą i zaśmiecają. W końcu Matka Natura postanowi odpłacić się pięknym za nadobne. Pomysł na horror, w którym rolę antagonisty miałaby otrzymać natura brzmi niedorzecznie? A jednak Długi weekend to kawał porządnego kina, w którym atmosfera zagęszcza się z każdą minutą, doprowadzając nas aż do nieprawdopodobnego i mrocznego finału, podrzucając po drodze jeszcze sporo tajemniczych zwrotów akcji. Coś od samego początku ewidentnie wisi w powietrzu, a otoczenie zdaje się żyć własnym rytmem, czyhając na niczego nieświadomą parę. Wydawać by się mogło, że w temacie relacji człowieka z naturą opowiedziano już wszystko i to w każdy możliwy sposób. Egglestonowi udało się jednak wyłuskać zupełnie odmienny punkt widzenia. Przez pierwszą połowę filmu obserwujemy głownie nieudolne próby przystosowania się  kobiety do funkcjonowania na łonie dzikiej przyrody. Narzeka przede wszystkim na brak toalety i nudę. W międzyczasie jej partner zajmuje się, m.in. strzelaniem do zwierząt. Każda kolejna minuta nakręca spiralę przemocy, aż do punktu kulminacyjnego krwawej vendetty Matki Natury. Przyroda już nie raz dała się człowiekowi we znaki. Tym razem jednak jej zemsta jest zdecydowanie bardziej wyrafinowana, aż do momentu kiedy wiemy, że nie ma już odwrotu, a los bohaterów został przesądzony.


1978 – Patrick (reż. Richard Franklin) – Kuba Haczek

Jeden z większych zagranicznych sukcesów australijskiej eksploatacji (o dziwo, na krajowym rynku przepadł), to dzieło duetu Everett de Roche/Richard Franklin. Dla de Roche był to drugi, po znakomitym Długim weekendzie, scenariusz, w którym kolejny raz ukazał swój nieprzeciętny talent. Prezentując historię przykutego do szpitalnego łóżka młodego chłopaka (hipnotyzujący debiut Roberta Thompsona), którego zdolności psychokinetyczne są nie gorsze niż amerykańskiej koleżanki o imieniu Carrie, napisał tak naprawdę opowieść o młodej kobiecie nie mogącej odnaleźć się w zmaskulinizowanym, zdominowanym przez otaczających ją mężczyzn świecie. Bo to opiekująca się Patrickiem pielęgniarka Kathy (Susan Penhaligon) jest główną bohaterką tego dramatu w kostiumie horroru. To przez pryzmat jej doznań oglądamy tą szaloną historię morderstw dokonywanych w imię miłości. Patrick nie jest jednak obrazem rewelacyjnym, napięcie zbyt często siada, film cierpi przez kilka rozwlekłych, niepotrzebnych scen (mogło być jednak gorzej – jeżeli wierzyć reżyserowi, oryginalna wersja miała trwać 140 minut). Mimo to wciąga swym niesamowitym klimatem, zapadającymi w pamięć świetnymi rolami drugoplanowymi (prym wiodą tutaj baletmistrz Robert Helpmann jako doktor Roget oraz niesamowita Julia Blake w roli oddziałowej Matron Cassidy) oraz nieźle skonstruowanym finałem. Wielkim hitem stał się m.in. we Włoszech, gdzie Mario Landi nakręcił bardzo brutalną, nieoficjalną kontynuację Patrick Vive Ancora (1980). Nie jest też tajemnicą, iż miłośnik filmowej eksploatacji Quentin Tarantino uwielbia ten film, czego dowodem są szpitalne sceny z Panną Młodą w Kill Bill (2003). Co ciekawe, film posiada dwie niezależne ścieżki dźwiękowe: oryginalną, klasycznie podniosłą, australijskiego kompozytora Briana Maya (koniecznie odnajdźcie jego muzykę do innego ozploita, Thirst) oraz przeznaczoną na włoski rynek, bombastyczną wersję zespołu Goblin. Obie godne polecenia.


1979 – Mad Max (reż. George Miller) – Caligula

Choć kinematografia australijska działa stosunkowo prężnie od początków XX wieku, dla większości pojęcie „kina z Antypodów” to wciąż abstrakcja. O twórczość młodych, utalentowanych reżyserów tworzących tamtejszą Nową Falę mieli wprawdzie okazję otrzeć się bywalcy międzynarodowych festiwali, ale perełki pokroju Na krańcu świata Teda Kotcheffa czy Pikniku pod wiszącą skałą Petera Weira to wciąż artystyczne wyjątki dla wybranych. I tu na scenę wkracza niejaki George Miller. Początkujący reżyser kręci niskobudżetowy, niezależny film akcji o policjancie wymierzającym sprawiedliwość członkom motocyklowego gangu. Przy niewielkim nakładzie środków, debiutant kreuje sugestywną wizję świata, w którym rządzą gwałt i przemoc. Błyskotliwe zabiegi realizacyjne i wysokiej klasy praca kaskaderów owocują obrazem, który znajdzie się w awangardzie rewolucyjnych przemian wewnątrz kina rozrywkowego. Tak, boom na produkcje z krainy kangurów zaczyna się właśnie w tym miejscu. Oszałamiający sukces dzieła Millera (które na rynek amerykański musiało zostać dodatkowo… zdubbingowane!) to zasługa przynajmniej kilku czynników. W zasadzie mamy tutaj do czynienia z jeszcze jednym westernem o „ostatnim sprawiedliwym”, tyle, że w wersji podrasowanej, odpicowanej na potrzeby nowego pokolenia widzów. Świeże podejście widać w innowacyjnej pracy kamery oraz montażu, które ze scen samochodowych pościgów i kraks czynią istne majstersztyki odpowiednio zbalansowanej mieszanki adrenaliny i szoku. Na wyobraźnię wpływa także przedstawiona rzeczywistość: może to być przejaskrawiona wersja współczesności, łatwiej jednak przyjąć do wiadomości fakt, że mamy tutaj do czynienia z nieodległą przyszłością, w której bandy zdegenerowanych obwiesiów będą stawiać się ponad prawem, zupełnie jak w czasach Dzikiego Zachodu. No i jest przecież także charyzmatyczny odtwórca roli tytułowej, Mel Gibson, który dzięki postaci Maxa Rockatansky’ego wkrótce stanie się jedną z najgorętszych gwiazd Hollywood. Entuzjazm bijący z najsłynniejszego przedstawiciela nurtu postapo czuć nawet obecnie. To kino dzikie, nieujarzmione, surowe, w najlepszym tych epitetów znaczeniu.


1980 – Reakcja łańcuchowa (reż. Ian Barry) – Patryk Karwowski

Ian Barry, reżyser i twórca scenariusza, swój debiut wpisał w ciąg filmowych „ostrzeżeń” przed nuklearną katastrofą. Czytelną korespondencję utrzymuje z powstałym rok wcześniej Chińskim syndromem, ale również z późniejszymi Grami wojennymi (1983). Reakcja łańcuchowa to obraz katastrofy i niecnej organizacji, która próbuje uporać się „po cichu” z ewentualnymi świadkami, którzy mogliby przekazać informacje szerszemu gremium. Ale jak tytuł wskazuje, dosłownie i w przenośni, wydarzenia postępują lawinowo, nie zawsze po myśli zainteresowanych zatuszowaniem wypadku. W akcję zostaje wplątany australijski everyman, właściciel samochodowego warsztatu (w którym jesteśmy świadkami sympatycznego, dwu-sekundowego występu Mela Gibsona), niegdysiejszy uhonorowany mistrz kierownicy, który ze swoją lubą chciał po prostu spędzić spokojny weekend na zapyziałym, acz urokliwym outbacku. Nie dane jest parze rozkoszować się powabami własnych ciał, bo… Bam! Pościgi, akcja, strzelaniny i przeddzień apokalipsy. Rzeczywiście o Reakcji można myśleć w kontekście wydarzeń pierwszego Mad Maxa i aż chciałoby się ustawić debiut Barry’ego w formie prequelu do filmu George’a Millera. Sam Miller, również związany z produkcją Reakcji, tutaj sprawował rolę współproducenta, ale co ważniejsze dla nas – piastował funkcję speca od scen z pościgami, kraksami etc. Może i Reakcja łańcuchowa mogła być donośniejsza w swoim agresywnym wyrazie. Może i było jej daleko do uzyskania statusu kultowego. Jednego jednak Reakcji odmówić nie można – to solidne, miejscami bardzo wyrywne, a czasem zaangażowane kino, ktore od początku do końca stanowi esencję ozploitation.


1981 – Niebezpieczna gra (reż. Richard Franklin) – Mariusz Czernic

Muzyka znanego z Mad Maxa Briana Maya, jaka rozbrzmiewa na ścieżce dźwiękowej Niebezpiecznej gry, posiada moc uspokajania, łagodzenia nerwów. Idealnie pasuje do produkcji, której główny bohater jest kierowcą ciężarówki – osobą, która nie powinna być rozpraszana kakofonią drażliwych dźwięków. Film Richarda Franklina, późniejszego reżysera kontynuacji Psychozy, to mieszanina trucksploitation, gotyckiego outbacka i hitchcockowskiego thrillera. Dzieło traci nieco przez swój czas trwania, w trakcie którego trudno nie dostrzec dłużyzn. W paru momentach można było mocniej docisnąć pedał gazu. Mimo wszystko seans był satysfakcjonujący. Gry drogowe (oryg. Roadgames) – w jakich biorą udział truck driver i tajemniczy kierowca furgonetki – nie są pozbawione gwałtownych zakrętów, chociaż łatwo przewidzieć, którą drogę wybrali autorzy filmu. Na trasie działa maniak, który w jednej z początkowych scen dusi kobietę za pomocą struny od gitary. Każdy może być mordercą – kierowca, autostopowicz, ktokolwiek. Każdy, kto zachowuje się dziwnie może stać się podejrzanym. Problem w tym, że długa i samotna podróż po spalonej słońcem Australii wcześniej czy później musi odbić się na zdrowiu i stanie psychicznym. Wolno tocząca się – niczym samochód ciężarowy – akcja potrafi zmylić z tropu. Scenarzysta Everett De Roche od czasu do czasu podkręca napięcie, umieszczając w tekście zaskakującą woltę, jak na przykład fragment, w którym ciężarówka głównego bohatera próbuje wyprzedzić samochód ciągnący łódź. W obsadzie Stacy Keach i Jamie Lee Curtis, a więc aktorzy nieaustralijscy. Szczególnie Keach stworzył interesującą postać, nie-keach-owatą, w gruncie rzeczy sympatyczną, w której nie można wykluczyć ukrytych pod skórą zaburzeń. Przez długi czas jego jedynym partnerem do rozmowy jest pies dingo, co dla aktora było pewnym utrudnieniem – zamiast scenariusza z podziałem na role otrzymał tekst, który przypominał serię monologów. Do czasu… aż pojawiła się niepożądana pasażerka.


1982 – Next of Kin (reż. Tony Williams) – Arek Szpak

W filmie Tony’ego Williamsa fabuła nie pędzi. Wydarzenia – koncentrujące się wokół położonego na prowincji domu starców, a zarazem rodzinnej posiadłości odziedziczone przez bohaterkę filmu – płyną dość spokojnym rytmem; toczy się codzienne życie i długo nie bardzo wiadomo, co właściwie jest nie tak, choć gęstniejąca atmosfera nie pozostawia wątpliwości, że coś niewątpliwie jest. Umiera, w dwuznacznych okolicznościach, jeden z pensjonariuszy, ktoś jest obserwowany, ktoś nie mówi prawdy, z przeszłości wypełza jakaś rodzinna tajemnica, ze wspomnień senny koszmar, a przestrzeń, ta znana, domowa, ale oswojona jakby tylko pozornie, sprawia wrażenie coraz bardziej groźnej i osaczającej. Jest trochę gotycko, ale w specyficznie australijski sposób: gotyckie przestrzenie zwykły epatować chłodem, tu czuć duchotę w powietrzu, zwłaszcza tym późnowieczornym. Długo nie wiadomo też przy której z gatunkowych przegródek zatrzyma się ostatecznie film Williamsa. Wspomnienia i przestrzenie, schody i korytarze, są trochę jak ze Lśnienia (1980) Stanleya Kubricka, nieznajomi i ich tajemnice jak ze slashera. Ale największą siłą tego niedocenionego majstersztyku nie jest spowijająca fabułę niepewność, ale styl łączący w sobie obskurność niskobudżetowego kina grozy z audiowizualnym smakiem i twórczym wyczuciem. Znakomita jest elektroniczna muzyka Klausa Schulze, znakomite są zdjęcia Gary’ego Hensena, a wreszcie inscenizacyjne rozwiązania Williamsa, który tak samo sugestywnymi potrafi uczynić sceny obrazujące senny koszmar, układanie piramidki z kostek cukru i wybuchającą stację benzynową.


1982 – Turkey Shoot (reż. Brian Trenchard-Smith) – Caligula

Australijski wkład do tematyki „polowania na ludzi”. Pierwowzorem w tym przypadku wydaje się być opowiadanie Richarda Connella The Most Dangerous Game. Jak na przyzwoite kino eksploatacji przystało, film sięga też do niechlubnej tradycji nurtu. Akcja osadzona została w obozie koncentracyjnym przyszłości. Znajdujemy się w antyutopijnym świecie, gdzie wolność obywatelską zastępują puste frazesy (w myśl nazistowskich sloganów to praca jest wolnością), godność stłamszona, a opór zduszony w zarodku. Czwórka więźniów zostaje wybrana przez naczelnika obozu do uczestniczenia w zabójczej grze. Jeśli zdołają dotrwać do świtu żywi i cali, zostaną wypuszczeni, czyha jednak na nich grupa wytrawnych łowców, którzy z zabijania urządzili rozrywkę… Nazwisko reżysera bez wątpienia obiło się o uszy każdemu miłośnikowi grzesznych uciech: Trenchard-Smith ma na swoim koncie takie tytuły, jak Dead End Drive-In (1986), The Man From Hong Kong (1975) oraz Leprechaun 3 (1995). Turkey Shoot zajmuje w jego filmografii miejsce wyjątkowe: to skrzyżowanie orwellowskich motywów, seksploatacji spod znaku women in prison oraz soczystego gore. Pośród obsady znajdziemy nazwiska Olivii Hussey (u Zefirellego wzdychała do Romea, a potem urodziła Jezusa) oraz Steve’a Railsbacka, na drugim planie mamy też Rogera Warda, którego posturę widz z pewnością pamięta chociażby z pierwszego Mad Maxa. Jest tu i egzotyka, i niezdrowe emocje. Przerysowany, pełen bezsensownej przemocy i cienkich linii dialogowych, obraz Trencharda-Smitha równie dobrze może być odbierany jako trzon exploitation z dalekiej krainy Oz, bo znajdziemy tu wszystko, co potrzebne do dobrej zabawy. Zarówno dla zaawansowanych, jak i początkujących.


1983 – BMX Bandits (reż. Brian Trenchard-Smith) – Patryk Karwowski

Nie tylko przemocą, agresją i brudem ozploitation żyje! Kino z antypodów mieszczące się w tym nurcie to także energia, młodość i dużo koloru. BMX Bandits to dorastanie na BMX-ach, spanie z nimi i rozmowy o nich. Nakręcony przez Briana Trenchard-Smitha, twórcy niezwykle zasłużonego dla oz-kina, BMX Bandits uderza od pierwszych kadrów wspomnianym kolorem. Zdjęcia należą bowiem do wyjątkowo świadomych i odważnych. To właśnie niezwykła czułość artystyczna operatora, samego Johna Seala, dała w obrazie skierowanym raczej do młodszej widowni śmiałe ujęcia (różne kąty z każdego możliwego miejsca na rowerach) i wyjątkowo wyrazistą paletę barw. Kolorowe ciuchy bohaterów i ochraniacze na dużych zbliżeniach nałożone na czyściutkie niebo wyglądają jak zdjęcia z katalogów. Nakręcony w Sydney, w dzielnicy Manly, dostarcza sporej nostalgii i uczucia pewnej zazdrości w momencie, gdy zerka się na kolorowe miejsce akcji z początku lat 80. Dalej jest jeszcze lepiej, chociaż fabuła jest prościutka. Dzieciaki znajdują sprzęt bandziorów, opychają go na lewo, żeby moc kupić BMX-a dla koleżanki (kolejny wabik filmu – młodziutka Nicole Kidman). Bandyci jednak doskonale wiedzą, kto dopuścił się kradzieży i przez ostatnią godzinę filmu gonią trójkę głównych bohaterów. BMX Bandits to dynamiczna akcja, łobuzerski montaż, popisy kaskaderskie i moment, gdy ozploitation przybija piątkę klasykowi z nurtu blaxploitation – Black bełt jones, czyli finał w pianie. W czasie, gdy na amerykańskich stonowanych przedmieściach dzieciaki snuły się niemrawo po ulicach z ufoludkiem w koszyku, w Australii trójka małolatów zapieprzała na BMX’ach uciekając przed kryminalistami. To jest młodość!


1984 – Razorback (reż. Russell Mulcahy) – Oskar Dziki

Reżyser docenionego przez widownie Nieśmiertelnego (1986), Russell Mulcahy, dał wcześniej światu australijską odpowiedź na Szczęki (1975). Zamiast jednak eksplorować wybrzeże, Russell ruszył w głąb kontynentu, gdzie przypominający postapokaliptyczny krajobraz zasiedlił wielką, rządną krwi świnią. Fabuła kręci się wokół nowojorskiej aktywistki, która znika bez wieści gdzieś w okolicach pogrążonego w buszu miasteczka Gamulla. Jej śladem rusza Carl – w tej roli Gregory Harrison – poznając przy tym całą gamę barwnych postaci zamieszkujących australijską prowincję. Nasz bohater szybko orientuje się, że mała społeczność terroryzowana jest przez lubującego się w ludzkim mięsie zdziczałego knura. Wykorzystując znany ze Szczęk szablon, tytułowy wieprz zredukowany jest do ekranowego minimum aż do trzeciego, finałowego aktu. Reszta filmu skupia się na eksploatowaniu rządzących pustkowiem stereotypów, dotyczących zarówno jego obskurnych mieszkańców, jak i przemysłu mięsnego opartego na nie do końca legalnym uboju krajowego symbolu, czyli kangurów. Zanim Mulcahy zabłysnął w świecie pełnometrażowego kina, był cenionym twórcą teledysków. Współpracował między innymi z Duran Duran i Eltonem Johnem. Finalnie Razorback swoim przesyconym stylem przypomina bardziej produkt pokolenia ówczesnego MTV niż kiczowaty horror o przerośniętych zwierzętach. Swoją cegiełkę dołożył tutaj także operator Dean Semler mający na koncie choćby perłę ozploitation, Mad Maxa 2 (1981) oraz Oscara za zdjęcia do Tańczącego z Wilkami (1990). To wszystko sprawia, że Razorback jest świadectwem zdolności filmowców do maksymalnego wykorzystania niewielkiego budżetu i przełożenia na celuloidową taśmę z założenia raczej absurdalnego pomysłu z godnym podziwu, wizualnym rozmachem. Niestety, mimo zaufania dystrybutorów, produkcja ta okazała się finansową klapą, a nieśmiertelny (heh), kultowy status przyniosło dopiero rozprowadzenie dzieła na rynek domowego wideo z miejsca kupując serca choćby samego guru neo-eksploatacji, Quentina Tarantino.


1986 – Dead End Drive-In (reż. Brian Trenchard-Smith) – Marcin Mess

Zdający się być zakorzenionym jednocześnie w pierwszym Mad Maxie, Wojownikach (1979) i Ucieczce z Nowego Jorku (1981), a w oryginalnym zwiastunie określany jako następca zarówno opowieści o Maxie Rockatansky’m, jak i Mechanicznej pomarańczy (1971), film angielskiego imigranta zaliczany jest w poczet kina postapokaliptycznego. Z otwierających go informacji dowiadujemy się o kolejnych porażkach ludzkości zbliżających świat do zagłady: od zamieszek na tle rasowym w Australii, przez katastrofę nuklearną na Tahiti, która skaziła Ocean Spokojny, po krach giełdy w Nowym Jorku, przez co światowa gospodarka upadła. Jednakowoż – mimo panowania głodu, bezrobocia i przestępczości – system ciągle się tu jakoś trzyma. Policja stale patroluje ulice i jeszcze nie jest na etapie rozpadu znanego nam z debiutu George’a Millera. Innymi słowy, Dead End Drive-In prezentuje raczej rzeczywistość z okresu, kiedy ekonomiczno-społeczna apokalipsa jeszcze się na dobre nie rozkręciła. Aby jakoś podreperować kraj (a raczej przeobrazić go w totalitarny) australijski rząd podstępnie umiejscawia młodzieżowe męty społeczne (tj. punków, gotów, skejtów i wszelkich podejrzanie wyglądających wyrzutków) w niepozornych obozach, za które służą… kina samochodowe. Wabiąc np. zniżkami dla bezrobotnych odległe kina witają widzów, którzy następnie okradani z części samochodowych nie mają jak wrócić do domu. Po czym okazuje się, że ogrodzenie jest pod napięciem, a całość kontroluje policja. Ale czy to faktycznie źle, skoro nocami na wielkim ekranie lecą filmy (klasyki ozploitation, dodajmy), dookoła świecą kolorowe neony, za rozdawane karteczki sprzedaje się obok żarcie z fast fooda i można całymi dniami nic nie robić bez jakichkolwiek konsekwencji? Jak widać, opowieść podszyta jest iście satyrycznym absurdem, wycelowanym tak w faszystowskie zapędy establishmentu, jak i bezmyślną konsumpcyjność młodzieży. I choć lekka tonacja oraz luźna konstrukcja scenariusza nie pomagają budowaniu dramaturgii, socjologiczne obserwacje, urokliwa ejtisowa muzyka oraz bohater będący jedynym w okolicy buntownikiem szykującym się do wielkiej ucieczki robią niezłą robotę. Dodajmy, że film realizowano na terenie opuszczonego kina samochodowego przeznaczonego już do rozbiórki i filmowcy otrzymali pozwolenie na zrobienie z nim wszystkiego, co tylko chcą. Zaczęli więc od ozdobienia go odjechaną, prawdziwie pulpową scenografią, a zakończyli na jednej wielkiej demolce!


1986 – Fair Game (reż. Mario Andreachio) – Arek Szpak

Australijski odpowiednik popularnego w kinie eksploatacji nurtu rape and revenge. Odpowiednik, jak chcą reguły gatunku, prosty i niewyszukany, nasiąknięty jednak lokalnym kolorytem, i w tym różny od poprzedników, że rozszerzający fabularny konflikt o – bardzo częste w kinie z Antypodów – kwestie związane z podejściem do darów Matki Natury. Bohaterką jest młoda kobieta padająca ofiarą trzech degeneratów, którzy najpierw się z nią brutalnie droczą, potem upokarzają, a na koniec doświadczają jej zemsty. Oni wyrażają sobą maczystowski seksizm i agresję, ale też chaos i cywilizacyjną destrukcję – są bezwzględnymi kłusownikami, którzy dosłownie demolują jej farmę, a dla ich całościowego wizerunku kluczowe jest, że poruszają się samochodem-trakiem, jakby wypożyczonym z planu drugiego Mad Maxa. Ona jest po stronie natury, aktywna i wrażliwa, otaczana niemal nieustannie przez zwierzęta, nad którymi sprawuje opiekę, ma w sobie coś z uśpionej (oczywiście uśpionej tylko do czasu) amazonki… W przeciwieństwie do największych ozploatacyjnych pereł lat 70. i 80., obrazów takich jak Długi weekend Colina Egglestona czy Next of Kin Tony’ego Williamsa, filmowi Maria Andreacchio trochę brakuje gęstości, tej szczególnej, australijskiej, wyrastającej z zawsze niepokojącego i nieprzejednanego obrazu przestrzeni, w której umiejscowiona jest akcja. Nadrabia jednak dobrze poprowadzoną narracją i dynamiką. Nie licząc jednej czy dwóch scen, nie jest przy tym szczególnie kontrowersyjny, ani specjalnie drastyczny, ani seksistowski, do bardziej znanych przedstawicieli gatunku bardzo mu w tym względzie daleko, co zresztą potrafi obrócić na swoją korzyść. To zgrabne i w gruncie rzeczy bezpretensjonalne kino survivalowej akcji dla dorosłych i w miarę zdystansowanych. Porządna robota.


1986 – Forteca (reż. Arch Nicholson) – Mariusz Czernic

6 października 1972 roku w małej mieścinie Faraday w Australii dwóch uzbrojonych w strzelby przestępców wtargnęło do szkoły, skąd uprowadziło młodą nauczycielkę i jej podopiecznych. Ofiarom porwania udało się jednak uciec, a kidnaperzy zostali schwytani. Ten incydent zainspirował australijską pisarkę Gabrielle Lord (byłą nauczycielkę) do napisania powieści Forteca, która szybko odniosła sukces i zwróciła uwagę filmowców. Everett De Roche specjalizujący się w ozploiterskich thrillerach (Długi weekend, Niebezpieczna gra, Razorback) stworzył scenariusz, w którym umiejętnie dawkując napięcie, opowiedział survivalową przygodę na pustkowiu, gdzie niewiele jest kryjówek, a więc szansa na ucieczkę i przeżycie jest niewielka. Reżyser Arch Nicholson (zmarły w 1990 roku w wieku 49 lat) nie ma imponującego dorobku filmowego, ale realizując Fortecę okazał się zręcznym rzemieślnikiem, potrafiącym efektywnie korzystać z małego budżetu. Mimo niskich nakładów finansowych powstało dzieło, które dostarcza emocji i sprawia, że wstrzymuje się oddech, jak wtedy, gdy cała grupa próbuje wydostać się z podziemnej jaskini, część trasy pokonując pod wodą. Z niecierpliwością czeka się na finał, próbując odgadnąć, kto nie przeżyje tej przygody. Zakończenie daje do myślenia, bo nie jest klasycznym happy endem, powodującym uśmiech i satysfakcję, raczej niepokój wraz z przekonaniem, że zło rodzi się z niewinności i chęci przetrwania. Muzyka Danny’ego Beckermanna wspaniale przywołuje klimat lat osiemdziesiątych, a Rachel Ward i reszta ekipy przekonują, że australijski outback jest nieprzyjazny tylko dla tych, którzy nie posiadają wojowniczego charakteru.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*